Читать книгу Ada strażniczka skarbu - Grażyna Bąkiewicz - Страница 4

Оглавление

Otworzyłam oczy, bo coś wyrwało mnie ze snu.

Przez chwilę nasłuchiwałam, ale w domu panowała całkowita cisza. Z jakiegoś powodu zaniepokoiło mnie to. Zazwyczaj mama wstaje wcześnie i krząta się w kuchni, ale dzisiaj było inaczej. Ciszy nie zakłócał nawet najmniejszy szmer. Wszyscy spali.

Potrzebowałam jeszcze chwili, by oprzytomnieć. W końcu skupiłam się na tyle, by odczytać cyfry na tarczy zegara. Było wpół do ósmej.

Zerwałam się na równe nogi.

– Do licha, mamo! Przecież na pierwszej lekcji mam klasówkę!

W innej sytuacji przyłożyłabym głowę do poduszki, by jeszcze trochę pospać, ale dziś spóźnienie nie wchodziło w rachubę. Wczoraj nauczyłam się wszystkiego i nie zamierzałam tego zmarnować.

Miałam niecałe pół godziny na dotarcie do szkoły.

Drzwi do pokoju Stasia były uchylone. Zerknęłam mimowolnie. Też nie spał. Bawił się kamykami, które podwędził Radkowi.

– Ciiii! – Na mój widok położył palec na ustach, a potem przeciągnął nim po szyi, co prawdopodobnie oznaczało, że będzie ze mną krucho, jak obudzę rodziców.

Nie miałam takiego zamiaru. Wszczynanie alarmu i tak nie na wiele by mi się teraz zdało. Zaczęłaby się bieganina, zrobiłby się kocioł i wtedy na pewno bym się spóźniła.

– Dobra, dobra – machnęłam ręką i ciągle oszołomiona snem, popędziłam do łazienki.

Nienawidzę pośpiechu, bo wszystko trzeba robić naraz. Nie miałam jednak wyboru. Jedną ręką szorowałam zęby, drugą się czesałam. Przemyłam jeszcze oczy i gotowe. Ze stosu rzeczy piętrzących się na biurku wybrałam i wrzuciłam do plecaka tylko te, które na dzisiaj były niezbędne. Zajęło to minutę. Niby niewiele, ale gdy zaryzykowałam kolejne spojrzenie na zegarek, aż jęknęłam. Na śniadanie nie miałam już czasu. Sucha bułka wciśnięta do plecaka będzie musiała wystarczyć. Dwie minuty później zamykałam za sobą drzwi. Guziki zapinałam już na schodach. Jak nie przytrafi mi się po drodze nic nadzwyczajnego, to zdążę.

W nocy chyba padało, bo wzdłuż ulicy unosiła się delikatna mgiełka. I chyba przez tę mgłę miasto wydawało się szare, a powietrze mniej przejrzyste niż zwykle. Zamku nie było widać w ogóle.

Biegnąc, usiłowałam wypatrzeć Mikę. Mika to moja najlepsza przyjaciółka. Mieszkamy dokładnie naprzeciwko siebie, tyle że po dwóch stronach ulicy. Do niedawna dzieliło nas kilkadziesiąt kroków, ale odkąd zaczęła się budowa wiaduktu, te dobre czasy minęły. Inżynierowie od dróg uznali, że do chwili zakończenia inwestycji najprościej będzie puścić ruch samochodowy wokół zamkowego wzgórza. W ten sposób nasza ulica stała się nagle fragmentem międzynarodowej trasy. Ruch trwa dzień i noc, a pędzące auta sprawiają, że przejście na drugą stronę graniczy z cudem.

Policzyłyśmy kiedyś z Miką, że w ciągu minuty przejeżdża tędy jedenaście aut. Jedenaście! Zamek i domy na podzamczu zostały dosłownie odcięte od reszty miasta. Co prawda zbudowano nadziemną kładkę, ale dobry kilometr od naszych domów. I chociaż nadal mieszkamy naprzeciwko siebie, to w praktyce znalazłyśmy się po dwóch stronach świata.

Miki w szkole jeszcze nie było.

W ogóle nie było nikogo. Wokół panowała głucha cisza. Nigdy jeszcze nie widziałam tak wymarłego boiska. Idąc, słyszałam tylko chrzęst żwiru pod butami.

Podeszłam do drzwi wejściowych i poruszyłam klamką. Zamknięte.

Co jest?

Zaskoczona i, prawdę mówiąc, lekko spłoszona rozejrzałam się wokół.

– Mika! – zawołałam cicho.

Głos poniósł się daleko, a odbity od murów i krzaków wrócił zwielokrotniony: „ika, ika, ika”. W tym momencie zegar na wieży kościoła zaczął wybijać godzinę. Bezwiednie liczyłam uderzenia… trzy, cztery, pięć, sześć, siedem.

Siedem?

Jak to siedem?

Dopiero siódma?

Czyli ta szarość i pustka to nie wymysł wyobraźni, tylko efekt zbyt wczesnej pory? No nie, no nie, no nie. To nie mama zaspała, tylko ja za wcześnie wstałam. Niech to gęś kopnie! Cała godzina snu w plecy!

Przechodząca kobieta spojrzała na mnie ze współczuciem. Kiedy odeszła, dałam nura w krzaki. W zagłębieniu muru jest wygodny kąt, który odkryłyśmy z Miką jeszcze w pierwszej klasie. Włazimy tam zawsze, gdy chcemy się ukryć przed światem.

Ale i tu poczułam czyjąś obecność.

Rozejrzałam się.

Nie było nikogo. W każdym razie nikogo żywego. Jedynie brodaty maszkaron wyrzeźbiony w kamieniu. Szczerzył do mnie zęby w szaleńczym uśmiechu, jakby wiedział, co mi się przytrafiło.

– No i co się tak śmiejesz? – spytałam. – Bawi cię to?

Jakiś ruch liści i przesunięcie cienia sprawiły, że maszkaron przytaknął. Nadął policzki, zupełnie jakby pękał ze śmiechu. Dosłownie wstrzymywał się przed parsknięciem.

– Głupek – mruknęłam pod nosem.

Oczywiście, to tylko złudzenie. Wystarczyło, że cień przesunął się dalej, a kamień odzyskał normalny wygląd, ale aż mi ciarki przeszły po plecach. Ktoś, kto wyrzeźbił tę twarz, musiał być nie tylko utalentowany, ale i miał spore poczucie humoru. Spojrzałam jeszcze raz i wzruszyłam ramionami. Od czasu do czasu ogarnia mnie taka paranoja i wydaje mi się wtedy, że z głębi muru patrzy na mnie żywy człowiek. Nabierałam się na to setki razy i pewnie jeszcze nieraz mi się to zdarzy.


Takich maszkaronów jest na starych murach pełno. Legenda mówi, że to drużynnicy księżnej Ody. Umieściła ich wewnątrz kamieni, by dzień i noc obserwowali mieszkańców miasta. Ody już dawno nie ma, a jej drużynnicy nadal przyglądają się życiu kolejnych pokoleń. Są dosłownie wszędzie. Ktoś policzył, że w samym centrum jest ponad trzysta kamiennych twarzy! Wyłaniają się z murów tam, gdzie się ich człowiek najmniej spodziewa. Przed ich spojrzeniami nie ma ucieczki. Doznanie narasta zwłaszcza wtedy, gdy ma się coś na sumieniu.

Uniosłam ręce.

– Nic jeszcze nie zrobiłam. Tylko za wcześnie wstałam.

Maszkaron uśmiechał się zagadkowo, jakby w zanadrzu krył dla mnie dalsze niespodzianki. No cóż, miałam przed sobą jeszcze cały dzień, a po takim poranku wszystko jest możliwe.

Ada strażniczka skarbu

Подняться наверх