Читать книгу Obłęd. Singielka i Otello - Hanna Bakuła - Страница 12

Budowa

Оглавление

Lato się powoli szykowało do odlotu tęczowym samolotem. Niektóre liście traciły zieleń, pewnie z powodu globalnego ocieplenia. Coś fruwało w powietrzu, ale jeszcze do jesieni było daleko. Molly jechała na czarnym, składanym dahonie w kierunku Powsina, patrząc na pojedyncze listki lip, które jako pierwsze zżółkły i spadły zdziwione, że to już koniec. Złociły się następne.

Bardzo lubiła być prawie sama na ścieżce, co było możliwe tylko poza weekendami. Już w sobotę rano pojawiał się tłum szaleńców o niezwykłej różnorodności. Dziadziadzidzie o starych napiętych buziach, w obcisłych lateksach i przypominających ptasie główki kaskach, na rowerkach z cienkich rureczek. Masywne, młode, zadziaste cudzoziemki na wielkich, przeważnie różowych damkach. Tatusiowie z przyczepkami ze skołowanymi bobasami, widocznymi przez plastikowe siatki, mamusie z krzesełeczkiem z tyłu, na którym chwiał się zdziwiony maluch w kasku. Deskorolkarze ze słuchawkami w uszach, rolkarze obojga płci, z których połowa rozkraczona walczyła o życie, starając się utrzymać równowagę, i ich ogromni, napakowani konkurenci ze słuchawkami i w goglach, pędzący jak czołgi. Do tego panienki z yorkami na długich smyczkach w poprzek ścieżki, nianie w różnym wieku, uczące chodzić dwuletnie maleństwa, oraz osiedlowe mateczki z wózkami, ze słuchawkami podłączonymi do komórki. Bardzo groźne, bo w otumaniających krasnalskich czapkach i czarnych okularach bez względu na porę roku. Zwykle występujące parami.

Molly właśnie odwiedziła swoją koleżankę, sąsiadkę, wybitną Reżyserkę i naradzały się w sprawie budowy naprzeciwko ich okien wielkiego apartamentowca, którą udawało im się powstrzymywać przez cztery lata. Niestety do władzy doszły oszołomy pełne zapiekłej złości i zabrały się do niszczenia wszystkiego i wszystkich, którzy nie byli po ich stronie. W ramach zemsty na socjalistycznych emerytach właśnie wjechały ogromne dźwigi. Zmieniła się opcja polityczna i ich osiedle stało się symbolem wszelkiego zła, a mieszkańcy zostali skazani na poniesienie konsekwencji bycia „czerwonymi świniami”. Molly była zdecydowanie za chuda na świnię, kolor czerwony kojarzył jej się tylko z ulubioną szminką i choć bardzo interesowała się polityką, czerwona ani zielona nie była. A z pewnością nie była czarna, co wyniosła z deistycznego domu z dziadkiem działaczem przedwojennego PPS-u.

Kiedy prawie zupełnie zapadł się barak, grzęznący przed oknem Molly jak porzucona arka Noego, zmieniła się władza i znowu „czerwone świnie” można było ukarać. Zadzwoniła do przyjaciela z lat studenckich, obecnie radnego, który pomagał w jej ucieczce ze szpitala po szaleństwie lekarza rzeźnika i przygarnął na kilka dni, gdy Docent krążył po Wilanowie jak czołg z demobilu. Bardzo ją wtedy wspierał i pomimo jego średniowiecznych poglądów razem śmiali się ze wszystkiego. Kiedy Docent na moment zniknął z jej podwórka, o czym doniosła telefonicznie sąsiadka wciągnięta w jej pełne ucieczek życie, Molly rozglądając się jak wariatka, wróciła do domu.

Przyjaciela poprosiła o pomoc w zatrzymaniu budowy molocha, a on, niegdyś normalny kolega acz po uniwersytecie katolickim, powiedział, że „świnie” muszą być ukarane. Zanosiło się na horror. Ewidentnie zwariował, bo ufarbował się na zielono-szpinakowo przy pomocy swojej żony czarnuli, rodem z najtańszej drogerii. Nagle w przyjaciołach zaszła jakaś zmiana i szybko podzielili świat na ich – kościółkowy i jej – czerwony, popierany przez żydokomunę Gazety. Było to o tyle zabawne, że Molly gazet nie czytała nigdy i żadnych. Wszędzie miała radia nastawione na różne stacje. Tak mają malarze pokojowi, a w końcu była malarką.

Wpływowi znajomi popularnej Reżyserki zostali zwolnieni w czasie weekendu. Znikąd pomocy, bo poprzedniego dnia o siódmej rano zachrobotało, zadudniło, rozległ się chrzęst i pod oknem Molly zaparkowała ogromna machina, a za nią jechała jeszcze większa koparka. To był drugi wjazd dźwigu. Pierwszy – tydzień po sprowadzeniu się zachwyconej Molly. Wszyscy mieszkańcy ruszyli do boju, ona biegała po sądach, wzywała biegłych, robiła linię światła, które zabierał im wyższy, nowy budynek. W końcu znana, uwielbiana przez naród koleżanka Reżyserka i inni lokatorzy użyli swoich kontaktów i dźwigi wyjechały. Po prostu działka nie nadawała się na wjazd ciężkiego sprzętu, a pięćdziesięciometrowy potwór swoje waży. Baraczek dla robotników ustawiony lata temu powoli zapadał się w błoto. Codziennie biegła rano i radośnie patrzyła, jak znika. Byli uratowani i nadal mieli jeden z najpiękniejszych widoków w Warszawie.

Molly była osobą bardzo emocjonalną i typowym raptusem, więc często albo nie słyszała, albo nie chciała słyszeć i robiła po swojemu. Kiedy zapytała, co będzie pod oknem, zmurszałą, znaną od lat, niby-koleżankę diwę, sprzedającą jej mieszkanie z widokiem na pola wilanowskie dyszące letnimi zapachami, ta odpowiedziała:

– Jakiś skwerek.

Ola radziła pójść do magistratu i zapytać. Molly obiecała i nie poszła, choć Ola miała łeb jak sklep, w przeciwieństwie do swojej zmarłej niedawno matki Poetki, najbliższej przyjaciółki Molly. Po prostu Molly chciała już mieszkać w Wilanowie pachnącym jak polny bukiet, uciec z pokrytej ciekami wodnymi Saskiej Kępy i z mieszkania, które kojarzyło się jej z awanturującym Docentem. Matka też nie była za zmianą, w swoim mieszkała ponad czterdzieści lat i tylko raz przestawiła meble i dostawiła Ojczyma, który zajął stałe miejsce na kanapie w pokoju Molly. Póki co rady matki się nie sprawdzały.

Kiedy dowiedziała się, że Molly nie zabiera ze sobą Docenta, zapłakała, ale za chwilę przestała, bo przypomniała sobie, że płacz nie robił na wyrodnej córce wrażenia. Nici z bycia teściową wybitnego naukowca. Artystyczna kariera Molly wydawała się jej taka sobie, choć córka utrzymywała się na wysokim poziomie, również w Nowym Jorku. Co to za zajęcie malowanie? Dobre i owszem dla mężatek, ale nie dla singielki bez stałych dochodów. Gdy wszyscy chwalili obrazy i akwarelki Molly, była mile zdziwiona, jak matka rudego dziecka, którym się ktoś zachwyca. Docent ewidentnie skradł jej przedziwne słodko-kwaśne serce i nie było sensu z tym polemizować. Byliby cudowną parą, układni, jezuskowaci, konwencjonalni minimaliści.


Molly podeszła do okna wychodzącego na stalinowski plac. Hamujący pod oknem autobus zawył, zaskowyczał i psyknął. Z kiosku Ruchu stojącego na rogu wysunęła się ręka i podała babie piec w burej jesionce opiętej na zadzie gazetę. Domy pokryte piaskowcem były brudne i pozaciekane zielonym syfem. Molly pamiętała z dzieciństwa, że były piękne i czyste.

Tylko Matka się nie zmieniała i w swoich beżach i perełkach była bez wieku. Molly miała nadzieję, że odziedziczy dobre geny. Na razie też wyglądała młodo, tyle że miała poczucie straty połowy energii, którą przez sześć lat z ogromnymi przerwami wysysał z niej Docent. Była tak umęczona ciągłymi kłótniami o bzdety, maglowymi pyskówkami i uporem małego bacy, że kiedy udawało się jej umknąć, choćby na kilka miesięcy, nie posiadała się z radości. Patrząc na pełen staruszków oraz inwalidów o kulach i balkonikach paskudny plac, miała pewność, że Docenta nie kocha. Gorzej było z tym, że nie kochała nikogo.

Obłęd. Singielka i Otello

Подняться наверх