Читать книгу Zagubieni w Neapolu - Heddi Goodrich - Страница 7

2

Оглавление

Nazajutrz było bardzo skacowanym „nazajutrz”. Siedziałam z książką na skrzypiącym łóżku, gdy zorientowałam się, że przyszedł Luca, jeszcze zanim jego głos przebił się przez lament bułgarskich piosenek i szmer deszczu. Zdradził go tytoń. Dym dotarł do mnie przez otwarte drzwi i zatrzymał się przede mną falujący i nienamacalny jak pragnienie.

Luca Falcone od zawsze palił te skręcane ręcznie papierosy. Palił takiego i wtedy, kiedy został mi przedstawiony po raz pierwszy. Stał wsparty o brzydki tynk baru naprzeciw mojej uczelni. Z drinkiem w ręku, w niemodnych skórzanych spodniach wydawał się nie zwracać uwagi ani na epokę historyczną, ani na miejsce geograficzne, w którym to się zdarzyło. Był już na trzecim czy czwartym roku, a twarz miał naznaczoną kaprysami pogody jak podróżnik, który przebył pustynię, aby dotrzeć do tego baru, do tego burbona, do tego efemerycznego miejsca.

Ten moment naznaczył początek mojego życia uniwersyteckiego — takiego, jakie znałam do dziś — bo nieoczekiwanie Luca obdarzył mnie sympatią i wciągnął do kręgu swoich najbliższych przyjaciół, kręgu ludzi zapisanych na urdu, suahili czy koreański z wydziału studiów arabsko-islamskich i śródziemnomorskich albo z orientalistyki, których zaginione początki (Apulia, Basilicata, Sycylia, Sardynia) jawiły się jeszcze jako obce.

— Zaczyna się film — powiedział ze swoim melodyjnym akcentem z Varese, wchodząc do mojego pokoju.

— Skończę stronę i przyjdę.

Z bliska Luca pachniał mydłem lawendowym. Pocałował mnie w czoło, tak jak całują ludzie idący na dworzec kolejowy, potem jednak zatrzymał się w drzwiach. Popatrzył na mnie tak, jak czasami to robił, tym swoim prawie hipnotyzującym spojrzeniem, którego znaczenia nigdy nie udało mi się zrozumieć, ale które mówiło mi — przynajmniej w chwili, kiedy tak na mnie patrzył — że nasza przyjaźń nie jest związana z chwilą ani okolicznościami, ale będzie trwała wiecznie. Wiedziałam, że to śmieszne i że nie jestem wyjątkiem, każdy chciał mieć dla siebie odrobinę Luki Falcone.

Po obu stronach wejścia, teraz już pustego, przykleiłam taśmą klejącą kilka moich czarno-białych fotografii zrobionych teleobiektywem i wydrukowanych ręcznie. Były piękne, odrobinę abstrakcyjne.

Deszcz robił z mojego okna wielką planszę do gry w „węże i drabiny”, która wraz z budynkiem naprzeciwko zasłaniała widok na tę dzielnicę, zniszczoną przez wodę i czas. Była niedziela i o tej porze sklepy były już zamknięte, a targowiska poskładane i każdy, kto żyw, wracał do domu, aby stawić czoła kulinarnemu maratonowi, a potem sjeście. Niedziela w porze obiadu była jedynym momentem, gdy ludzie odczuwali zakłopotanie z mojego powodu. Biedna bezdomna dziewczyna, tak daleko od rodziny.

Dom. Samo to słowo wprawiało mnie w zakłopotanie. Czy dom to mój ojciec przypiekający steki na grillu, czy moja macocha psychoterapeutka, która interpretowała moje sny? Czy dom to były masaże shiatsu mojej mamy o zimnych rękach i ciepłym sercu albo mój brat, który szarpał struny gitary basowej? Koty? Wydawało się, że nie, bo dla wszystkich innych studentów zamiejscowych dom był miejscem. Colle Alto w Benevento, Adelfia w Bari, był czerwonym punkcikiem na mapie, maleńkim punktem odniesienia, maleńkim, ale zdolnym pomieścić, jak się wydaje, wszystko. Było to słowo uważane za pewnik, tak jakby chodziło po prostu o jedno z najbardziej podstawowych ludzkich uczuć — radość, wściekłość, smutek, dom, nawet spojrzenie tego, kto je wymawiał, rozjaśniało się.

Jak osoba autystyczna starałam się pojąć ten kosmiczny koncept, ale tak naprawdę tego nie czułam. Aby go zrozumieć, musiałam używać logiki. Ja pochodziłam skądkolwiek i znikąd zarazem. Waszyngton, D.C., Maryland, Virginia Beach, peryferie Bostonu, Athens w Ohio i każde inne miejsce równie zapomniane. Tak było aż do chwili, gdy w wieku szesnastu lat z powodu wymiany kulturalnej AFSAI dostałam własny punkt na mapie. Państwo Włochy, prowincja Neapol, miejscowość Castellammare di Stabia, dom pewnej rozwiedzionej kobiety z dwojgiem dorosłych już dzieci, która kazała o sobie mówić mama Rita. To ona poprosiła mnie, żebym została dłużej, gdy minął rok mojej wymiany, i sprawiła, że ja, jej „amerykańska córka”, zrozumiałam powagę dyplomu z języka włoskiego.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że nic na tym świecie nie jest dziełem przypadku. Ten dyplom pozwolił mi dostać się na studia. Babka w sekretariacie patrzyła na mnie, mrużąc oczy. Nie byłam Włoszką, ale z tym dyplomem nie mogłam nie być Włoszką. Stemplując moje podanie na formularzu czterema cennymi znaczkami skarbowymi, przekształciłam się w studentkę uniwersytetu jakich wiele, a w grupie przyjaciół Luki, która była odtąd i moją grupą, moje zamaskowanie było prawie idealne.

Ja i „dzieciaki” mieliśmy taką zabawę, która zaczynała się od zimnego piwa, a zazwyczaj kończyła na filiżance gorącej herbaty.

— Proszę cię, dziewczyno — błagał mnie tego popołudnia Tonino, wylegujący się jak rozgwiazda na łóżku Luki. W drgającym świetle telewizora widać było albo jego zmarnowaną twarz, albo zmarnowaną starą tapetę pokrytą jak leci kartkami ozdobionymi pismem arabskim Luki.

— Jeżeli nie wprowadzę do krwiobiegu kolejnej porcji alkoholu, nigdy już się nie pozbędę tego pieprzonego bólu głowy.

— Zachciało ci się rowerka? — zapytał Angelo.

— Zachciało ci się fajki wodnej, blondasku?

— Posłuchajcie mnie — powiedziałam fałszywie poważnym tonem, w żadnym razie nie zwracając się do Luki, który właśnie skręcał sobie papierosa. — Jutro macie szkołę od samego rana. Do roboty, chłopaki, to ostatni tydzień przed feriami, dacie radę! Z miodem czy z cukrem?

Tonino tak dla zasady zaklął w trzech dialektach. Nie opierali się. Uśmiechnęłam się sama do siebie i poszłam do kuchni. Poza czymś do picia potrzebowali odrobinę matczynej miłości.

Przez na wpół przymknięte drzwi pokoju Angelo dostrzegłam jego dywanik ze skóry czarno-białej, łaciatej krowy, na którym często popijaliśmy zieloną herbatę z japońskich filiżanek, odcyfrowując każdy własne znaki, kanji i cyrylicę. Weszłam na schody, które nie miały już poręczy, omijając na górze pęknięcie w podłodze z powodu przesądu z dzieciństwa. Step on a crack, break your mother’s back. Pęknięcie biegło od komina w kuchni, pół metra od ściany, a potem przez salon, dzieląc płytki aż do tarasu. Dziwne, że nie zwróciłam uwagi na tak zuchwałą rysę, kiedy przeprowadzałam się tu z chłopakami. Była to z pewnością wina przekwitłego piękna tej rezydencji, rozpraszającego swoimi kominkami, freskami i płaskorzeźbami, które starzały się w jej półmroku.

Wróciłam z dwoma dzbankami herbaty i paczką biszkoptów; łóżko ugięło się pod naszą wspólną wagą. Straciłam kilka początkowych scen, ale był to nowozelandzki film, który oglądaliśmy już wiele razy. Tylko instynkt. Znałam już fabułę. Maoryskie męty z powodu doznanych krzywd biją się nocą na parkingach, w barach i na polach, pokrywają się tatuażami, krwią i wyzwiskami dubbingowanymi w ugrzecznionym języku włoskim.

— Piękna jest ta Nowa Zelandia — powiedział Angelo zamyślony.

— Piękna, kurwa… — rzucił Tonino.

— Nawet jeżeli jest tam tak niebezpiecznie, patrz, ile otwartych przestrzeni! I robią tam, co im się, cholera, podoba. Chciałbym tam pojechać.

— Jasne, lepiej dać się skatować maoryskim gangsterom, niż żeby mafia przestrzeliła ci kolana, prawda?

Angelo nadąsał się i szarpnięciem przyciągnął pled. Miał kolczyk w nosie i mówił z dumnym akcentem sykulijskim, który miał sprawiać wrażenie, że Angelo jest twardzielem. Ale nic z tego. Angelo był słoneczny, podchodził do wszystkiego jak dziecko w sklepie ze słodyczami, a Tonino nie zamierzał puszczać mu tego płazem. Nie pomagała mu też jego karnacja — bardziej szwedzka niż katańska, jego bladość, która nie kończyła się na anielskich lokach.

Odkryłam to kiedyś, robiąc za pielęgniarkę z powodu jego bólu karku. Angelo położył się z twarzą do dołu na dywaniku z krowy i ściągnął spodnie, a ja, zanim się rozmyślił, szybko zagłębiłam igłę strzykawki ze środkiem przeciwzapalnym w jego prawym pośladku.

— Tak czy siak kiedyś tam pojadę — stwierdził z ciastkiem w ustach.

— Straciłeś rozum.

— Jedź, czemu nie, świat jest księgą…

To dziwne zdanie Luki wyłoniło się z dymu. Nie sądziłam, że w ogóle nas słucha. Nocna scena pogrążyła pokój w ciemnościach, ale żyrandol — wyrzeźbiony chyba z kości — odbijał światło z jakiegoś nieznanego źródła.

— Ale Nowa Zelandia jest daleko — powiedziałam, bo wolałam Sardynię, Umbrię, Holandię, Kijów czy Wiedeń, z rodziną czy bez, albo lepiej jeszcze Capri, Procidę, Pola Flegrejskie, zaułki Neapolu.

— A może w czasie przerwy świątecznej ktoś chce pojechać do kościoła Najświętszej Marii Panny w Carmine? — zasugerowałam.

To był kolejny z moich wypadów, jak to określali koledzy.

— Iść do kościoła w Wielkanoc? — zapytał Angelo. — Nie, to nie jest właściwe, trzeba siedzieć przy stole i jeść „torta cassata”.

— Nazywa się też Cmentarz Fontanelle — powiedział Luca. — Warto tam pojechać.

Zapłonęła we mnie nadzieja na to, że może tym razem Luca Falcone odłoży badania do swojej pracy albo próby zespołu, by towarzyszyć mi w odkrywaniu miasta, które prawem krwi należało do niego, ale on nie dodał nic więcej i zniknął ostatecznie w półcieniu.

— Ja nie mogę pojechać za żadną cholerę — odpowiedział Tonino. — Przecież w marcu u nas przycina się drzewka oliwne! Ano tak, wy, intelektualiści, nie chcecie za cholerę ubrudzić sobie rąk ziemią, a to czasem dobrze robi. Przecież te wszystkie mięśnie nie są tylko dla urody.

Chłopcy wybuchnęli śmiechem, a ja zadrżałam. Pietro. Nie spojrzałam na kasetę od chwili, kiedy dał mi ją poprzedniego wieczoru. Miałam zwyczaj odkładać listy i paczki, które przychodziły z Ameryki czasami nawet na kilka dni dla czystej przyjemności oczekiwania. A może po prostu chciałam zapomnieć o kasecie po tym, co powiedziała mi Sonia? Teraz jednak zapragnęłam jak najszybciej się jej przyjrzeć. Gdzie ja ją położyłam?

— Hej, gdzie lecisz? — zawołał Angelo za moimi plecami. — Teraz jest ten kawałek, gdy Nig przechodzi inicjację!

Moja zamszowa spódniczka zachowała wspomnienie poprzedniej nocy; śmierdziała ogniskiem i miała w sobie ten delikatny pakunek, który jej powierzyłam. Teraz przy odpowiednim świetle udało mi się zobaczyć, że spis piosenek wykonano porządnym, niekonwencjonalnym pismem. Kaseta była ozdobiona w rogach komiksowymi rysunkami, biedronkami i rybkami narysowanymi rdzawym atramentem. Był to detal tak radosny, szczery i bezsprzecznie intymny, że aż zakręciło mi się w głowie.

Usiadłam na łóżku i włożyłam kasetę do magnetofonu. Pierwsza piosenka Son of a Preacher Man w wersji śpiewanej przez Arethę Franklin. Prawdziwa miłość, syn kaznodziei. Westchnęłam. Moje życie uczuciowe aż do tej chwili było serią melodramatów i nieporozumień.

W Castellammare poznałam Franco, wschodzącą gwiazdę camorry. W tamtym czasie myślałam, że to miłość — albo może film o miłości. Scena, w której obejmowałam go w pasie na vespie kluczącej pomiędzy ruderami jego dzielnicy widma, dzielnicy przez wieki nękanej trzęsieniami i obsunięciami ziemi. Scena w źle oświetlonej chałupie, w której jego matka narzekała na chroniczny ból nóg, spuchniętych jak dwa pieńki. Inna, w której słuchałam historii o przyjacielu zamordowanym przez wrogi klan. Jeszcze inna, w której trzymałam w ramionach Franca, płaczącego wbrew wszelkim kodeksom honorowym, a w tle stary dom, wynajęty od przyjaciela i oczywiście pozbawiony elektryczności. Miałam szesnaście lat i chciałam go uratować. Pewnego dnia bez wyjaśnienia po prostu mnie rzucił — finał przewidywalny, a nawet właściwie korzystny. Od tamtej pory nastoletnie zachody słońca nad pełnym zanieczyszczeń morzem wydawały mi się jeszcze piękniejsze, bardziej krwawe i kuszące jak sycylijskie pomarańcze.

Cesare był błędem w ocenie, za który drogo zapłaciłam. Z perspektywy czasu wiem, że powinnam była zdawać sobie sprawę, że jego genialność i ekscentryzm były pierwszymi oznakami schizofrenii, ale wówczas byłam zakochana w jego miłości do mnie, w jego gorącym spojrzeniu i krzywych zębach. Był nieporządny, może nawet brzydki, ale miał płomienny szacunek do samego siebie, poza tym pisał oschłe i gęste jak haiku poezje. U Cesare wkrótce pojawiły się oznaki obsesji i dopiero potem odkryłam, że zrobił mi niewiele znaczący, wręcz bezsensowny prezent ze swojego dziewictwa. Jeszcze długo po tym, jak porzucił studia, by leczyć się w szpitalu psychiatrycznym, czasami wysyłał mi paczki ze swojej rodzinnej miejscowości Catanzaro na adres domu mojego ojca i Barbary w Waszyngtonie. Paczki te zawierały własnoręcznie wykonane zbiory wierszy albo ściśle tajne instrukcje budowy bomb. Z każdym kolejnym wyznaniem jego dozgonnej miłości, coraz bardziej pretensjonalnym, pogarszała się nie tylko moja opryszczka, ale i wstyd, który graniczył z obrzydzeniem, bo zabawiłam się w bezpruderyjną dziewczynę i użyłam seksu jako cielesnego eksperymentu intelektualnego. Wstydziłam się mojego braku bystrości i instynktu samozachowawczego, który szybko wziął górę nad współczuciem.

Potem był Luca. Albo właściwie go nie było. Kiedyś późnym wieczorem, gdy oglądaliśmy film, zasnęliśmy razem na jego łóżku i spałam w jego ramionach. Nagle się obudziłam. Film się skończył, a pierś Luki wznosiła się i opadała w spokojnym i zarazem chłodnym rytmie, który wydał mi się sam w sobie po prostu niesamowity. Luca miał rozpuszczone włosy, bo rozwiązał mu się kucyk, i półotwarte usta, ale nawet we śnie zachował swój szorstki urok. Tylko udawałam, że śpię. Sparaliżowana przyjemnością i niepewnością pozwoliłam, żeby noc przepływała powoli z każdym cyfrowym tyknięciem i zielonym błyskiem światełek radiobudzika. Pozwoliłam, żeby wisiorek Luki odcisnął na moim ciele swój tajemny szyfr. Bałam się go obudzić. Chciałam zostać przy nim przez cały ten czas, który został mi cudownie dany, aby wchłonąć z niego wszystko. Jego wiedzę ezoteryczną, jego niefrasobliwość, spokój i pewność siebie. Podczas tej przecudnej i bardzo długiej nocy wydało mi się, że odkryłam coś niesamowicie ważnego — to, co do niego czułam, to nie było zakochanie, to było coś więcej. Ja nie pragnęłam Luki Falcone, ja pragnęłam nim być.

Umościłam się na poduszce, aby posłuchać tekstu piosenki mówiącej pełnym otuchy szeptem o ukradkowym pocałunku. Było w tej piosence coś pięknie upojnego. Pobrzmiewała w niej wyraźna zmysłowość, której nigdy dotąd nie zauważyłam, mimo że słuchałam jej już z tysiąc razy w życiu. Zastanawiałam się, czy Pietro był w stanie zrozumieć ją do głębi i czy zdał sobie sprawę, że podarował mi piosenkę o miłości.

Zagubieni w Neapolu

Подняться наверх