Читать книгу Zagubieni w Neapolu - Heddi Goodrich - Страница 9

4

Оглавление

— Zgadnij, kto dzisiaj przyjdzie… — powiedziała Sonia, gdy nakrywałyśmy do stołu, z tej okazji wyniesionego na taras.

— Angelo go zaprosił — szepnęła i uśmiechała się. Ten uśmiech był jak sierp księżyca na jej pięknym śródziemnomorskim obliczu, kiedy podmuchy łagodnego wiatru unosiły kosmyki włosów i sprawiały, że wydawały się jakby bezwładne w powietrzu, jak czarne algi w morzu.

Sirocco zaczął wiać kilka dni temu, podchodząc nas cichutko, skradając się za naszymi plecami. Saharyjski wiatr pojawiał się zawsze punktualnie w tym okresie, a jednak za każdym razem brał nas z zaskoczenia. Wirował dołem po zaułkach Quartieri Spagnoli ciepły i gęsty jak błotna lawina. Swoim miękkim podmuchem wciskał się bezczelnie we wszystko na swojej drodze, w spódnice mężatek, sierść bezpańskich psów, w przekrojone na pół główki kapusty. Wkradając się do dzielnicy, szybko skręcał w najwęższe zaułki, na lewo, na prawo, na północ i południe, nie mając, prawdę powiedziawszy, żadnego celu poza dmuchaniem pustynnym, delikatnym piaskiem w koronki wywieszonych na sznurach majteczek, w mechaniczne części motorynek, które zaparkowano na zbyt długi czas, czy owijaniem każdej żywej istoty w wełniste, poskręcane ciepło.

W sirocco była jednak pokrętna przyjemność, w jego czasowej anarchii, w uczuciu niemocy i w jego cieple. Jego obecność pozwalała wreszcie na kolacje na świeżym powietrzu. Wiatr, który powoli nabierał sił nad Afryką, zwiastował nadejście lata, a ja chciałam teraz bardziej niż kiedykolwiek tej długiej i przyjaznej pory roku. Była to chęć, która wraz z wiadomością Sonii zmieniła się w pragnienie, wypełniające moje wnętrzności głuchym bólem. Usłyszałam, jak coś szepce mi do ucha. To był wiatr. Pośpiesz się, mówił.

— Zdecydowałam się, dziś z nim porozmawiam.

— Doskonale, Soniu, dobry pomysł.

— O, makaron!

— Ja pójdę.

W kuchni na szczęście nie było nikogo, nawet wiatru. Zabrałam się do mieszania makaronu bucatini. Miał długie blade wstążki, które nigdy nie zwijały się jak należy, i teraz też nie dawały się pokonać mojej drewnianej łyżce. Nie minęło wiele czasu, jak usłyszałam głosy na piętrze poniżej. Kroki na schodach. Angelo piszczał.

— O w chuj, to jest naprawdę bombowe.

Potem jakiś męski, niejasno znany mi głos powiedział:

— Rzeczywiście, moi dziadkowie robią to w domu.

W końcu niski i zdecydowany głos dodał.

— Nie jest tak dobre jak to z zeszłego roku, jednak mam nadzieję, że mimo wszystko wam posmakuje.

Jak udało mi się wtedy, w dzień tamtej imprezy, pozostać obojętną na moc tego głosu? Pietro wyłonił się z klatki schodowej jako pierwszy, z butelką wina domowej roboty w dłoni. Nie patrzyłam na niego, ale na kędzierzawego chłopaka za nim. Rozpoznałam, to był Davide, a jeszcze za nim szedł Angelo, który trzymał coś zawiniętego w papier śniadaniowy.

— Popatrz, co Pietro przywiózł nam z domu — powiedział zachwycony Angelo, rozpakowując i pokazując mi. — Soppressata, domowej roboty kalabryjskie salami. Co na to powiesz?

— Dobre — powiedziałam, przyglądając się Pietro, który czekał nieruchomo, dokładnie pod zdobiącą sufit rozetą. Miał niepewny wyraz twarzy i przełożył ciężar ciała na jedną nogę, jakby był kulawy. Odłożyłam parującą łyżkę.

— Tędy — powiedziałam półgłosem i czy mnie słyszał, czy nie, ruszył za mną na zewnątrz.

— O Madonno! — Było pierwszym słowem, jakie wypowiedział. — Czy to pałac królewski?

Patrzył na stojącą na tarasie, wyszczerbioną z jednej strony stiukową fontannę. W lepszych czasach z ust diabolicznego maszkarona woda wypływałaby wprost do miski.

Tonino wymierzył porządnego kuksańca w plecy Pietro, zanim odebrał od niego wino.

— Ten, kto kazał to zbudować, na pewno był gnojkiem. Uważał się chyba za króla Ferdynanda IV. Widziałeś freski? Koszmarnie nieudolne.

— Inaczej mówiąc, to piętro to oczywista samowolka — skomentował Luca. — Zbudowane na osiemnastowiecznym budynku, a pochodzi najwyżej z lat trzydziestych.

— Abstrahując od wieku… — odparł Pietro. — Właściciele musieli mieć kasy jak lodu!

— Może lata temu, gdy ta dzielnica trochę bardziej nadawała się do życia — uzupełnił Angelo. — Obecni właściciele to biedacy, mają tylko skromne domki. Pozerzy i oszuści. Powinniście usłyszeć, jak elegancko mówią po włosku, kiedy do nas dzwonią, żeby podnieść czynsz.

— W parterowej chałupie spędzają dzień, ale sypialnie mają na piętrze.

— Wielka mi różnica.

— Skąd ty to wszystko wiesz, Falcone? — zagadnął Tonino.

— Nie mogłem nie zauważyć waszego wyrafinowanego sąsiada — wtrącił Davide. To fakt, tego przebierańca czy transwestyty o końskich nogach, stojącego w wejściu do mieszkania na parterze naprzeciwko naszego budynku, po prostu nie dało się nie zauważyć. Nie było łatwo przejść obok drzwi i nie zwolnić kroku, tak jak nie można było oderwać wzroku od wnętrza pojedynczego pokoju, umeblowanego krwistoczerwoną kanapą, akcesoriami ze sztucznego złota i syntetycznego marmuru. Te wnętrzności chciały cię wessać jak chiński burdel.

— To jest tak dobre, że aż chciałoby się być ciotą — rzucił Tonino ze swoją jeszcze całkowicie dziewiczą męskością.

Angelo pokręcił głową z niedowierzaniem.

— Ale z jakiej racji ktoś wybrałby mieszkanie na dole, zamiast mieszkać tu u góry jak pasza? Zupełnie tego nie pojmuję.

— Choćby po to, żeby uniknąć tych pieprzonych schodów — skwitował Tonino. — Mówię wam, że te sześć pięter kiedyś mnie zabije.

— Albo po to, żeby być w centrum dzielnicy, w sercu tego, co się dzieje — zaryzykował Luca, podając Pietrowi opakowanie tytoniu luzem.

Pietro odmówił serdecznym gestem ręki. Wyjął paczkę marlboro. Wystarczyło, że pierwszy raz zaciągnął się dymem i od razu wydał się bardziej rozluźniony.

— Są light — powiedział, zwracając się do mnie. To było usprawiedliwienie.

Weszła Sonia z garnkiem pełnym bucatini alla puttanesca. Było to danie, którego składniki wydobyte zostały z dna kredensu i których niepewne pochodzenie (Sycylia? Rzym? Ischia?) sprawiało, że była to potrawa idealna dla naszej mocno zróżnicowanej paczki.

Usiedliśmy wszyscy do stołu, Pietro naprzeciwko mnie. Podane zostało jego czerwone wino. Byłam prawie abstynentką — alkohol właściwie powodował u mnie tylko mdłości, ale tego wieczoru pozwoliłam, żeby nalano mi odrobinę. No dobrze, dwie odrobiny. Z grzeczności wypiłam łyk i nagle ciepło zaczęło krążyć w moich żyłach w sposób tak natrętny, ale i przyjemny, jak sirocco, gdy wsuwał swoje ciepłe palce w moje włosy. Złapałam je i spięłam w niezbyt udany kok.

— Smacznego.

Jedliśmy w zgodnej ciszy, jaką powoduje smaczne jedzenie. Poza tym chaos spowodowany wiatrem narzucał pewną koncentrację. To był najlepszy moment, żeby przyjrzeć się Pietro, nie będąc zauważoną, by móc sprawdzić, czy moja pamięć była zgodna z rzeczywistością. Rysy były te same, ale teraz uderzyły mnie swoją wyrazistością. Pietro miał ogromne, piękne oczy leśnego jelenia, ale przy długim i kościstym nosie jego profil miał coś z babilońskiego majestatu. Jeżeli chodzi o usta, moje oczy nie chciały za bardzo się im przyglądać.

Patrzyłam na niego, gdy znów napełniał kieliszek Davide. (To nie jest prawdziwe wino — powiedział — ale zawsze lepsze niż woda) i nagle zdałam sobie sprawę, że jego twarz nie była zwyczajnie ładna, ale raczej przesadnie piękna tą urodą, która prawie przekracza cienką linię brzydoty. Jednakże nawet jeśli Pietro wciąż balansował na granicy między pięknem i zwyczajną wulgarnością, nigdy tej granicy nie przekroczył. Był dziwny i wspaniały. Badałam go tak uważnie, że choć dzielił nas od siebie stół, przysięgłabym, że mogę poczuć ciepło jego oddechu i łaskotanie spowodowane piórkami jego rzęs. Pospiesz się, podpowiedział mi znowu

sirocco.

Wypiłam duży łyk wina i zauważyłam, że Sonia też mu się przygląda. Patrzyła na jego wargi, lekko zaczerwienione od pomidorów, które właśnie się poruszały. Dopiero po chwili zadałam sobie sprawę, że Pietro coś mówi. Tonino o coś go zapytał.

— Hydrogeologia — mówił Pietro — służy odnajdowaniu wody pod ziemią. Wskazuje na przykład, gdzie należy wykopać studnię.

— Istnieją jeszcze ludzie, którzy kopią studnie? — zapytała Sonia.

— Czy ty nie pochodzisz z Sardynii? — dopytywał Tonino.

— Ach ta dzisiejsza miastowa młodzież… — rzucił Angelo, udając zrezygnowane westchnienie. Lubił dobrodusznie nabijać się z Sonii, bo ona także, tak jak on sam, urodziła się na obrzeżach państwa.

— Nie można użyć jednego z tych kijków do szukania wody? — zapytał Davide.

— Starzy ludzie z moich stron nadal tak robią — odpowiedział Pietro.

— Chodzi o te kije, których używa się do bicia żon? — chciał wiedzieć Tonino. — Ojciec taki ma.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, ja też roześmiałam się solidarnie. Śmiał się też Pietro, aż do momentu, gdy zwinął swoje szczupłe palce wokół ust w geście zamyślenia i skierował wzrok wprost na mnie. Miał ciężkie spojrzenie, tak jakby od początku wieczoru czekał tylko na ten gwar, na tę hałaśliwą możliwość, w której wszyscy byli roztargnieni, by zwrócić je ku mnie.

Ta odrobina beztroski, którą udało mi się u siebie wywołać, opuściła mnie niemal natychmiast. Nie słyszałam wszystkich tych radosnych odgłosów, bo w rzeczywistości nie było mnie tam, między przyjaciółmi siedzącymi przy stole. Byłam z Pietro w świecie głębokim i przejrzystym jak morski horyzont, gdzie królowała cisza, pulsująca w uszach w zwolnionym, ale nieuchronnym rytmie fal. Tam oboje byliśmy sami. Pietro był kimś zupełnie innym niż tamten nieznany mi chłopak. Patrzył na mnie, ale zaglądał do mojego wnętrza tymi nieruchomymi oczami. Dostrzegł wszystko, co leżało mi na sercu, i nie wypowiadając ani słowa, powiedział do mnie: Dziś wieczorem przyszedłem tu dla ciebie.

Zrozumiałam. Widelec zrównoważony w moich palcach zmienił się w ołów — o mało nie wypadł mi z ręki — i zbladłam tak gwałtownie, że został ze mnie ledwie duch unoszący się w powietrzu. Sirocco robił ze mną, co mu się podobało, ale nie miałam siły ani mu się przeciwstawić, ani znosić spojrzenia Pietro ani sekundy dłużej.

Odwróciłam się. Śmiechy znów zadźwięczały mi w uszach. Pietro odwrócił oczy w drugą stronę i zniknęła pewność tak bezsporna jeszcze chwilę temu, że on i ja prowadziliśmy między sobą dialog bez słów. Z pewnością byłam obłąkana, jeżeli nie pijana.

— Studiujesz także wulkanologię? — zapytał go Luca.

Pietro odpowiedział bez okazywania szczególnych emocji, nie zwracając się właściwie do żadnego z nas, że studiował ją tylko przez rok.

— Nie specjalizuję się w wulkanach, ale mam do nich ogromny szacunek, ujmijmy to w ten sposób.

Czyli był zapisany na geologię. Kieszonka koszuli, buty, teraz wszystko pasowało. Co takiego było w tym studencie geologii, że budził we mnie aż taki niepokój?

— Wezuwiusz… — powiedziałam zaskoczona własnym głosem. — Badałeś go?

— Cóż, trochę. Jest doskonałym przykładem stratowulkanu.

— A co to znaczy? — zapytała Sonia i Pietro wytłumaczył, że stratowulkany to typowe wulkany w kształcie stożka, które tworzyły się przez tysiące lat. Powstawały dzięki periodycznym erupcjom, powtarzającym się wypływom lawy, które wynosiły na światło dzienne bazalt, ryolit i inne tajemnice.

— W sumie to taki gigantyczny pryszcz — podsumował Davide, żując plasterek soppressaty.

Pietro uśmiechnął się, znów zakrył usta i pogładził się po gładko ogolonym podbródku.

— Można tak powiedzieć, ale to są najbardziej niebezpieczne wulkany na Ziemi.

— O Boże, naprawdę powinniśmy się przejmować? — zapytała Sonia.

— Może? Około połowa wulkanów, które wybuchły ostatnio, to były właśnie stratowulkany.

— Zdefiniuj termin ostatnio — poprosił Tonino

— Chodzi o ostatnie dziesięć tysięcy lat.

Z drugiej strony stołu Davide i Angelo śmiali się hałaśliwie z kto wie jakich pierdoł. Hałas sprawił, że popatrzyłam poza taras, poza miasto, poza zatokę, aż mój wzrok spoczął na wulkanie promieniującym w pomarańczowej poświacie sirocco.

— To znaczy… — powiedziałam nagle — …że w takim razie nie będzie erupcji Wezuwiusza przez całe nasze życie. Może nie zdarzyć się przez tysiąclecia.

— Kto to wie? Nie ma sensu jednak się tym przejmować. To są po prostu prawa chaosu, niewiele możemy zrobić, niewiele albo nic.

Pietro mówił z pewnym fatalizmem, niepasującym do brzmienia jego pięknego barytonu, który jak głos meteorologa zapowiadającego burzę idealną, był zdecydowany, ale i dodawał otuchy.

— W takim razie nie wpadam w panikę — stwierdziła Sonia.

Widok jej twarzy rozjaśnionej uśmiechem przywrócił mnie do rzeczywistości. Ten wieczór nie należał do mnie, to był wieczór Sonii. Możliwe, że wyznała już swój sekret Angelo, który starał się jej pomóc, przekazując Pietro zaproszenie na kolację. Wzięłam też pod uwagę możliwość, że Pietro nie zrozumiał ani jednego słowa na tej kasecie z amerykańskimi piosenkami, że dla niego była to po prostu muzyczna wymiana z dziewczyną urodzoną na ziemi rock and rolla. Byłam teraz przekonana, że to, co zinterpretowałam jako nasz niemy dialog przez stół, było tylko spojrzeniem w moją stronę i, jak to bywa w przypadku spojrzeń, najpewniej trwało zaledwie kilka sekund. Było też możliwe, że Pietro przyszedł do naszego domu właśnie z powodu Sonii albo zupełnie bez powodu. Postanowiłam nie dramatyzować — i nie wypić już ani jednego łyczka jego wina.

Pietro dołożył na stół jeszcze trochę soppressaty.

— W każdym razie będziemy mieli ostrzeżenie w postaci trzęsień ziemi.

— To samo mówił Pliniusz Młodszy — wtrącił się Luca i jak zawsze, kiedy już mówił, wszyscy ucichli. — Mieszkańcy Pompejów także czuli wstrząsy kilka dni przed erupcją, ale nie połączyli tego faktu z wybuchem Wezuwiusza.

— A woda smakowała siarką, zanim całkowicie zniknęła ze studni — dodał Pietro. — Ale nie zrozumieli związku. Brakowało im wiedzy. Ludzie nie wiedzieli nawet, że to jest wulkan, dla nich była to góra, na której dobrze udawały się winogrona na wino. — Jakby dla powstrzymania śmiechu, który byłby nie na miejscu, albo jakby powiedział zbyt dużo, znów zakrył usta ręką.

Były to detale, które wyraźnie zaciekawiły Lukę, bo od tej chwili oddał głos Pietro z pełnym galanterii uznaniem dla każdego szczegółu geologicznego w jego opowieści. Największą mądrością Luki było chyba to, że zdawał sobie sprawę z tego, iż czegoś nie wie, a Pietro dopowiadał albo wyjaśniał pewne fakty z największą pokorą. Pewnego dnia około pierwszej, według ich opowieści, rozległ się huk i pojawiła się kolumna erupcyjna wysokości około trzydziestu kilometrów. Po zderzeniu z nieboskłonem rozszerzyła się ona w kształt parasola podobnego do sosny — pinii, według osiemnastoletniego Pliniusza, który obserwował katastrofę z Miseno — po jakimś czasie jednak ziemia zapragnęła, by wróciło do niej to, co do niej należało i cały wyrzucony materiał zaczął spadać — popioły, pumeks, kamienie. Nagle zrobiło się ciemno, jakby zapadła noc. Przez całe popołudnie i kolejną noc z nieba spadały skały jak okrutny deszcz, który rozbijał dachy i wypełniał pomieszczenia, ulice, grzebiąc Pompeje i Stabię, ale oszczędzając Herkulanum. Zostawił je na pożarcie błotnym lawinom. Chmury duszącego popiołu dopadły ocalałych w trakcie ucieczki. Morze też oddaliło się od wybrzeża, pozostawiając morskie zwierzęta na pozbawionym wody piasku. Nawet bogowie opuścili ludzi.

Podczas gdy Luca opowiadał, sirocco targał dymem jego papierosa raz na wschód, a raz na zachód, zanim rozwiał go w noc.

— Poza tym były tam toksyczne gazy.

— I ogromna temperatura — powiedział Pietro. — Oraz lawiny piroklastyczne.

Luca przytaknął z uznaniem, zanim dokończył.

— Tego dnia zmarło ponad dziesięć tysięcy ludzi.

Słuchałam jak przyrośnięta do krzesła. Przez wszystkie te lata, odkąd żyłam właśnie tutaj, w Stabii, ni mniej ni więcej w miejscu, gdzie zmarł z powodu uduszenia Pliniusz Starszy — podobnie jak wszyscy inni ja też nie zastanawiałam się nad tymi historiami dotyczącymi ziemi, po której stąpałam. Teraz z jakiejś nieznanej mi przyczyny ta codzienna prawda wypełniła mnie paraliżującym strachem, który graniczył z euforią, być może z powodu tych świetlistych smug, które Luca wplótł do opowieści, a być może z zupełnie innego powodu.

Spojrzałam w stronę Pietro. Podobnie jak ja patrzył na Lukę, który pił ze swojej filiżanki, zupełnie nie zwracając uwagi na afrykański wiatr, który wyplatał mu kosmyki z końskiego ogona. Robił to w taki sam sposób jak ja: z podziwem, który desperacko próbowałam ukryć, szczególnie w momentach, gdy rozwiązywał mu się język — z powodu wina albo wiatru, nie potrafiłam tego odróżnić. Inni natomiast wyciągali szyje, żeby ponad światłami miasta lepiej zobaczyć wulkan, jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę z jego obecności.

— Nie mówiąc już o niszczącej erupcji z 1631 — rzucił Luca.

Nikt nie ośmielił się zapytać o 1631. W zaułkach pod nami usłyszeliśmy krzyk i pisk opon motoru, wszystko wydawało się takie odległe. Pietro wyjął Marlboro Light, które odznaczały się w kieszonce jego koszuli idealnym prostokątem. Rozpięta koszula rozsunęła się odrobinę, ukazując fragment srebrnego wisiorka. To było chyba słońce.

Natychmiast odwróciłam spojrzenie. Nie powinnam była na to patrzeć, ale sirocco dyszał mi w szyję i bawiąc się kołnierzykiem podniszczonego żakietu, szeptał moje imię. Heddi, Heddi, pospiesz się.

Wino się skończyło, soppressata też, ale wieczór jeszcze trwał. Krzesła powoli odsunęły się od stołu jak kostki domina, Davide usiadł na brzegu nieczynnej fontanny, rozmawiając o czymś poważnie z Luką, a nasza rozmowa zeszła na lżejsze tematy. W pewnym momencie Angelo wziął skórkę chleba i ułożył ją na swojej górnej wardze.

— Jak wyglądam z wąsami?

— Zupełnie jak signor Rossi — skomentował sucho Tonino.

— Ach, signor Rossi, ten gruby facecik z kreskówki — powiedziała Sonia. — Uwielbiałam go, gdy byłam mała.

— To w tamtych czasach na Sardynii mieli telewizję? — zapunktował Angelo.

Znowu się roześmialiśmy. Nie patrzyłam w stronę Pietro, żeby sprawdzić, czy się śmieje czy nie. On z pewnością wiedział, tak samo jak inni, kim był signor Rossi z bajek ich dzieciństwa. Wstałam, żeby posprzątać ze stołu.

— Pomogę ci — powiedział Pietro, stając tuż przy mnie i zbierając brudne talerze. Podziękowałam mu, dając znak, żeby poszedł za mną do kuchni. Usłyszałam, jak mówi za moimi plecami.

— Słyszałem, że jesteś świetna z języków obcych.

— Kto ci to powiedział?

— I że mówisz pięcioma.

— Nie, tylko czterema. Z rosyjskiego jestem noga — wyznałam, stawiając talerze na stole, obok tych postawionych wcześniej przez niego.

— Rosyjski, gratulacje, przecież trzeba się nauczyć całkiem innego alfabetu.

— Nie jest trudny, w pięć minut mogłabym cię nauczyć go ­czytać.

— Bardzo bym chciał.

Czy byłam na tyle nachalna, że zaproponowałam mu prywatną lekcję? Nie to miałam na myśli, ale przecież zabrałam go ze sobą do środka z dala od innych, co było niezbyt rozsądne, zwłaszcza że sama bez problemu mogłam posprzątać ze stołu.

To, czego byłam pewna, to że w miejscu osłoniętym od niespokojnego wiatru łatwiej będzie rozmawiać. Przywołałam go do siebie przed zimny, okopcony kominek. Z bliska mogłam wyczuć zapach jego płynu po goleniu. Był świeży, sosnowy.

Wskazałam brązowe kwiaty na kafelkach.

— A co powiesz o tym pęknięciu?

— Ach… — mruknął. — Dokąd to dochodzi?

— Aż do tarasu.

Patrzyłam, jak idzie wzdłuż pęknięcia z taką ostrożnością, na jaką zasługiwałoby co najmniej urwisko.

— Sądzę nawet, że się poszerza, ale chłopaki nie zwracają na to specjalnie uwagi, nawet Angelo, który ma szczelinę też na suficie swojej sypialni.

— Cóż, nie rokuje to dobrze, biorąc pod uwagę, że biegnie przez całą zewnętrzną ścianę. — Zatrzymał się i przykucnął.

Zrobiłam to samo. Nie wiedziałam, czego się spodziewałam, przecież nie był ani architektem, ani inżynierem, studiował tylko nauki o Ziemi. Jedyne, czego byłam pewna, to niesamowitej przyjemności, jaką odczuwałam, siedząc tak w kucki obok niego, w takiej domowej, codziennej pozycji i nie musząc patrzeć mu w oczy.

Na zewnątrz, na tarasie zauważyłam Sonię. To była dziewczyna o dobrym sercu i z dobrej rodziny. Mimo że wyglądała trochę jak wysmukła czapla, miała dziecięco pyzate policzki, które ja z dnia na dzień straciłam już kilka lat temu. Zamiast nich wystawały mi wydatne kości policzkowe, choć wcześniej nie wiedziałam nawet, że je mam. Były jak skały wyłaniające się po odpływie — świadectwo krwi Czirokezów, która choć płynęła w moich żyłach w niewielkiej ilości, była w stanie obudzić we mnie naturę nomady.

Zastanowiłam się nad uroczystym wyznaniem Sonii tamtej nocy na dachu, nie wiedziałam jednak, jakie znaczenie mu nadać. Czy było jak w tej grze, w której pierwszy, kto wyłoży karty na stół, ma prawo wziąć wszystko? W jakiś sposób wydawało się, że tak, i że nadal według reguł tej gry nie miało znaczenia, że Pietro zrobił mi prezent ani że kobieta z Cmentarza Fontanelle w jakiś cudowny sposób wiedziała o jego istnieniu, i że wspomnieniem jego delikatnego charakteru była muzyka, która nie dawała mi spokoju. Teraz jego wyrazista twarz, z tym wystającym nosem o niespotykanej delikatności, była odwrócona w moim kierunku. Miał poważną minę. Przejmował się szczeliną w podłodze, czy myślał o tym samym co ja?

Zagubieni w Neapolu

Подняться наверх