Читать книгу Zagubieni w Neapolu - Heddi Goodrich - Страница 8
3
ОглавлениеNie byłam w stanie przypomnieć sobie twarzy Pietro: spotkanie trwało zaledwie kilka minut i ja sama przyspieszyłam nasze pożegnanie. Im usilniej starałam się wyobrazić sobie jego twarz, tym bardziej mi umykała — mgliste rysy, które ginęły pośród wielu oczu, nosów i ust ludzi obecnych w kinie Astra w czasie godziny językoznawstwa. Ze strachu, że na zawsze zgubię go w tłumie, postanowiłam nie myśleć o nim zbyt wiele. Starałam się skoncentrować na zajęciach.
Kino było ciemne i ciepłe jak wnętrze brzucha, fotele wygodne i obite czerwonym welurem, głos profesora niski. Dzikie konie nie dałyby rady wydrzeć mnie stąd, zdążyłam pomyśleć, zanim zdałam sobie sprawę, że bezwiednie cytuję drugą piosenkę z kasety Pietro, Wild horses Rolling Stonesów.
Znów skupiłam uwagę na zeszycie, próbując notować wszystkie słowa padające ze sceny.
— Wszystkie języki świata zmieniają się wokół taksonów, to znaczy systemów pokrewnych. — Zapisałam pismem wyraźnym i ścisłym. — Kolor jest typem taksonomii właściwej, w rzeczywistości można by mówić o chromatyzmie etnicznym.
— Co za pieprzenie — ciemnowłosa dziewczyna obok mnie szerzej otworzyła oczy i dodała szeptem: — A poza tym Signorelli ma łeb jak wielkie jajo Kinder niespodzianka.
— Ale jest świetny! — Cóż, dla mnie był jak gwiazda rocka.
— Tak, ale nie umie uczyć. Czyta po prostu z podręcznika.
To nie do końca była prawda, ale znów poczułam, że muszę odegnać swoją obawę, że zapisałam się na studia, jak często słyszałam, w stanie totalnego rozpadu.
— Widziałam cię kilka razy na kursie rosyjskiego. Jak masz na imię?
— Eddie, a ty?
— To ty jesteś tą cudzoziemką? — Moja towarzyszka przysunęła się bliżej. Była teraz zdecydowanie za blisko, jakbym na skórze miała magiczny pył. Nie znałam jej, ale rozpoznałam ten głód, tak powszechny na wydziale języków europejskich: pragnienie, by zostać teleportowanym do bardzo, bardzo odległej galaktyki. Na jednym oddechu zapytała: — Skąd pochodzisz? Jesteś Niemką? Dlaczego przyjechałaś do Neapolu?
— Jestem… Pochodzę z Quartieri Spagnoli.
Umiałam gubić końcówki i zmiękczać „sp” po neapolitańsku, potrafiłam ukryć zachwyt, gdy przechadzałam się po mieście, ale od mojej mało śródziemnomorskiej fizjonomii nie dało się uciec. I rzeczywiście, dziewczyna nie dała się nabrać, ale przynajmniej zmieniła swój obiekt zainteresowania. Tymczasem przeniosła wzrok na profesora.
— …różnica między białym błyszczącym i białym matowym. W języku greckim melas to kolor czarny z połyskiem, jest to koncept, który kompletnie zaginął przy przejściu od języków antycznych do współczesnych. Nie wiadomo zresztą dlaczego. W antyku bardzo zwracano uwagę na połysk…
— Dosyć, przejrzę sobie książkę w domu. — Dziewczyna zamknęła notatnik, szepcząc z namacalną wręcz radością. — W Sala Consilina, jadę tam jutro rano, pociągiem.
— Sala Consilina…
— To w prowincji Salerno. Nie możesz wiedzieć, gdzie leży, bo to bardzo mała miejscowość.
Widziałam, że była zakłopotana. Chciałam jej powiedzieć, żeby się tym nie przejmowała, że to ja jestem prawdziwą prowincjuszką, bo wychowałam się w jałowych amerykańskich pipidówkach, ale ona by tego nie zrozumiała. Poniżenie tego, kto przyjeżdżał z prowincji, było głęboko zakorzenioną prawdą historyczną. Mój wstyd był za to całkowicie współczesny, niejasno pomieszany ze skrępowaniem każdego Amerykanina zdającego sobie sprawę, że koniec końców jest w jakiś sposób uprzywilejowany.
— W takim razie szczęśliwej podróży.
— Wesołych świąt wielkanocnych.
Popatrzyłam znowu na łysą głowę Signorellego. To był mózgowiec zdolny przekazać nie tylko mnóstwo fascynujących rzeczy na temat ewolucji mowy, ale także naprowadzić na zaskakujące spostrzeżenia dotyczące ludzkiej natury w ogóle. Te ulotne stwierdzenia niewerbalne — czy może bardziej pozawerbalne — pojawiały się w mojej głowie podczas lekcji albo w chwilach najbardziej zaskakujących, ale nigdy nie udało mi się ich zapisać, bo zaraz znikały jak ważki.
Bardzo rzadko zdarzała mi się natomiast inna niesamowita rzecz. Niektóre z tych niemych olśnień, których nie byłam w stanie uchwycić, ale ewidentnie nie całkiem mnie opuściły, zaczynały się łączyć i szeptać coś zawzięcie między sobą. Sekrety wypowiadane w nieznanym mi języku, może nawet zwierzęcym, połączone ze sobą tworzyły gwar. Po jakimś czasie intensyfikował się on w dziwną, ekscytującą kakofonię, jakby strojonych przed koncertem instrumentów. Te nieuchwytne tony powoli zaczynały się organizować i konsolidować w jedną dominującą ideę, która mogła wyjaśnić wszytko. I na pewno nie byłoby to proste stwierdzenie, ale łoskot, grzmot, coś nigdy niesłyszanego i tak zdumiewającego, że byłoby w stanie rozsadzić bębenki. Byłaby to cała prawda.
Gdyby tylko udało mi się powstrzymać oddech na dostatecznie długi czas, myślałam, aby te nuty w crescendo ześliznęły się wszystkie razem w jednej eksplozji, w tej tajemnej wiadomości, wówczas byłabym zdolna wiedzieć. Chciałam wiedzy pochodzącej od pradawnych bodźców ludzkości, prawdziwych odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie robią to, co robią i są tacy, jacy są i z jakiego świata jest ten świat. Sztuka, wojna, religia… miłość.
Zaczęłam podśpiewywać Wild Horses. Nagle poczułam się więźniem tego fotela i kina, pomieszczenia bez okien. Chciałam uciec, pobiec do domu, aby jeszcze raz posłuchać kasety. Przesłuchać ją „między wierszami”.
Wyszłam. Studenci wylewali się z barów i antykwariatów, spowalniając samochody i naginając ich ruch do swojej woli. Tu miasto należało do nas. Zobaczyłam naszych współplemieńców — Constantina, który zapisał się na japoński i Rinę, która uczyła się francuskiego, ale nie będąc w stanie przystanąć w tym ścisku, ograniczyliśmy się do przesłania sobie gorących pozdrowień gestami. Szłam pod prąd. Wyglądało to tak, jakby wszyscy oddalali się od historycznego centrum w kierunku stacji kolejowej. Ten dziś, tamten jutro, wszyscy wyjeżdżali do miast i miasteczek, z których pochodzili. Ocierano się o mnie, popychano, potrącano. Nie było w tym złości, ale raczej poufałość. Ja szłam prosto swoją drogą, Spaccanapoli, tą długą arterią, która z premedytacją dzieli na pół serce miasta i prowadzi wprost do Quartieri.
Wolne dni były dla mnie szansą na wycieczkę do kościoła Najświętszej Marii Panny w Carmine. Było w tym coś dla mnie niezwykłego: pojechałam autobusem, choć nie znałam drogi do dzielnicy Sanità. Panował tam taki spokój, że odczuwało się coś w rodzaju dyskomfortu. Kilka pięter nade mną usłyszałam dźwięk noża na desce do krojenia, w oddali leniwy warkot motoru. Zdecydowanie nie było to miejsce, gdzie powinno się używać aparatu fotograficznego Minolta, który należał niegdyś do mojego ojca. Zamiast niego wyciągnęłam wytartą mapę, wygładzając jej wygodne zagięcia, i skręciłam w lewo.
Zaułki zachowywały się po swojemu i ściskały jak imadła. Buty zdradzały mnie, co krok rozlegało się lekkie stuknięcie o neapolitański bruk, o te wulkaniczne płyty kwadratowe albo opływowe, pokryte pęknięciami, które zamieniały ulice w długie potargane narzuty. Szłam miarowym krokiem w prawie muzycznym rytmie. I tak oto kolejna piosenka Pietro, a właściwie U2, dyktowała mi drogę. Where The Streets Have No Name.
Zatrzymałam się. Jak w głębi opustoszałego wąwozu stanęłam przed wysokimi ścianami z tufu. Wszystko było koloru piasku, ale słońce tu nie docierało. Z naturalnych jaskiń wyłaniały się domy, biedniusieńkie chaty bez okien, najwyraźniej przyciśnięte ciężarem skały. Młoda kobieta w ciąży stała w piżamie w półcieniu wejścia do jednego z nich. Czasami myśląc, że jestem niewidzialna, pozwalałam sobie na luksus obserwowania. Kiedy jednak kobieta mnie zobaczyła, zamknęła drzwi.
Szłam wzdłuż zewnętrznej granicy dzielnicy, aż dotarłam do kościoła. On także znajdował się w zagłębieniu skały. Miał ten sam kolor — kolor tufu, ale sprawiał wrażenie, że nie jest produktem skały, a elegancką manifestacją wielkości wbrew warunkom otoczenia.
Weszłam tam, szukając schronienia bardziej niż czegokolwiek innego. Wątpiłam, żeby to był właściwy kościół. Wnętrze nie miało w sobie nic niezwykłego — jak wszędzie kolorowe marmury, kadzidło i kilka staruszek klepiących różaniec. Jedna z kobiet wyszła mi na spotkanie.
— Jesteś tu z powodu zmarłych, co, piękna?
— Rzeczywiście. — Po czym aż tak było to widać? Po moim zdyszanym wejściu, po tym, że zapomniałam dźgnąć palcem święconą wodę?
— Ja cię zaprowadzę na dół. — Kobieta mówiła w sposób typowy dla neapolitańskich wdów, dusząc każdy dźwięk, jakby wypowiedziała walkę sylabom, ale przy tym uśmiechała się. Kiedy szłam za nią w kierunku ołtarza, odwróciła się do mnie i powiedziała.
— Nie jesteś stąd.
— Nie.
Potem zaprowadziła mnie na kręcone schody. Śmierdziało wilgocią. Panowała prawie całkowita ciemność, więc schodziłam po omacku, aż w końcu poczułam pod stopami ubitą ziemię. Powoli, w miarę jak przyzwyczajałam się do słabego światła, coraz wyraźniej widziałam rozciągającą się przede mną przestrzeń. Żwirowa dróżka prowadziła przez niestabilne hałdy kości usypane pod ścianami jaskini. Jedyny otwór w górze — kwadrat nieba zasłonięty chwastami — wpuszczał światło dzienne. To zielonkawe światło sprawiało, że hałdy przybierały potworne kształty.
— Czyje są?
— Tylko Bóg to wie. — Głos kobiety rozszedł się echem. — To bezimienni zmarli. Ci, co ginęli podczas trzęsień ziemi czy epidemii dżumy. Ludzie padali jak muchy w tamtych czasach.
Uderzyła mnie ta przypadkowa bliskość ludzi. W niektórych miejscach za tą zewnętrzną warstwą można było zobaczyć kości udowe, kręgi kręgosłupa i dużo mniejsze kości, które mogły być fragmentami kości palców. Ja dotychczas stanęłam ze śmiercią twarzą w twarz tylko raz, na pogrzebie matki mojej macochy. Śmierć wydawała mi się dziwnym banałem, kukłą. Nie bałam się śmierci, tylko myśli, że popełnię jakąś gafę, wypowiem niewłaściwe słowo, wykonam nieodpowiedni krok.
— Tutaj wierni poświęcają swoje modlitwy tym ludziom — dodała kobieta. — Mają nadzieje, że zobaczą ich potem w snach.
Podeszłam do szczególnie delikatnej i skrzywionej kości. O co chodziło tej kobiecie, gdy mówiła, że ludzie mają nadzieję zobaczyć ich potem w snach? Odwróciłam się, aby zapytać, ale już jej nie było. Dopiero teraz zaczęłam stąpać pełnym szacunku krokiem. Zrozumiałam, że prawdziwy kościół był właśnie tutaj. Dróżka zwężała się, kości było coraz więcej. Nie było przerażająco, ale bardzo cicho, jak w lesie powalonych sosen, na drodze pośród porozrzucanych gałęzi, gałązek i igieł, ale moja fantazja szalała. Może podczas jednej z wielu epidemii cholery, które spadły na miasto, zmarła jakaś kobieta, mężatka, może matka dwójki, trójki dzieci, która potem głęboką nocą została wrzucona jak szmaciana lalka do tej tufowej jaskini? Albo może wulkan zaczął pluć lawą, gdy odbywał się niedzielny targ i chłopiec, który sprzedawał kaki — te kwaśne, pierwsze w sezonie, które sprawiają, że drętwieje język — udusił się trującym gazem, unoszącym się z wulkanu? Nie, niemożliwe. Wezuwiusz już od dawna był nieaktywny. Stanowił tylko element tła po drugiej stronie zatoki. Może jakieś trzęsienie ziemi zwaliło chłopcu ścianę na głowę, a owoce jak szklane kule potoczyły się po bruku?
Wilgoć panująca w grocie zaczęła drażnić moje kości. To było artretyczne odczucie, które doskonale znałam, jako że przez lata mieszkałam w nieogrzewanych pokojach, gdzie farba obłaziła płatami jak stare łaty, a rany na tynku po dawnych trzęsieniach ziemi nigdy się nie zabliźniały.
Stanęłam przed trumną wykonaną z takiego samego drewna, jakie ja i chłopaki zbieraliśmy, by palić nim w kominku. Pusta, stwierdziłam z wdzięcznością pomieszaną z niewyobrażalnym zawodem. Potem z przodu dostrzegłam inną trumnę. Była starsza, na co wskazywało zmurszałe już drewno, i o wiele mniejsza, wielkości małego dziecka.
Pojawiłam się tu bezprawnie, teraz wiedziałam to z całą pewnością. Ale moje oczy były zbyt zachłanne, szłam więc dalej tą dróżką, aż dotarłam do stosu czaszek. Były gładkie, jakby od długoletniego głaskania, jakby wykonano je z lakierowanego drewna. Niektóre złożono w nieheblowanych skrzyniach, ozdobionych ręcznie wydrapanymi krzyżami. Przykucnęłam przed jedną z tych skrzyń. Twarz, jedyny materialny dostęp do duszy. Wielkie czarne oczy patrzyły na mnie zaskoczone własnym losem, usta rozchylone w ostatnim niemym krzyku. To już nie była wycieczka. Nie czułam się już ani radosna, ani zaciekawiona. Chciałam zostać tu z tą osobą, znaleźć odwagę, by musnąć ręką jej głowę, jakby ułożyć do snu dziecko i czuwać nad jego snem. Chciałam udowodnić, że nie boję się śmierci, bo los doskonale wie, co robi. Albo i nie?
— Wszystko w porządku? — Głos kobiety przerwał ciszę. Wróciła, żeby sprawdzić, co się dzieje, a może po prostu nie wolno było zostawiać w ossarium nikogo bez nadzoru.
— Za każdą czaszkę jest odpowiedzialny jeden parafianin. — Mówiła powoli, a ja zrozumiałam, że to nie z powodu żałoby, ale wysiłku, by mówić po włosku zamiast lokalnym dialektem. — Zajmuje się nią, jakby to był członek jego rodziny. Utrzymuje ją w czystości, buduje dla niej ołtarz i codziennie modli się za to, żeby ten biedny chrześcijanin mógł opuścić czyściec.
Słuchałam, nic nie mówiąc. Czyściec wyobrażałam sobie jako poczekalnię, a piekła nie zaznałam jeszcze nigdy życiu, raju raczej także nie.
— W życiu trzeba zawsze mieć kogoś, kto się nami zajmie. Taki ktoś robi za adwokata u Pana Boga — kontynuowała, odrobinę zbaczając na dialekt; niektóre prawdy można wyrazić tylko po neapolitańsku. Gdybym była wierząca, z pewnością powiedziałabym: Amen. Na podstawie moich studiów antropologicznych wiedziałam, że ta kobieta ma rację — jesteśmy przede wszystkim istotami społecznymi. Zauważyłam, że jej słowa skierowane były nie do ludzkości jako takiej, ale do mnie osobiście, dopiero gdy dodała ochrypłym szeptem palaczki.
— A ty masz narzeczonego?
— Ja? Nie.
Była to jedyna możliwa odpowiedź, a jednak w tym momencie serce mi się ścisnęło. Bo razem z tym zaprzeczeniem, które bardziej niż faktem wydawało się protestem, w mojej wyobraźni pojawiła mi twarz Pietro — tak wyraźnie i z taką dokładnością, o jaką nie podejrzewałam swojej pamięci. Surowa powierzchowność, ostre spojrzenie, duży i lekko skrzywiony nos, usta, które pieczętowały potajemną przyjemność.
— Taka piękna dziewczyna jak ty? Na pewno ktoś jest. — Kobieta przechodziła na dialekt, zupełnie jakby wkładała wygodne kapcie do chodzenia po domu. Wzięła moją rękę w swoje ciepłe pomarszczone dłonie.
— Jest jakiś mężczyzna. Czeka na ciebie, jestem tego pewna. Założyłabym się o ostatni grosz.
Mężczyzna, który na mnie czeka? Popatrzyłam na kobietę. W jej oczach było ciepło, tak łatwo dostępne między prawdziwymi neapolitańczykami, które nieomal skłoniło mnie do wyznania tej obcej kobiecie — tu, w tym w zbiorowym grobie — historii chłopaka, który zrobił mi prezent i którego nie umiałam wybić sobie z głowy. To był zupełnie obcy człowiek, którego być może nigdy już nie zobaczę, ale który ewidentnie zauważył we mnie albo w nas coś, czego ja nie potrafiłam dostrzec.
Zamiast tego jednak powiedziałam tylko:
— Lubię być sama.
— Sama? Tak? — Zanim mnie puściła, kobieta uderzyła moją dłoń. Zrobiła to zdecydowanie za mocno, jakby chciała mnie spoliczkować. Intymność między nami rozpadła się. Czy ona przed chwilą nie zajrzała do mojej duszy, a może nawet do przyszłości?
Na zewnątrz słońce grzało nieznośnie mocno, a dzielnica była nadzwyczaj ożywiona mimo dość wczesnej pory sjesty, zamkniętych straganów i paskudnych graffiti. Czy ulice tu miały nazwy? Do oczu napłynęły mi łzy — nie wiedziałam, czy z powodu przykrości czy wzruszenia. Zasłoniły mi widok, robiąc z Sanità rozmyty, zaskakujący pejzaż. To był świat, który naginał się do mojej wizji albo to były moje atomy, które wirując jak tańczący derwisze, mieszały się ze światem, który je otaczał. Na chwilę, na moment nieskończonego, bolesnego prawie piękna, zatarły się wszelkie granice. Wszystko było możliwe.
Od: tectonic@tin.it
Do: heddi@yahoo.com
Wysłane: 3 stycznia
Droga Heddi,
Powinienem był odpisać wcześniej. Spróbuję zrobić to teraz po raz enty, choć nie jestem pewien, czy mam dość odwagi. Zbierałem ją przez te wszystkie lata, by napisać Ci prawdę o swoim życiu.
Moje życie zupełnie mi się nie podoba. Od około dwóch lat pracuję na Morzu Adriatyckim, na platformach naftowych. Jestem robotnikiem przez piętnaście dni w miesiącu, a pozostałe piętnaście jestem (że tak powiem) wolny. Praca nie daje mi żadnej satysfakcji. Obawiam się, że dzień po dniu robię wciąż to samo.
Nadal staram się o wyjazd do pracy gdzieś na Zachód. Za każdym razem, gdy wysyłam curriculum, spędzam całe dnie na fantazjowaniu, że znajdę pracę niezbyt daleko od Ciebie, choćby po to, żebyśmy mogli spotkać się na kawę i porozmawiać.
Ciągle zdarza mi się myśleć o błędach, jakie popełniłem (a jest ich wiele), co doprowadziło do czegoś w rodzaju całkowitego upadku. Zastanawiasz się pewnie, czego od Ciebie oczekuję. Nie wiem, ale jesteś jedyną kobietą, którą naprawdę kochałem. Zrobiłem Ci krzywdę. Z punktu widzenia lat, które minęły, nie umiem znaleźć prawdziwego powodu mojej ucieczki. Doskonale wiem, że zmarnowałem jedyną możliwość na szczęśliwe życie z Tobą. Dojrzała we mnie świadomość, jak okrutnie podeptałem uczucia, szacunek i miłość najpiękniejszej osoby, jaką znam i jaką kiedykolwiek poznam. Mam pewność, że postawiłem wszystko na jedną kartę i zmarnowałem swoje szanse, choć mogłem wygrać wszystko.
Wracam do swojego pytania, czego od Ciebie chcę? Chcę, żebyś wiedziała, że mój szacunek do siebie samego zredukował się do minimum; chcę, żebyś wiedziała, że nigdy nie będzie w moim życiu kobiety takiej jak Ty. Miałem nic nieznaczące i krótkie związki z kobietami; wyszedłem z tych związków jeszcze bardziej przekonany i świadomy ilości gówna, w którym jestem zakopany. Chcę, żebyś zobaczyła, jak paskudne życie wiodę i chcę być pewien, że wykazałem Ci, że miałaś rację.
Sprawia mi przyjemność myśl, że nie zapomniałaś jeszcze całkiem mojego imienia, że opowiedziałaś mi o sobie i o swoim kocie. Mam nadzieję, że zechcesz znowu do mnie napisać. Chciałbym móc wyobrażać sobie, co porabiasz, gdzie robisz zakupy, co gotujesz, jak spędzasz weekendy. Tymczasem pozdrów ode mnie tych meksykańskich kowbojów i jeżeli będziesz uważać za stosowne — Barbarę i Twojego Ojca.
p.