Читать книгу Na krótko - Inga Iwasiów - Страница 5
3. Sylwia
Оглавление– Pojedzie Sylwia, i tym razem. – Decyzja wypowiadana dobitnie, chociaż nie ma innych chętnych na ten wyjazd. Mają obowiązki: wakacje, rodziny, eskapady do ciepłych lub zimnych krajów. Nikt nie używa takich argumentów, mówią o rozpoczętych książkach, niedomkniętych seminariach, konferencjach. Gdyby to były intratne posady, tłuste stypendia, wówczas pewnie nienapisane rozdziały mogłyby poczekać. Nawet synowie i córki, mężowie i teściowie mieliby więcej cierpliwości.
Odbyli już wycieczkę zakładową śladami Pana Tadeusza i Stepów akermańskich, byli w stacjach Solaris, które udostępniała od pewnego czasu Rosja, i w supernowoczesnym Ośrodku Badań nad Neopostkolonializmem w Baku. Wystarczy. Brak motywacji do penetrowania Starej Europy. Skurczony Instytut badał przede wszystkim wpływy postamerykańskie w literaturze, od staropolszczyzny zaczynając. Ostatnie odkrycia pozwoliły przerzucić komparatystyczne mosty także nad powieścią angielską, siostrą Kochanowskiego i starogreckimi bukolikami gejowskimi. Proste następstwo wieków XIX, XX i XXI mieściło się w jednym pokoju, dawniej Centrum Badań Literackiej Tożsamości, jeszcze dawniej zaś Women Studies.
– Chodzi o research na miejscu, przyjrzenie się zbiorom. Wypełnienie ankiety: gdzie są przechowywane, co z dostępnością. Marysiu, puść handouty.
Senior assistant director włączyła projektor, rozpoczynając panoramiczną prezentację.
– Będą nas bodźcować – szepnął Marek.
Pracownica fundacji „Odzyskiwanie” tłumaczyła rzeczowo zasadę programu podczas kolejnej nasiadówki. Kompetentna, ubrana w połyskujące beże tej nowej marki, której nigdzie nie reklamowano, patrzyła im po kolei w oczy. Na stole równo ułożone łyżeczki, porcelitowe filiżanki z eleganckim logo, w termosach kawa, na tacce woda mineralna, orzeszki z nabieraczką, żeby nikt się niczym od nikogo nie zaraził; nawet ten zmutowany odkleszczowy retrowirus ambocyklofrezominiczny bulimii lubi wleźć pod sól oblepiającą przekąski. Handouty – słowo odklejone od urządzenia przypominało na co dzień przekreślenie wywodów o znaczonym i znaczącym, czyli staroświeckiej teorii znaku – oprawione w jednakowe fosforyzujące ramki, treść z podkreśleniami, mała czcionka, co przestało mieć znaczenie, odkąd każda strona mogła zostać przeniesiona na osobiste wyświetlacze uczestników spotkania. Asystentka, ubrana podobnie – coś jak nowe mundury dla zarabiających powyżej średniej kontynentalnej – umawiała ich dziesięcioro z tą jedną trzydziestolatką. Szefowa miała kłopot z dotarciem na uniwersytet – za małe przerwy między kolejnymi obowiązkami. Poza tym ich sala konferencyjna... Patrzyli na orzeszki, wiedząc, że ktoś musi zacząć, pociągnąć za sobą grupę, inaczej przemielą ich w tym pokazywaniu pokazywania, rozdadzą po pamiątkowej elektronicznej ramce do filmów lub zakończonym miniskanerem dotykowym osobistym ekspresie do kawy, a jeśli będą mieli gest, zafundują po minidozowniku ze szczepionką przeciwalergiczną i elegancko wyproszą. Mają mało czasu, kolejne projekty w długiej kolejce, zwłaszcza zaś kolejne budżetowania. Znajdą, trudno się mówi, niezależnych ekspertów poza uniwersytetem. Kontakt wzrokowy – zabrzmiało Sylwii w głowie przypomnienie filmowej parodii zasad komunikacji społecznej. Przedponowoczesnej komunikacji. Nie do zastosowania w czasach, gdy rzadko dochodziło do spotkań twarzą w twarz, a zebrania były archaicznymi rytuałami, kultywowanymi ze względu na potrzeby społeczne, mniej elastyczne od postępu technologicznego, który zwalniałby już niemal wszystkich ze wszystkiego poza sprawdzaniem skrzynek telefonicznych. Pracownica profesjonalnego NTO (Non-Territorial-Organization), w średniej szarży występująca z asystentką, miała przewagę. Na pierwszym spotkaniu potencjalni podwykonawcy projektu, stłoczeni w ciasnym pokoju szefowej, nie pozwalali spojrzeć sobie w oczy. Oglądali swoje dłonie, buty, sufit, zaglądali pilnie w kalendarze, podczytywali niedbale rozłożone na biurkach gazety, symbolizujące swym papierowym bytem przywiązanie do tradycji. Byle nie w oczy. W sali konferencyjnej „Odzyskiwania” nie mieli na czym, poza orzeszkami, zaczepić wzroku. Gładkie, szaroniebieskie ściany, zasłonięte żaluzjami okna. Te rozdane zajawki i prezentacja. Kobieta akcentowała głosem zmiany czcionki i obrazu widoczne na schemacie. Wypiła szybko szklankę niegazowanej wody z dosypanym dyskretnie proszkiem. Multiwitaminy, suplementy lub środki antyprzeziębieniowe – wszyscy coś brali.
– Musimy przynajmniej spróbować, wysłuchać tego, co ma nam do powiedzenia – próbowała ich przekonywać tydzień wcześniej Małgorzata, choć trudno byłoby wyobrazić sobie osobę mniej przekonaną. – W końcu to nasza działka, nasza dziedzina. Warto z tego skorzystać, ostatnia transza raportowa, kto nie napisze raportu, straci pracę – zniecierpliwienie w głosie ją zdradzało: nie zamierzała się nagiąć. Jej to zresztą mogło już nie dotyczyć. Najwyżej przejdzie na emeryturę. Mówiła to wszystko dla ich dobra. Należeli do niedobitków harcujących na marginesie uznawanym przez niezorientowaną w faktycznym stanie rzeczy większość za uprzywilejowany. Do czasu, aż nie dostali żadnego grantu na badania. Nie zmieścili się w kryteriach, nie dołączyli do mainstreamu. Miała obowiązek im to powiedzieć, mogli podjąć starania, jeszcze nie było za późno. Póki mieli studentów, a jakoś mieli. W każdym pokoleniu zdarzały się te nieuleczalne przypadki miłośników książek i sztuki, ostatnio liczące na pracę w działach muzealnych, tworzonych w każdej miejscowości. Społeczeństwo na forach internetowych wyrażało zadowolenie z faktu, że ten bezproduktywny dział nauki kisił się we własnym sosiku, i popierało politykę dokręcania śruby. Inni mogli zarabiać, niech się państwo byli humaniści wezmą do roboty i zajmą symulacjami tradycji jako obsługa muzeów. Mogą być ewentualnie przydatni w takich działach jak komunikacja międzykulturowa, w ramach której mieściło się tłumaczenie cytatów z literatury, rozsianych w językach etnicznych i następnie transferowanych do międzynarodowej angielszczyzny. Mogli przeczesywać cierpliwie Internet, wyłapując tendencje nowego języka. Nikt im nie zabraniał komentować pisanych powszechnie e-booków. Upieranie się przy podstawach metodologicznych, żądanie nauczania w szkołach historii literatury, szlachetne samo w sobie, nie dawało prawa do konsumowania grantów i pobierania prestiżowych stypendiów.
Nie wiadomo kiedy stracili resztki gruntu pod nogami. Każda nowa ekipa ministerialna pisała kolejne poprawki do ustawy. Senaty uczelni prowadziły niekończące się dyskusje o zabijaniu nauki. Odpowiadały im komunikaty omawiające skandaliczne dane. Gdzie listy cytowań, gdzie profesury wizytujące na prestiżowych uczelniach? Gdzie erasmusy? Studia unikatowe? Patenty? Wdrożenia? Nie zdążyli pozytywnie odpowiedzieć na zapotrzebowanie, a erasmusy i patenty brzmiały jak łacińskie słówka. System odszedł od punktowania oczywistego faktu fleksybilnej mobilności, a patenty zostały zabronione Ustawą o Powszechnej Własności Wspólnej. Mieli rację? Nie pasowali do Najnowszego, tak jak nie zdążyli dopasować się do Nowego. Trwali, czasem pytając się nawzajem: gdzie jesteśmy? Statystycznie – w czarnej dziurze.
– W dupie? – prowokował Marek.
Nie zwracali na niego uwagi. Był gwiazdą spadającą czasem na ich koślawe krzesła, na biurka pamiętające lata siedemdziesiąte, prehistorię jeszcze ustrojowego porządku, i zupełnie inną szkołę, inne egzekutywy. Mógł powiedzieć, co chciał, pobłażliwie kiwali głowami. Dziś tu, jutro na Księżycu, pojutrze w syberyjskim domu wariatów na kuracji przeciw melancholii, kiedyś tam w Unii Psychointelektualnej. Inny gatunek.
Nowe narastało jak dzikie mięso wycinane sterylnymi, ministerialnymi narzędziami. Kolejne wskaźniki, wskazówki do ankietyzacji, benchmarki. Potem okazało się, że prawdziwi specjaliści są poza uczelniami, że szkoda czasu na uczenie tego nowego języka sprawozdawczości, warto oddać sprawy w ręce profesjonalistów, menadżerów. Zarządzanie firmą, nawet uniwersytetem, stanowi wiedzę odrębną. Lepiej wynająć do wykonywania zadań właściwych ludzi. Coraz więcej ludzi na kontrakty finansowane ze specjalnych programów. Na kontrakty wypierające ich dawne, ciepłe posadki.
Aż w Nowym Parlamencie czasową przewagę zdobyła grupa francuskich intelektualistów. Ich faktyczne wpływy nie pozostawiały złudzeń, a długie przemowy bywały transmitowane w porze programów telewizji śniadaniowej i podobały się ludziom. Przystojny pięćdziesięciolatek udowadniał przydatność tradycji materialnej. Jego młoda partyjna koleżanka (mówiło się, „bliska”) umiała fascynująco przełożyć to na język sprawiedliwego zysku, energicznie odrzucając opadającą na czoło grzywkę i przestarzałe, nieludzkie doktryny ekonomiczne, wśród których najbardziej gardziła monetaryzmem i liberalizmem, widząc w nich jednego diabła. Wartość, o jakiej śnili, była zdecydowanie wartością dodaną, niewyrażalną w prostackich pieniądzach i konsumenckich wizjach raju. Oni mieli wizję Europy indywidualno-zbiorowej, Europy opisanej i uwolnionej od przesądów, upostaciowanych w przywódcach korporacji finansowych. Europy śladów, do których zaliczali słowo pisane. Po męczących negocjacjach i długim procesie legislacyjnym wprowadzono zasadę FLAK – fachowość, lokalność, autopsja, książka (po angielsku PLAB, tłumaczone automatycznie, zgodnie z nowym trendem, na lokalne języki). Chodziło o to, żeby nie przepisywać w kółko tych samych danych z anglojęzycznych raportów, lecz delegować do raportowanych miejsc i sektorów ludzi, którzy reprezentują dany fach, znają region, zaczerpną wiedzy u źródeł, wejdą do bibliotek, zajrzą tam, gdzie nikt od dwudziestu lat nie odkurzał. Znów zobaczyć, dotknąć, opisać, nie tylko za pośrednictwem satelitów, ale też starym sposobem – piękna utopia. Potem wpisać dane w rubryki zestandaryzowanego raportu (potrzebne będą szkolenia, osoby FLAK, flany, nie muszą znać podstaw statystyki, poddane zostaną kształceniu ustawicznemu, wyposażone w materiały i narzędzia). Dzięki temu raporty zyskają na wiarygodności, nikt nie będzie mógł robić nikomu wyrzutów, że unijne miliony są topione w niepotrzebnych opisach. Regiony odzyskają tożsamość, resztki mentalności postkolonialnej padną pod naporem otwartej edukacji i ofensywy kultury równościowej, a zarazem nie zostaną zaprzepaszczone zdobycze nowoczesnej wiedzy, bo odwrotu od raportowania nie ma, chodzi raczej o wprowadzenie nowych kryteriów i wskaźników, o synergię statystyki z podejściem humanistycznym, wygnanie mamony z raju ekspertów. O wytropienie niejawnych przepływów, determinujących samopoczucie i wybory polityczne mieszkańców globu. O przekierowanie potencjału z interwencji militarnych, walk o rynki, spekulacji paliwowych na to wszystko, co tak piękne w myśli ludzkiej, a co czeka na opisanie. Przypadkowo ten trend trafił w czas, gdy z Unii występowały państwa zdecydowane tworzyć neoutopie oparte na założeniach niepokojąco podobnych do jej nowych tendencji. Te „nowe Szwajcarie”, nazywane tak z powodu ostentacyjnej i nieżyciowej neutralności ekonomicznej (w praktyce chodziło o niezależną bankowość, nierealistyczne zasady fiskalne), okopywały się w odwecie na nowych pozycjach, w obawie że zwrot w Unii odbiera im po raz kolejny autonomię. Mali, wyglądali na przedrzeźniaczy wielkiego planu, tymczasem było odwrotnie – francuska prezydencja wyczuła koniunkturę i przerobiła ją na życiodajną papkę.
Ktoś od nich musiał jechać, odwiedzać te wszystkie miejsca z polskimi bibliotekami, z działami poloników w muzeach, z wydziałami, instytutami, czasem zaledwie dwu-trzyosobowymi, na lokalnych uczelniach. Należało zrozumieć specyfikę i potem określić ją w procentach, wyrazić na skali, czasem wpisać w rubrykę parę zdań analiz. Stare sposoby, zgodnie z doktryną neoadekwatności, miały święcić triumfy. Chętnych w instytucie nie było. Nie dali się nabrać, nie widzieli w tym szansy dla siebie. Za małe diety, za dużo papierów, elektronicznych w dodatku. Nauczyciele wciąż są potrzebni, więc będą uczyć nauczycieli. Choćby e-learningu.
Po pobycie w Kazachstanie Sylwia napisała dziesięć stron. Młodzieniec z fundacji-córki „Prawda” – chain „Odzyskiwanie” – delikatnie ją zganił: opisy nie wchodzą do systemu. Trzy zdania rozwinięte lub pięć równoważników, tyle przyjmie program. Nie więcej. Resztę może wykorzystać w swojej pracy, pisać blog, może wydać zbiór reportaży. Oczywiście, w monografii naukowej także, skoro musi pisać monografie, chociaż blog byłby lepszy dla ludzi. Rozliczają z monografii? Hmmm. Jego zdaniem absurd, nikt nie czyta grubych książek z przypisami. Nie są grube, chociaż powinny? Nie są w ogóle książkami? Dajmy spokój. Macie swoją specyfikę, nie wnikam. Skoro te wasze wydziały zostały na garnuszku dochodowych kierunków, to widocznie komuś są potrzebne. Niech pisze, co może. Fundacja nie ma nic do tego, wyraża zgodę, chyba że użyje danych zastrzeżonych.
– Jakich danych? – zapytała.
– Te, które obejmuje kontrakt – odpowiadał cierpliwie na niedorzeczne pytania.
– Czyli?
– Zebranych podczas pobytu.
– Wszystko zebrałam podczas pobytu.
– To jest naszą własnością.
– Nie mieści się w rubryce...
– Wobec tego może zostać użyte w pani pozostałych pracach. I doradzałbym blog. Proszę tylko zobaczyć, kto dziś bloguje i jaki ma wpływ na życie publiczne. Premier nie podejmuje żadnej decyzji bez konsultacji z internautami.
– Pan w to wierzy?
– W co?
– We wpływ internautów?
– A pani nie? Moja babcia miała takie wątpliwości, ale dziś to chyba oczywista rzeczywistość?
– Oczywiście, że nie. W latach dziewięćdziesiątych na tym uniwersytecie organizowaliśmy jedną z pierwszych w kraju konferencji o perswazji w świecie ponowoczesnym. – Wiedziała, że nie powinna z nim dyskutować, bezcelowe obstawanie przy nieistniejącym prawie do autorytetu.
– Oczywiście, oczywiście, pani patrzy na to z punktu widzenia tradycji, dziś już nie używamy takich... takich...
– Przestarzałych? – podrzuciła.
– Nie to chciałem powiedzieć. Na pewno konferencja była interesująca, ale bardzo dawno... W każdym razie lata dziewięćdziesiąte nie miały tych możliwości, którymi dziś dysponujemy. To było inne tysiąclecie! Tak. Może powinna pani spróbować z blogiem? W końcu też bardzo już tradycyjnym.
– A co z powszechnością dostępu? Nie obowiązuje? – Chciała wygrać tę potyczkę.
– Nasze kontrakty są wyłączone. Raport będzie dostępny po zakończeniu projektu i z naszym logo. – Miał ostatnie słowo.
Nie pytała więcej. Dane łatwo było zdobyć, mogłaby nie latać po świecie, wystarczyłoby poprosić mejlowo pracownice bibliotek, zwykle w którymś pokoleniu emigrantki, zachwycone okazanym im przez „Unię-Prawdę-Odzyskiwanie-FLAK” zainteresowaniem. Nie wszystkie, nie wszędzie, na niektóre mejle nie otrzymywała odpowiedzi. To też była triangulacja wskaźnikowa, zerowa. Po drugiej stronie siedziała osoba niepolskiego pochodzenia, niezainteresowana tropieniem śladów polskości lub ktoś, kto nie lubił żadnych dodatkowych zadań, ewentualnie ktoś, kto nie zauważał specjalnego charakteru zbiorów. Po prostu pilnował papierowych, bo tam bywało jak w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, lub często już elektronicznych kart, bo jednak zasilili kulturę z kasy unijnej, zanim się odłączyli, ktoś obojętny na to, do jakich książek fiszki stanowią wytrychy. Mógł to być też ktoś zajęty, zabiegany, spełniony w życiu prywatnym – matka niesprawdzająca poczty elektronicznej, zakochany w koledze z sąsiedniego działu czterdziestolatek wystraszony własną odwagą właśnie w zgodzie z zeszłomilenijnymi standardami. Ktoś uważający mejle za relikt przeszłości, używany tylko w biednych instytucjach. Teoretycznie, potencjalnie można by wyciągnąć większość informacji na odległość. Do rozliczenia projektów i kontraktów potrzebowała kliknięć-rachunków za hotele, przejazdy, posiłki. Dlaczego wzięła i tym razem niedorzeczne zlecenie? Od pewnego czasu lubiła podróże. Po innej trajektorii, w odwrotną stronę. Na skos podejmowanych najczęściej przemieszczeń. Do krajów, w których nie pracują ani polscy specjaliści na stanowiskach średniej kadry technicznej, ani wysoko wyspecjalizowani gastarbeiterzy; gdzie nie biega się w ekologicznych maratonach. Można spotkać, owszem, polską sprzątaczkę, usłyszeć mieszankę polsko-jakiegoś języka. Potrzebowała tych podróży tak samo jak pigułek powstrzymujących wymazywanie. Miała cel – zgodny z polityką nowoparlamentarną.