Читать книгу Na krótko - Inga Iwasiów - Страница 6

4. Ruta

Оглавление

Myśli sobie – dobrze, tak dobrze – wychodząc z domu rano. Oczywiście latem o wiele lepiej niż zimą. Obłoki nad miastem tworzą niewielkie skupiska, słońce obejmuje place, jeszcze omija zaułki, między murami panuje ożywczy chłód. Przyjemny, chociaż zza starego płotu, spomiędzy kamieni, z dzikiego trawnika paruje już intensywnie miasto, niezmyte anemicznym deszczem, przycupnięte za ogrodzeniami, między płytami chodnika, w zaułkach. Najlepsze tu są takie poranki. Nawet pracownicy kawiarni i marketów nie zaczęli sprzątać swojego terenu, pracują nieliczne sklepiki, w tym piekarnie i kioski; wózki przed hipermarketem Prohima stoją w paradnym szyku, stukają kosze na śmieci przed biurowcami, a za rogiem buczy śmieciarka zbierająca urobek z prawej strony ulicy. Józef – zna imiona wszystkich pracujących na porannej trasie ludzi – gorliwie zamiata ulicę, żeby zasłużyć na przerwę, podczas której schowany w bramie poczyta bezpłatną (inne trudno dostać, te rozprowadzają w abonamencie wyspecjalizowane firmy przemytnicze) rosyjską gazetę (trzeba wiedzieć, co tam znów szykują, on dobrze zna Ruskich!) albo wda się w głośną rozmowę z mieszkańcami parteru cierpiącymi na bezsenność. Jeden z nich, emerytowany oficer, komentuje ruch uliczny i czasem pyta o szczegóły: czy trolejbus wjechał w zatoczkę przystanku? Otwierają pocztę? Bułki na śniadanie smaczne? Sąsiadka dziś wstawała w nocy? Powinna pójść do lekarza. Albo iść za mąż.

Lekko ubrane dziewczyny idą pod górę, w kierunku uniwersytetu, skupione na muzyce puszczanej z xPoda – chyba mają letnie kursy. Dołączają do nich słuchacze wykładów z postmarketingu izolacyjnego, wydający ostatnie pieniądze rodziców na wiedzę podawaną w biurowym lokalu blisko uniwersytetu. Rowerzyści dzwonią raz, delikatnie, żeby uprzedzić o swojej obecności na wąskim chodniku. Ktoś pijany najprawdopodobniej od wczoraj wraca skądś dokądś powoli, mając nadzieję na odnalezienie kierunku, ale rezygnuje i siada pod drzewem.

Jak dobrze, jak pięknie – mówi do siebie Ruta. – Można mieć miasto u stóp bez żadnych dodatkowych zabiegów. Ot, idziesz, siadasz, miasto zawsze gotowe, jak sto lat temu, jak dwieście. Mimo rozstawionych rzadko po drugiej stronie rzeki wieżowców, miejscowego downtown, mimo zagospodarowania polan i umieszczenia na nich, jak pisano, nowoczesnych obiektów rozrywkowych, wszystko ma rytm zeszłowieczny, ludzki. Nie ty, abstynent po alkoholu, prosisz miasto o przytulenie, miasto samo się ściele do stóp, rozkłada przed oczami, daje chwilę wytchnienia w drodze do domu po nieprzespanej nocy. Czasem rozkłada też nogi, myśli Ruta, wysłuchując opowieści w salonie. – Miasto bywa dziwką, dlatego warto je wyplakatować ostrzeżeniami, nawoływać do dyscypliny. Miasto jest skłonne być twoim, kimkolwiek jesteś, a powinno uważać – tak myśli Ruta o innej porze dnia, bo nie rano, nie wówczas, gdy po prostu idzie do pracy, ignorując nagłówki wyświetlanych na cityboardach gazet i dialogi w kolejkach. Zaczyna tak myśleć dopiero, rozmawiając o mieście z innymi mieszkańcami.

Jeszcze nie pachnie kawą, z okien nie dobiega dźwięk włączanych po otwarciu oczu telewizorów i domowych palmtopów, dostawcy dopiero wiozą bezpłatną gazetę reaktywowaną z chwilą wystąpienia z Unii, tymczasem kosze na nią ustawione przed dużymi restauracjami i sklepami są prawie puste; wczorajsze egzemplarze zakrywają dno, trzeba by sięgać głęboko, gdyby ktoś chciał wziąć aktualne wczoraj. Zainstalowane w poprzedniej dekadzie interaktywne ekrany miejskie nie zawsze dobrze działają, nieruchomieją w kryzysie nazywanym progresją recesywno-impresywną, do łask wrócił tańszy papier. Nawet lepiej, na tych ekranach więcej było reklam niż informacji, namawiały do kupowania nieruchomości na Majorce, do wakacji w Emiratach Arabskich, do zmiany samochodu na hybrydowy. Kto to wszystko miał robić? Te cztery miliony mieszkańców, w tym emeryci i niemowlaki? Nic dziwnego, że po zainstalowaniu infosystemu zaobserwowano wzmożoną falę samobójstw i emigracji. Ruta, porannie refleksyjna, ochoczo zmierzająca do pracy, woli świeżą gazetę. Wyjdzie po nią krótko przed dziesiątą, gdy skończy czesać pierwszą, a przyjmie drugą klientkę, może kupi od razu coś w piekarni na rogu, słodkie bułeczki, słone paluszki, chleb z bakaliami? Widomości i bułki muszą być świeżuteńkie, pachnieć, zostawiać ślady na palcach. Wybierze coś apetycznego.

Urodziła się w tym mieście, przeżywała jego przemianę, gwałtowny proces zapobiegawczy, etap zakończony kilkanaście lat temu, cofający erozję. Z radością patrzyła na poranne objawy ruchu wstecz, przyspieszającego od początku robotniczej dniówki: odnawianie kościołów, manewrowanie wielkimi dźwigami nad dachami zamków, niegdyś wznoszonych chyba cudem boskim, wmontowywanie tablic pamiątkowych, stawianie drogowskazów w podlegającym ochronie języku, wynoszenie stolików przed coraz liczniejsze knajpki, otwieranie sklepików z rękodziełem i salonów z luksusowymi szmatami, zwanymi kolekcjami odzieżowymi, parkowanie aut z imionami właścicieli zamiast numerów na tablicach rejestracyjnych; na to całe wielkie dołączanie do świata. Turyści niejeden raz zaczepiali ją, pytając, co znaczą napisy na drogowskazach. Chętnie udzielała informacji. Dołączała i ona, razem z gołębiami zataczającymi kręgi nad fontannami i rudymi kotami rasy staromiejskiej, obojętnymi na obecność ptaków. Ruch wskazówek wielkiego zegara sięgał gdzieś do XIII wieku, zgarniając po drodze wszystkie style architektoniczne, zmurszałe kamienie, wyblakłe freski, zakrwawione mury, kopane naprędce groby i romantycznie usytuowane cmentarze. Stare mapy nie prowadziły dość precyzyjnie do rewitalizowanych sektorów miasta; nowe nie dawały się nakładać na pamiętaną przez ludzi przestrzeń. Turyści błądzili, gapiąc się w proste rysunki i usiłując przeniknąć trudne formuły miejscowego języka. Coraz mniej ich przyjeżdżało, gospodarka oparta na przeszłości, skonfrontowana z gwałtownie podgrzewaną przyszłościową wizją europejską, przypominała wielką, narodową kluchę zgłoszoną do Księgi rekordów Guinnessa. Ruta nie lubiła polityki, ale decyzja o odłączeniu wydała jej się słuszna. Nie potrzebowali tu tego galopu donikąd. Mieli własną tradycję.

Wychodząc rano na ulice przesycone świeżym, ruchliwym jak młode wino (snobistyczny przysmak wczesnej jesieni) powietrzem, stawiając ostrożnie stopy, żeby trafić obcasami między kostki starego bruku, czuła rozpęd, sprawdzanie silnika, mające doprowadzić do wielkiego skoku łączącego przeszłość i przyszłość na ich własnych zasadach. Oczywiście, tak pięknie było przede wszystkim latem. Jesiennej szarugi w centrum nie łagodziły kolory drzew, tu prawie nieobecnych, choć tak bujnie rozrośniętych w licznych parkach. Kasztany zaczęły chorować na początku XXI wieku, epidemia podobno rozwleczona po całej Europie. Kwietniki w parkach podlewano wówczas wciąż jeszcze z polewaczek pamiętających Stalina, bezawaryjnie prostych: mężczyźni kierowali pojazdem, kobiety szły z długim szlauchem, kierując szeroki strumień czerpanej z hydrantu wody na kompozycje ogrodowych roślin pomieszanych z polnymi. Polne uginały się pod tą sztuczną ulewą, ale szybko wstawały. Inna rzecz, że nawet upalne lato zwykle łagodziły gwałtowne deszcze, chmury zawsze wisiały nad miastem, zdobiąc zmienne niebo, rzeki wzbierały tyle ile trzeba, żeby przykryć stare śmieci i nie odkrywać nowych. W zimie kopuły świątyń i dachy kamienic wyglądały jak polukrowane ciastka, lubiła i ten widok; zalodzony bruk groził wypadkiem, a nie nosiła, skądże znowu, płaskiego obuwia. Poza upalnymi dniami lipca po Starym Mieście hulał wiatr, to zamierając, to nabierając animuszu na licznych dziedzińcach. Stanowczo najbardziej lubiła letnie poranki, chociaż obłoki jesienią i odblaski słońca zimą też skłaniały do spowolnienia kroku, zatrzymywały dzień w tym punkcie przed przecięciem wstęgi, kiedy wszyscy czekają na znak. Tylko nieliczni motorniczy poranka już się spieszą, miasto właściwie śpi, nie wiadomo, czy cały dzień będzie ciepły, czy koło południa nastąpi chwilowa odmiana, deszcz zmyje kostkę brukową, gołębie i koty będą na to patrzeć pochowane w zagłębieniach murów. W zakładzie fryzjerskim zapadnie cisza, wilgotne powietrze rozleniwi siedzące na wygodnych fotelach klientki, utrudni układanie fryzur, więc i ona zrobi sobie krótką przerwę na parę głębokich wdechów, rzuci spojrzenie miastu, zatrzyma, w oczekiwaniu na odpowiedź, dopiero po chwili wróci.

Trochę to wszystko przyhamowało, budowy zamków i biurowców stanęły w połowie, nie nazywano tego kryzysem, dano trawie wyjść w starych miejscach. Zwrot zwrotu, kolejny. Nadal lubiła te same pory doby.

Tak, nie przestawała patrzeć z zachwytem, satysfakcją, w gorsze dni przynajmniej bez bólu, zawsze przez niewidoczne różowe okulary. „Ty oczeń sientymentalna” – mówił jej Kazik lata temu, z czasem w tym zdaniu przestawało chodzić o miłość, wyczuwała w nim naganę, złość, zniecierpliwienie, w końcu niemal obojętność (nieco podkręcaną, udaną), gdy pakował ostatnią walizkę, chociaż brał niewiele, bo jechał na lepsze, nie będzie potrzebował starych rzeczy, zarobi na nowe. Siadywali niemal do końca, choć na początku częściej, na wzgórzach, w parkach, na skwerach, patrząc na przerastanie starych murów idealnie dobranymi łatami i potem na naturalne patynowanie się tych nowych, zamieniających się w stare. Spakował także fotografie z początku – ona na tle miasta, po uśmiechu sądząc, bardzo sentymentalna. Pani Wanda, pozbawiona wieku przez to, jak ją traktowały klientki, też tak do niej mówiła, gdy stawały przed zakładem, paląc cienkie papierosy. Wzrok pani Wandy, przyzwyczajony do szukania pyłków, plamek, włosków na gładkich powierzchniach sprzątanego lokalu, podążał za wzrokiem Ruty, błyszczącym na widok par nastolatków ustawiających kadr kolejnej fotografii. Lubiły pogadać, chociaż długie przerwy na papierosa niepokoiły obie. Coraz większa konkurencja wokół, malutka firma, zakład fryzjerski Ruty, urządzony w jednopokojowym mieszkaniu po ciotce – z korytarzyka szło się do toalety i magazynku, drzwi na klatkę schodową zastawiał wieszak – nie mógł zatrudnić manicurzystki, przyciągać jakimś oryginalnym wystrojem wnętrza, oferować nowoczesności. Ba! Słowo „nowoczesność” nie było dobre, więc może były na czasie z tym brakiem możliwości ekspansji i poszerzenia oferty? Klientki wchodziły wprost na dwa fotele stojące przed dużymi lustrami, to nawet miało w sobie coś stylowego, taki rzemieślniczy vintage, każda widziała i ogarniała całość. Czekać na swoją kolejkę mogły przy małym stoliku, dwie najwyżej, więc obowiązywały zapisy do Ruty i nowych fryzjerek, przyjmowanych po odejściu Kazika. Wspólna praca nie jest dobrym pomysłem na małżeństwo, pani Wanda miała w tej sprawie jakieś doświadczenia, nie lubiła za dużo mówić o sobie, można było mieć nadzieję, że zachowuje dyskrecję także, gdy rzecz dotyczy innych. Dyskrecja bywała wartością pożądaną, oczywiście nie bezwarunkowo. O sukcesach, powodzeniu w świecie, spodziewanej poprawie bytu, mariażach i wielkich zakupach chciało się mówić innym. Pani Wanda mogła pomóc w tej propagandzie szczęścia.

Ruta nie nazwałaby swego porannego stanu miejską euforią, a stosunku do pracy – miłością. W gruncie rzeczy żarliwie kochała miasto, piła poranki jak kwas chlebowy z przewoźnej beczki, uśmiechała się do ludzi, wierzyła w pomyślne rozwiązanie spraw najbardziej skomplikowanych. Nawet długie, zimowe, samotne dni wypełniała tą żarliwą miłością. Wolała wypuścić z objęć męża niż opuścić ekspozycję któregoś poranka. Przynajmniej tak myślała. Nie spróbowała niczego innego. Była pewna wartości swojego świata.

Na krótko

Подняться наверх