Читать книгу Niezła jazda - Irvine Welsh - Страница 8

1. NA TARYFIE

Оглавление

– Stary, nie zgadniesz, kogom wiózł ostatnio na taryfie – klaruje „Słodki” Terry Lawson, prężąc muskuły w żarówiastozielonym dresie. Jego bujnymi, poskręcanymi lokami miota dziko wicher walący w bok pleksiglasowej zapory idącej po łuku na spotkanie tłumu wylewającego się z lotniska w kierunku rzędu zaparkowanych taksówek. Terry przeciąga się, tłumi ziewnięcie, a jego rękawy się podciągają, ukazując złote pancerki na nadgarstkach i dwa tatuaże na przedramionach. Jeden przedstawia harfę, wyglądającą niczym gilotyna do jajek z napisem na wstędze poniżej HIBERNIAN FC 1875. Na drugim widać smoka zionącego ogniem, który mruga filuternie do świata, zachęcając splotami liter poniżej: NIECH PŁYNĄ SOKI.

Kumpel Terry’ego Doughheid1, chudy, wyglądający na astmatyka facet, patrzy tylko pytająco. Podpala peta, zastanawiając się, ile machów zdoła wziąć, zanim dopadnie go tłum pasażerów pchających po zagrodzonej rampie wózki na bagaż.

– No, tego fajfusa z telepatora – potwierdza Terry, drapiąc się po jajach przez kresz.

– A którego to? – mamrocze Doughheid, oceniając wzrokiem stertę waliz sporej azjatyckiej rodziny. Siłą woli zmusza roztargnionego faceta, który kroczy za nimi, by wyprzedził rodzinkę na rampie. Po co ma ładować tyle bagaży do jednej taryfy? Niech Terry ich sobie wiezie. Mężczyzna ma na sobie długi, kaszmirowy płaszcz, spod którego widać ciemny garnitur i białą koszulę z krawatem; nosi okulary w czarnych oprawkach oraz, co bije po oczach, irokeza na głowie.

Nagle facet wyprzedza grupę, a duch Doughheida wzlatuje pod niebo. Mężczyzna jednak zatrzymuje się w miejscu, spogląda na zegarek. W tym czasie azjatycka rodzina atakuje Doughheida niczym wysypka.

– Proszę, proszę, szybko, proszę, proszę – woła przymilny patriarcha rodu, kiedy ni stąd, ni zowąd krople deszczu spadają na pleksiglas z siłą wystrzału z dwururki.

Terry patrzy, jak kumpel mocuje się z walizami.

– No tego komedianta, z Kanału 4. Kręcił z tą panienką, no, jak jej tam było, ciałko miała, mówię ci. – Zerka na sikora i zręcznie przypada do barierki, żeby się osłonić przed deszczem.

Kiedy Doughheid, sapiąc, siłuje się z walizami, Terry widzi, jak ten w okularach i płaszczu, z niestosownymi piórami szarpanymi przez wiatr, wdusza jakiś numer na komórce, jakby chciał ją połamać. Terry skądś go pamięta, może z jakiejś kapeli, i wtedy dostrzega, że jest starszy, niżby sugerowała jego fryzura. Nagle pojawia się skruszony współpracownik tamtego, z blond włosami wokół pełnej napięcia twarzy, i ostrożnie staje obok niego.

– Tak mi przykro, Ron, zamówiony samochód się zepsuł…

– Zejdź mi z oczu! – warczy z amerykańska punkowy biznesmen (bo tak go w myślach przechrzcił Terry). – Pojadę cholerną taksą! Dopilnuj tylko, żeby mi bagaże do hotelu dowieźli!

Punkowy biznesmen nawet nie nawiązuje przez różowawe szkła bryli kontaktu wzrokowego z Terrym, kiedy wchodzi do środka i trzaska drzwiami. Zawstydzony asystent stoi w milczeniu.

Terry wsiada do taryfy i przekręca kluczyk w stacyjce.

– No to dokąd zaiwaniamy, szefie?

– Że co? – Punkowy biznesmen gapi się przez swoje fotochromy wprost w szopę kędziorów kierowcy.

Terry obraca się na siedzeniu.

– Dokąd. Pan. Chce. Żebym. Pana. Zabrał.

Punkowy biznesmen doskonale wie, że kędzierzawy taryfiarz mówi do niego, jakby on, punkowy biznesmen, był dzieckiem. Jebany Mortimer, niczego nie może załatwić. Muszę się z tym wszystkim sam pierdolić. Dłoń tężeje mu na tapicerce. Głośno przełyka ślinę.

– Hotel Balmoral.

– Balmoralny-niemoralny. Dobry wybór, stary – odpowiada Terry, a jego myśli zaczynają krążyć wokół wszystkich numerków, które tam wykręcał, zwykle w dwa szczególne dni. Nie było lepszych momentów niż Międzynarodowy Festiwal w sierpniu, no i edynburski sylwester, czyli Hogmanay, by wzbogacić podstawową dietę pokątnych cipodajek i zblazowanych wyjadaczek. – A więc, w czym pan robisz?

Ronald Checker nie przywykł do anonimowości. Oprócz tego, że jest wpływowym pośrednikiem nieruchomości, stał się też słynną gwiazdą swego reality show Marnotrawny. Jest potomkiem bogatej rodziny z Atlanty, absolwentem Harvardu, który poszedł w ślady ojca i zajął się nieruchomościami. Ron Checker nigdy nie zbliżył się do swego ojca, dlatego też korzystał tylko z tego, co dostał w spadku. Mimo to odniósł większy sukces od swego starego i wyrwawszy się ze słonecznego pasa Ameryki, wypłynął na rynki globalne. Ron postanowił, że podrzuci swój program telewizyjny sieciówkom, pozując na południową, młodzieńczą i mocno punkową wersję Donalda Trumpa, który odniósł sukces z Praktykantem. Kolega projektant wymyślił tego irokeza, a specjalista z sieci wymyślił slogan: „Do biznesu trzeba jaj”. Już trzeci sezon Marnotrawnego leci na cały świat i Checker wie, że również na Wyspach. Zaniepokojony pyta taryfiarza:

– Widział pan Marnotrawnego?

– Na żywo ni chu chu, ale znam, słyszałem. – Terry kiwa głową. – Ten odcinek Zlej mą sukę był kontrowersyjny, to prawda, ale niektórym laskom się podobało. Może nieco za ostre, to prawda, jak pan wiesz, a ja rozumiem. Nie żebym był jakim seksistą czy co, nic z tych rzeczy. Dla mnie to kwestia upodobań panien. Mają duży popyt, a ty masz podaż, i dżentelmen robi, co mu każą, no nie, kolego?

Checker ma trudności ze zrozumieniem tego taksówkarza. Może tylko odpowiedzieć mruknięciem.

– No tak.

– A ty, kolego, żonatyś?

Nieprzyzwyczajony do takiej bezpośredniości ze strony obcej osoby, kogoś w stylu tego pospolitego szkockiego taryfiarza, Checker jest wstrząśnięty. Ma już zamiar odpowiedzieć ostrym: „Pilnuj pan swoich spraw”, ale przypomina sobie, jak jego zespół od piaru próbował skłonić go do zdobycia serc i umysłów po sprawie klęski z Nairn. W trakcie budowy zniszczono zatoczkę i kilka starych domów, poza tym przeniesiono parę gniazd rzadkich gatunków kaczek. Zamiast powitać z otwartymi ramionami cały kompleks golfowy, mieszkania i miejsca pracy, które stworzyłaby ta inwestycja, większość miejscowych obróciła się przeciwko całemu przedsięwzięciu.

Zmuszając się do zamaskowania za pomocą wisielczego uśmiechu uczucia naruszenia prywatności, Checker kiwa głową.

– Rozwiedziony, trzy razy. – Z pewną urazą przypomina mu się Sapphire, jego trzecia żona, a potem z ostrym, przejmującym bólem Margot, jego pierwsza. Stara się przypomnieć sobie Monikę, przelotnie urzędującą pomiędzy nimi, lecz nie jest w stanie nawet przywołać jej twarzy, która wzbudzała w nim zarówno radość, jak i przerażenie. Wszystko, co przychodzi mu do głowy, to drapieżny uśmiech na mordzie prawnika i tłusta, ośmiocyfrowa sumka. Jak na faceta na rok przed czterdziestką była to bardzo niepokojąca statystyka.

– I ciach! Babkę w piach! – Terry energicznie daje wyraz swej empatii. – Trzeba wyszukać taką i najpierw zrobić jej dobry przegląd, a w tym fachu nie ma strachu – deklaruje triumfująco. – Pan Niezawodny jest na posterunku. – Terry, wyrażając swe uznanie, klepie się po kroczu. – Nie ma bidulek urlopu, o nie, mówię bez kozery! Jak mus to mus, co, kolego? – Uśmiech Terry’ego poszerza się, a Checker czuje ukojenie w plecach na twardym fotelu, co jest wspaniałym uczuciem po wszystkich tych biznesowych klasach w samolotach czy skórzanej tapicerce limuzyn. – No, bo trzeba być do przodu, no nie? Cóż… wynik znasz! Gorsza sprawa, jak to z miłości jest. Facet się oszukuje, że będzie ryćkał tylko jedną laskę do końca życia. Ale faceci są z innej gliny, kolego. I tak po kilku miechach wraca do gry stare dobre oko na Maroko i sztywniak w spodniach! Murowane!

Checker czuje, jak czerwień wypływa mu na policzki. W co ten nowomodny Mortimer go wrobił? Najpierw awaria w Lear, która zmusiła go do lotu r e j s o w y m s a m o l o t e m, a teraz jeszcze to?

– Skończyłem z tymi wszystkimi ceregielami. – Terry ścisza głos i na chwilę odwraca głowę. – Słuchaj, kolego, jeśli miałbyś ochotę tutaj trochę pomyszkować, wal jak w dym. Tylko do mnie. Jak ci coś przypasi albo przyjdzie na coś ochota, to znajdę w tym grajdole wszystko, co ci potrzeba. Mówię tobie!

Ron Checker nie miał bladego pojęcia, o czym ten typ „mówił jemu”. Ten dupek naprawdę nie wie, kim jestem! Jednak przy całej fali pogardy dla tego taksiarza – poczuł też coś więcej. Ronald Checker doświadczał skoku na głęboką wodę, prawdziwego podróżowania, jak za studenckich czasów, bez biznesowej bańki ochronnej. Jak te niewygodne fotele dobrze mu robiły na krzyż! Co dziwniejsze, Checker musiał przyznać, że jakaś jego cząstka, ta wyzwolona ostatnim rozwodem doskonale się bawiła! Niby czemu nie? Siedzi tutaj, świetnie sobie radzi, wolny od pochlebczych miernot, takich jak Mortimer! Czy musi się ograniczać i strofować, żeby wpasować się w stworzony przez ludzi wizerunek Ronalda Checkera? Czy nie byłoby miło spróbować stać się kimś innym, choćby na chwilę? No i te plecy! Być może czas na to…

– Doceniam to, że pan… eee, panie…

– Terry, stary. Mów mi Terry. Lawson, ale wołają na mnie Słodki Terry.

– No, więc Słodki Terry… – Checker smakował to imię przez chwilę. – Cóż, miło mi cię poznać, Słodki Terry. Ja jestem Ron. Ron Checker. – Patrzy na taryfiarza w lusterku wstecznym, szukając jakichkolwiek symptomów zrozumienia. Bez skutku. Ten błazen naprawdę nie wie, kim jestem, jest tak zajęty swym własnym miałkim i trywialnym życiem. Ale widział to już wcześniej podczas pobytu w Szkocji przy sprawie Nairn.

– No tylko obczaj tę tutaj! – zadudnił Słodki Terry na widok, zdaniem Checkera, zupełnie zwyczajnej młodej kobiety, która zatrzymała się przed przejściem dla pieszych.

– Tak… ponętna. – Checker zmusił się do potwierdzenia.

– W kuśce strzyka jak u kucyka!

– No tak… posłuchaj, Terry – zaczyna Checker, nagle natchniony nową myślą. – Bardzo mi się podobają te taksówki. Te siedzenia dobrze mi robią na krzyż. Chciałbym cię wynająć na tydzień. Woziłbyś mnie po mieście, do jakichś ciekawych miejsc. Pojechalibyśmy ze dwa razy na północ w interesach. Mam negocjacje w destylarni w Inverness, poza tym uwielbiam golfa. Będą noclegi w terenie, oczywiście w najlepszych hotelach.

Terry jest zaintrygowany, ale kręci głową.

– Sorka, stary, mam już zaplanowane zmiany.

Nieprzywykły do tego, żeby mu ktoś odmawiał, Checker nie może uwierzyć w to, co słyszy.

– Zapłacę ci dwa razy tyle, ile zarabiasz w tydzień!

Natrafia na szeroki uśmiech w szopie gęstych loków.

– Nic nie poradzę, chłopaku!

– Co takiego? – Checker aż zaskrzeczał z desperacji. – Pięć razy tyle! Powiedz mi, ile zarabiasz w tydzień, a zapłacę ci pięć razy tyle!

– Stary, to jest najgorętszy okres w roku, przed świętami i sylwestrem. Jest, kurwa, nawet gorzej niż na festiwalu. Wyciągam dwa patole na tydzień. – Terry kłamie jak z nut. – Wątpię, żebyś chciał wybulić dziesięć patyków za tydzień tylko za wożenie tyłka!

– Masz to u mnie! – drze się Checker i sięga do kieszeni, z której wyciąga książeczkę czekową. Machając nią do pleców Terry’ego, krzyczy: – No to jak, robimy interes?

– Słuchaj, kolego, to nie chodzi tylko o forsę, mam stałych klientów, którzy na mnie polegają. Inne zajęcia, jeśli czaisz, o czym gadam. – Terry odwraca się, stukając się po nosie. – W biznesie nie możesz narażać głównego przedsięwzięcia dla jednego strzału. Musisz pilnować stałej bazy klientów, stary, miarowego wpływu gotówki, nie rzucać się na poboczne projekty, choćby były na krótką metę równie dochodowe.

Terry widzi w lusterku wstecznym, że Checker zastanawia się nad jego słowami. Czuje zadowolenie, choć cytował tylko słowa swojego kumpla Chorego, producenta pornoli, w których od czasu do czasu występuje.

– Ale mogę zaoferować…

– Wciąż zmuszony jestem odmówić, stary.

Checker jest osłupiały ze zdumienia. Gdzieś w głębi duszy wyczuwa jednak, że chodzi o coś więcej. Być może nawet o coś, czego potrzebuje. Ta myśl zmusza go do wypowiedzenia słowa, które, jak sięga pamięcią, nie padło z jego ust od czasów dzieciństwa w szkole z internatem:

– Terry… proszę… – zacina się pod wpływem tego słowa.

– No dobra, kolego – odpowiada Terry, posyłając uśmiech w lusterko. – Obaj jesteśmy ludźmi interesu. Na pewno jakoś dojdziemy do porozumienia. Jest tylko jedna sprawa, żeby wilk był syty i wilk był syty. – Terry odwraca głowę. – Te noclegi w hotelach… nie będzie żadnych obłapek!

– Co takiego?! Co ty, stary! – Checker protestuje oburzony. – Nie jestem żadnym cholernym pedałem…

– Nie mam osobiście nic przeciw. Dla każdego coś miłego, jak to mówią, sam sobie lubię czasem pupcię poobracać, ale włochate dupsko z dyndającymi pod spodem pomponami, tego Słodki oglądać nie lubi. – Terry gwałtownie kręci głową.

– Nie… o to nie musisz się martwić! – mówi Checker, krzywiąc się niemiłosiernie, jakby łyknął gorzkie lekarstwo, które jakoś udało mu się przełknąć siłą woli.

Taksówka zajeżdża przed Balmoral. Obsługa, najwyraźniej spodziewając się przyjazdu Rona Checkera, dosłownie rzuca wszystko, co trzyma w rękach, w tym bagaż innego gościa hotelowego, by przypaść do taksówki, z której wysiada Amerykanin. Wiatr się wzmaga, a pojedynczy podmuch unosi nażelowane włosy Checkera, co wygląda tak, jakby paw rozłożył ogon. Mówi coś do Terry’ego.

Terry Lawson o wiele wyraźniej dostrzega krążących wokół nich portierów niż Ronnie Checker i nie spieszy się, rozkoszując się wolnym wbijaniem numeru na klawiaturze swojego telefonu, kiedy obaj mężczyźni wymieniają się danymi kontaktowymi. Podają sobie dłonie, Terry agresywnie chwyta Ronniego za dłoń, tak że jego uścisk wręcz zakleszcza się na palcach Amerykanina, i uznaje, że Checker jest typem faceta, który powinien świadomie popracować nad męskim uściskiem dłoni.

– Będziemy w kontakcie. – Ronald Checker się uśmiecha. Jest to uśmiech całkowicie wyzuty z uroku, występujący u niektórych ludzi odruchowo i w skrytości ducha, jeśli ma się na tyle szczęścia, że widzi się znienawidzonego rywala, który wpada pod autobus. Terry śledzi odchodzącego Checkera. Amerykanin idzie zawadiackim krokiem, próbując bezskutecznie przygładzić włosy na przekór wichurze i z widoczną ulgą mija usłużnie uśmiechniętego portiera.

Portierzy są zdezorientowani brakiem bagaży w taksówce i spoglądają na Terry’ego podejrzliwie, jakby to on był za to odpowiedzialny. Terry stroszy się, ale ma ważniejsze sprawy na głowie. Pogrzeb jego starego kumpla Aleca ma się odbyć po południu. Jedzie do domu, do mieszkania na South Side, gdzie przebiera się i dzwoni do Doughheida, by zawiózł go na cmentarz w Rosebank.

Doughheid przyjeżdża szybko i Terry z ulgą siada z tyłu taksówki. Choć jest to starsza, mniej szykowna i z gorszą tapicerką wersja jego ukochanej TX4, wyprodukowana przez London Carriage Company, jej spartański wystrój sprawia, że czuje się odwalony niewspółmiernie do okoliczności: w czarną aksamitną marynarkę, żółtą koszulę zapiętą pod szyją – bez krawata – oraz szare flanelowe spodnie. Związał swe loki gumką z tyłu, ale kilka z nich już zdołało się z niej wyzwolić i teraz irytująco pląsają nad oczami, gdy taksuje wzrokiem kobiety na ulicy w drodze do centralnej, sfatygowanej i pokrytej szronem dzielnicy Pilrig, która rozciąga się wokół parku. Kiedy Terry wysiada z taksówki i żegna się z Doughheidem, dopada go mroźna mżawka. Jest to pierwszy prawdziwy pogrzeb w jego życiu. Był zaskoczony, gdy się dowiedział, że nie odbędzie się w zwykłym krematorium, takim jak Warriston czy Seafield. Okazało się, że wiele lat temu rodzina wykupiła miejsce na cmentarzu i Alec miał być pochowany obok swojej zmarłej żony, Theresy, która zginęła tragicznie w pożarze. Terry jej nie znał. Aleca znał od szesnastego roku życia. Dopiero po latach, w czasie jednej ze sporadycznych rozpaczliwych wspominek podsycanych alkoholem, dowiedział się, że Alec, pijany jak bela, włączając frytkownicę, doprowadził przypadkowo do pożaru, w którym zginęła jego żona.

Podnosząc kołnierz marynarki, by osłonić się od wiatru, Terry idzie przez cmentarz w kierunku grobu, gdzie zgromadziła się już spora grupa żałobników. Jest dużo ludzi, ale też nic dziwnego w tym, że zejście Aleca ściągnęło tu całą szemraną śmietankę miasta. Terry jest jednak zaskoczony obecnością wielu dawno niewidzianych osób, o których myślał, że nie żyją albo siedzą w więzieniu, i których od czasów wprowadzenia zakazu palenia nie było widać w miejscowych supermarketach.

Nie wszystko jednak było tu z dolnej półki. Zielony rolls-royce przejechał asertywnie przez bramę, skrzypiąc na żwirze, którym wysypano alejki. Wszystkie pozostałe samochody zaparkowano na ulicy na zewnątrz, ale, ku wielkiemu upokorzeniu skonsternowanych pracowników cmentarza, rolls sunął o włos od kamiennych nagrobków, po czym z wielkim namaszczeniem wysiadło z niego dwóch pasażerów w gajerach i płaszczach. Jednym z nich był znajomy gangster, którego Terry znał jako Pedzia. Towarzyszył mu młodszy, niepozorny facet o rozbieganym wzroku, który na oko Terry’ego był zbyt mikry na ochroniarza.

Wielkie wejście, które z całą pewnością skupiło uwagę żałobników, nie było w stanie przykuć na dłużej uwagi Terry’ego, więc ten wkrótce zaczął się rozglądać. Doświadczenie nauczyło go, że żal objawia się wielorako – lub na wiele sposobów. Podobnie jak wesela czy wakacje, pogrzeby dawały wiele możliwości. Wspominał, jak to radna Maggie Orr powróciła do oryginalnego nazwiska, rezygnując z nieporadnego Orr-Montague – drugi człon należał do adwokata, z którym się rozwiodła. Terry miał dwa atuty: po pierwsze widział, że Maggie była wciąż dorodna, a po drugie, że zakończenie związku i strata bliskiej osoby czynią kobietę w dwójnasób bezbronną. Może będzie szansa na odzyskanie dawnej Maggie, nieokiełznanej panny z Broomhouse, zamiast tej szykownej, samorealizującej się profesjonalistki w swoim fachu, w jaką się zmieniła. Ta myśl wywołała u niego podniecenie.

Niemal natychmiast zobaczył ją, jak stoi przy wielkim nagrobku z krzyżem celtyckim, rozmawia z grupą żałobników w statecznym ciemnym kostiumie, wciągając taktownie dym z papierosa. Wystarczająco gładka, myślał Terry, oblizując warstwę soli, która osiadła na górnej wardze. Ściągnąwszy jej spojrzenie, pozwolił sobie wstępnie na nieśmiały uśmiech, a potem smutne skinienie głową, które zostały odwzajemnione.

Stevie Connolly, syn Aleca, zbliżał się do niego. Stevie to żylasty facet z wiecznym wyrazem czegoś na kształt oburzenia na twarzy, które odziedziczył po ojcu.

– To ty znalazłeś tatę, tak?

– Tak. Miał spokojną śmierć.

– Byłeś jego kumplem – mówi Stevie oskarżycielskim tonem.

Terry’emu przypomniało się, że ojciec i syn nigdy nie byli ze sobą blisko. Po części go rozumiał, gdyż sam znajdował się w podobnym stanie ojcowskiego odrzucenia. Nie wiedział jednak za dobrze, jak zareagować na słowa Steviego.

– Tak, pracowaliśmy razem przy oknach – odpowiada odruchowo, przypominając sobie kolejny bogaty w wydarzenia okres swego życia.

Stevie krzywi się z powątpiewaniem, jakby chciał dodać: „i przy jebanych włamach”, ale zanim może zwerbalizować tę myśl, przez cmentarz przetacza się fala nawoływań i sygnałów, zmuszając żałobników do podejścia do grobu. Pastor (Terry w duchu dziękuje Alecowi, że choć był katolikiem, zostawił instrukcję, by pogrzeb był świecki i jak najkrótszy, więc z udziałem duchownego z Kościoła Szkocji) rzuca kilka niezobowiązujących uwag, jak to Alec był człowiekiem towarzyskim, jak tęsknił za ukochaną Theresą, którą los mu tak okrutnie zabrał. Teraz będą ze sobą razem, już nie symbolicznie, ale po wsze czasy.

Zaintonowano psalm, a podczas śpiewania go pastor dzielnie próbuje wzbudzić choćby krztynę entuzjazmu wśród prawdopodobnie najmizerniejszego i najbardziej zamkniętego w sobie chóru w dziejach chrześcijaństwa, którego na dodatek nie wspiera akustyka zamkniętego pomieszczenia. Po tym nastaje moment krótkiej mowy Steviego. Zdążył już poruszyć kwestię swego urazu do Aleca za sprawą roli, jaką ten odegrał był w zejściu jego matki z tego świata. Zaprasza osoby, które chciałyby coś powiedzieć, do mikrofonu. Zapada nerwowa cisza, kiedy to wszyscy przyglądają się wilgotnym źdźbłom trawy.

Nagle, za poduszczeniem zarówno syna, jak i siostrzenicy Aleca, Terry zabiera głos. Staje na pudle przy mikrofonie. Spoglądając na morze twarzy, zdobywa się na, jego zdaniem, sympatyczny uśmiech. Następnie puka palcem w mikrofon w geście podpatrzonym u satyryków podczas przedstawień na Edinburgh Fringe.

– Kiedy Alec dostał wyniki i wiedział, że nie ma już odwrotu, rzucił się w wir zabawy, upijając połowę bywalców spod miejscowego Lidla! Taki właśnie był Alec! – zadudnił Terry, czekając na wybuch śmiechu.

Ale wokół grobu nikt ani drgnął. Tych kilka osób, które zareagowały, podzieliło się na dwie grupy – tych, którzy tłumili śmiechy, i tych, którzy zakrzyknęli ze zgrozy. Maggie kręci głową, z przyganą patrząc na Steviego, który zaciska pięści do białości, a jego zęby zgrzytają, kiedy syczy:

– Wydaje mu się, że jest, kurwa, świadkiem na ślubie jakiegoś menela!

Terry postanawia brnąć dalej, podnosząc głos ponad narastające pomruki.

– Wtedy postanowił włożyć łeb w piekarnik, ot co. Alec jak to Alec – wydyszał – kutas był tak nawalony, że pomylił jebaną lodówkę z piekarnikiem! Wybaczcie tę łacinę, ale tak było. A tak, wsadził głowę do zamrażarki, nie mógł jej, kurwa, zmieścić, bo leżał tam koszyk na zamrożone frytki, więc wepchnął ten pusty łeb do plastikowego pojemnika obok koszyka i wyrzygał się do niego! – Śmiech Terry’ego eksplodował na zimnym, mokrym cmentarzu. – Każdy inny zwaliłby winę na prochy, ale nie Alec, o nie!

Twarz Steviego zmienia się pod wpływem tych słów, a on sam zaczyna szybko oddychać, jakby miał dostać napadu apopleksji. Patrzy na Maggie i pozostałych krewnych ze zgrozą. „Co on wygaduje? No? Co to ma być?”

Ale Terry z rozwianymi lokami dopadł do mikrofonu i jest w swoim żywiole. Całkowicie ignoruje reakcje żałobników.

– No i choć drzwi lodówki były otwarte, było tak zimno tej nocy, że jak go znalazłem rano, łeb miał przemarznięty na kość od tych rzygowin, od brody do szyi, na amen. Z jakiegoś powodu obok leżało też zamarznięte jabłko. Jakby chciał przed śmiercią zanurkować po nie, zanim zemdlał! Ale to cały Alec, o tak. – Terry milknie na chwilę. Rozlegają się pełne przygany cmoknięcia i niektórzy kręcą głową z dezaprobatą. Terry zerka na Steviego, którego Maggie przytrzymuje mocnym chwytem za ramię. – Dla jaj zrobiłby wszystko ten nasz chłopak! Ale to super, że chowają go obok jego ukochanej Theresy… – mówi Terry, wskazując na grób obok tego, wokół którego wszyscy stoją. Potem kieruje palec na pas trawy oddzielający oba groby. – O, tu właśnie powinni zakopać tę osmoloną frytkownicę, między nimi – rzuca z pokerową twarzą, wzbudzając szczere odgłosy zniesmaczenia i ledwo hamowane okrzyki oburzenia. – No nie ma co dłużej nawijać, ode mnie to wszystko. Do zobaczenia w knajpie na imprezie ku pamięci naszego chłopaka, no tego… – mówi i zeskakuje w ciżbę żałobników, którzy odsuwają się od niego, jakby miał jakąś chorobę zakaźną.

Pozostała część ceremonii przebiega już bez kontrowersji, choć łzy się w oku kręcą, kiedy podczas opuszczania trumny do grobu z chrypiących głośników rozlega się nieuniknione Sunshine on Leith. Terry’emu jest zbyt zimno, by czekać do ostatniego hymnu. Odsuwa się na bok i kieruje do pubu Guilty Lily, gdzie ma się odbyć uroczystość. Jest pierwszy w piwiarni i w ten paskudny, mokry dzień czuje ulgę pod wpływem panującego w knajpie ciepła. Na zewnątrz już panuje ciemność, choć oko wykol, a przecież dopiero dochodzi czwarta. Smutna barmanka wskazuje na zakryty białym obrusem stół z piwem, whisky i winem oraz na drugi, z tradycyjnymi przekąskami, jakie spożywa się podczas stypy – bułkami z kiełbaskami, kanapkami z serem i szynką. Terry przed otwarciem piwa wali do kibla i odcedza kartofelki. Kiedy zajmuje miejsce przy barze, wchodzą żałobnicy. Terry wpatruje się w Maggie i nie zauważa miny Steviego. Dziewczyna podchodzi z gracją do dużego kominka po drugiej stronie sali, a on się zastanawia, kiedy zdecyduje się ruszyć w jego stronę.

Maggie, pocieszając i uspokajając podbuzowanego Steviego, zaciągnęła go z dala od Terry’ego w nadziei, że trochę ochłonie. Zerkając w jego stronę, przypomina sobie ich pierwsze randki, kiedy (co teraz może wydać się absurdalne) wolała go od słodkiego i zamożnego Carla Ewarta, który był w niej beznadziejnie zabujany. Ale Terry miał ową zawadiacką pewność siebie, która najwyraźniej pozostała bez zmian. Do tego, trzeba to powiedzieć, widać było po jego buńczucznej pozie, kiedy siedział tam przy barze, że było mu z tym do twarzy. Najwyraźniej dba o siebie i wciąż, co wręcz niewiarygodne, ma te gęste loki. Ani się nie przerzedziły, ani nie powypadały, choć podejrzewa, że naciera je dobrą odżywką.

Maggie jest tym samym zmuszona do tego, by co jakiś czas zerkać na swoje własne odbicie w jednym z tych wysokich okien, kiedy udaje, że wygląda na zewnątrz w ciemność. Gdy była młodsza, jej drobne ciało i piersi nigdy nie stanowiły jej atutów, ale zbliżając się do czterdziestki, Maggie nieco przytyła. Nie musiała walczyć ze skokami wagi, a potencjalny jej wzrost trzymała w ryzach za sprawą ćwiczeń cztery razy w tygodniu, obsesji zdrowego żywienia oraz dyscyplinie w jedzeniu skromnych porcji. Maggie równie często chodziła do spa i stosowała wysokiej klasy kosmetyki oraz peelingi. Fakt, że często biorą ją za starszą siostrę swej córki, jest nieustającym powodem do skrywanej dumy tej smukłej kobiety.

Odwraca się i widzi, że Terry zauważył jej kontrolne spojrzenia w okno. Serce w niej zamiera, kiedy posyła jej uśmiech i podchodzi do niej, machając po belfersku paluchem.

– O tak, widziałem cię, jak filowałaś w szybkę! Nie żebym miał za złe, bo mnie się też podoba to, co widzę!

Maggie czuje, jak niewidzialna ręka rozciąga jej usta w uśmiechu.

– No, ty też wyglądasz niczego sobie, Terry.

– Trzeba się trochę postarać, co? – Terry mruga zawadiacko.

Nie zmienił się, myśli Maggie. On się nigdy nie zmienia. Spogląda za siebie w ogień. Stevie ma szklankę whisky w dłoni i dziękuje jakimś starszym gościom za przybycie.

– To jak się sprawy mają? – pyta Terry i zanim Maggie jest mu w stanie odpowiedzieć, odpowiada za nią. – Wielkie zmiany z tym rozwodem, no i jeszcze córcia na studiach, jak słyszałem.

– No tak, źródła nie kłamią. – Maggie unosi szklankę whisky do ust.

– Straszna taka samotność. – Terry promienieje, jakby się właśnie oświadczał.

Maggie postanawia potraktować to jako pytanie.

– A kto mówi, że jestem samotna?

– Jest nowy kawaler? Cóż, szczęściarz z niego! Poważnie mówię.

– Nie powiedziałam, że ktoś jest.

– No to o co biega?

– To moje życie i wara od niego!

Terry rozkłada szeroko ramiona.

– No to klawo! Czy nie można już pocieszyć starej znajomej w potrzebie?

Maggie już ma zamiar się odgryźć, mówiąc, że przez ten popis na pogrzebie wszyscy będą traktować Terry’ego jak pariasa, ale Stevie już przedziera się w ich stronę z zamiarem mordu w oczach.

– No i co to było? Co to była za mowa? – Staje na wprost Terry’ego, wybałuszając ślepia w złości.

– Brutalna, choć szczera i wyważona mowa. – Terry kiwa głową, najwyraźniej nie zauważając rosnącej wściekłości Steviego. – Chciałem, żeby było sympatycznie o Alecu, ale też żeby rodzina wiedziała, co się naprawdę stało. – Kiwa głową najwyraźniej zadowolony z siebie. – Pomyślałem, że najlepiej będzie powiedzieć coś tak od siebie – mówi i wyciąga komórkę, by zrobić parę zdjęć. – Machnąłem też kilka fotek komórą jak ten szpynio Damien Hirst. Masz, luknij sobie – dodaje i podsuwa telefon pod twarz Steviego.

Stevie nigdy nie był z Alekiem blisko, ale widok zamrożonej głowy ojca w bryle lodu z żółtymi wymiocinami wyciekającymi mu z ust to o wiele za dużo, niż może znieść.

– Nie chcę na to patrzeć! Wypierdalaj mi stąd!

– Stary, daj spokój! Zbastuj!

Stevie rzuca się, by schwycić telefon Terry’ego, ale ten odpycha go, tak że Stevie chwieje się, jakby miał upaść na plecy.

– No, daj już spokój, chłopie, robisz z siebie widowisko… To impreza dla Aleca, ale Alec nie Alec… – ostrzega Terry.

– KURWA… PIERDOL SIĘ, LAWSON! – Stevie zacina się, a dwóch krewnych już szykuje się, by go odciągnąć. – Chujkowi zupełnie odjebało… Widzieliście, co ma na tym telefooooonie… – Stevie podnosi głos tak, jakby za chwilę miał zacząć piać falsetem, jednocześnie broniąc się, gdy zaciągają go na drugą stronę sali.

Terry zwraca się do Maggie:

– No, sama widzisz, są rodzina, kumple i w ogóle i człowiek stara się jakoś zbliżyć, pogadać, a dostaje takie, kurwa, podziękowanie!

– Jesteś niespełna rozumu – mówi Maggie bynajmniej nie pochlebczo, a jej oczy robią się wielkie jak spodki w wyrazie niedowierzania. – Nic się nie zmieniłeś!

– A żebyś wiedziała – odpowiada z dumą Terry, ale Maggie biegnie już przez pomieszczenie, by pocieszyć kuzyna. Zawsze była nadętą małą krową, myśli Terry. Poza tym Stevie nigdy nie dogadywał się z ojcem. Co ten hipokryta robi, odgrywa nieutulonego w żalu synalka?

Teraz Pedzio podchwycił jego spojrzenie i sunie wprost na niego. Choć prawie nie zdejmuje drogich, szytych na miarę garniturów i koszul, z wyglądu Pedzio zawsze jest jakby złachany. Jakby spał w opakowaniu całą noc i właśnie wybudzono go z letargu. To wrażenie wzmacnia fakt, że Pedzio jest ślepy jak kret, a jego nieustannie przymrużone ślepia zwielokrotniają jedynie wrażenie trwania w ciągłym uśpieniu. Jak na kogoś, kto czerpie sadystyczną przyjemność z przemocy, jest niesłychanie przewrażliwiony w kwestii swego wzroku. Operacja laserem nie wchodzi w grę, przeszkadza mu nawet wkładanie kontaktów. Pedzio poci się także obficie, dlatego jego ubrania bardzo szybko tracą pierwotną świeżość. Doprowadza najznamienitszych krawców Edynburga (ale też Londynu) na skraj rozpaczy, bo pomimo ich wszelkich starań średnio po czterech godzinach wszystko wygląda na nim jak stary łach. Pomocnik Pedzia, o kanciastej twarzy, z drinkiem w łapie podpiera ceglaną kolumnę pośrodku baru i obleśnie obcina kilka młodszych kobiet na stypie.

Terry odwraca się do Pedzia. Przypomina sobie, jak w latach siedemdziesiątych w Forrester High School wszystkich nazywano „pedzio”. W tamtych czasach chyba jedynie słowo „konioklep” mogło rywalizować o palmę pierwszeństwa w szkolnych obelgach. Ale Pedzio był zawsze Pedziem. Stale prześladowany, zamiast odegrać się z nawiązką i wstąpić do policji, gdzie mógł zemścić się na całym świecie, Pedzio popłynął pod prąd i został czołowym gangsterem.

Oczywiście, Terry wie, że Pedzio wcale nie jest homoseksualistą i że on jest jednym z nielicznych, którzy wciąż zwracają się do niego przezwiskiem ze starej szkoły. To bardzo niebezpieczne, bo Pedzio piął się po szczeblach hierarchii gangsterskiej dzięki temu, że stał się wrednym, paskudnym sukinsynem. Jednak w świadomości Terry’ego Victor Syme zawsze pozostanie miętkim fiutkiem w brązowej budrysówce, który regularnie kupował chrupiące bułki i chrupki z wozu piekarza podczas długiej przerwy.

Zmiana, jaka nastąpiła w Pedziu, dokonała się za sprawą zupełnie niespodziewanego ataku na Evana Barksdale’a za pomocą zaostrzonego śrubokręta. Barksdale był łobuzem – jednym z dwóch bliźniaków, który wraz z bratem Craigiem stosował kampanię systematycznej, nieustającej podłości. Ta popchnęła Pedzia do aktu szaleństwa, psychotycznego upustu krwi, który w jednej chwili zmienił świat i redefiniował status Victora Syme’a w dzielnicy. Evan Barksdale, niczym w opowieści o doktorze Frankensteinie, nieświadomie stworzył potwora o wiele groźniejszego, niż kiedykolwiek mógłby się sam nim stać on czy jego brat. Naturalnie Pedzio przypłacił bólem i żalem swoją nacechowaną przemocą osobistą podróż do Damaszku, ale kara, jaką wymierzył Barksdale’owi, wiele go nauczyła, a wszystko inne było nieistotne w porównaniu z psychicznymi torturami, jakie już przeżył.

Kiedy Pedzio się zbliżał, Terry poczuł, jak mimowolnie ściska pośladki. Będą kłopoty. Wcześniej już prowadził jakieś interesy z Pedziem, dostarczał kokainę marynarzom w bazie morskiej w Helensburghu, zanim sparzył sobie palce na akcji ochrony i rynek zrobił się zbyt niebezpieczny.

– Terry… – Poczuł dobrze znany smrodliwy oddech o odorze zgniłej kapusty.

– Sorki, Vic. Po namyśle uświadomiłem sobie, że to było w złym guście… No ta mowa i w ogóle. – Terry kaja się, jednocześnie sprawdzając, gdzie stoi młody pomagier Pedzia.

– A jebać to! To było genialne! Niektóre kutafony nie mają za grosz poczucia humoru. – Pedzio kręci głową. – Alec śmiałby się do rozpuku. To był jego dzień, nie ich – mówi, rzucając szydercze, karcące spojrzenie na pogrążoną w żalu rodzinę.

Terry’emu tak bardzo ulżyło, że zapomina o podstawowych zasadach bezpieczeństwa i wsłuchuje się uważniej niż zwykle w kolejne zdanie Pedzia.

– Posłuchaj. Potrzebuję, żebyś wyświadczył mi drobną przysługę. Wyjeżdżam na krótko do Hiszpanii, na dwa, trzy tygodnie, może na dłużej. – Pedzio ścisza głos do szeptu. – Między nami mówiąc, trochę mi się tu grunt pali pod nogami. Chciałbym, żebyś miał oko na moją saunę. Nazywa się Liberty, na Leith Walk.

Terry czuje, jak jego zdawkowe skinięcie głową zamiera bez ruchu.

– No, ja tam niewiele wiem o saunach…

– A co tu wiedzieć? – Pedzio macha lekceważąco upierścienioną dłonią. – Poza tym słyszałem, że wciąż kręcisz te pornole z tym kutaniem, jak mu tam było, z tym, co w Londynie mieszka?

– Z Chorym, prawda. Raz na jakiś czas. Takie nieszkodliwe hobby. Nie ma z tego kokosów, ale zawsze coś.

Pedzio podnosi brew z powątpiewaniem.

– Wystarczy, jak wpadniesz tam kilka razy na tydzień – dodaje po chwili, zerkając na swojego młodego pomagiera, który teraz zgarnia kanapkę i bułkę z kiełbaską na papierową tackę.

– Przyfiluj tego małego piździelca Kelvina, to młodszy brat żony, i te gładkie kurewki, żeby numerów nie robiły na boku… na plecach raczej. – Na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. – Dopilnuj, żeby dokazywały na dole, a nie na pięterku!

Terry wie, że powinien zaśmiać się rubasznie wraz z Pedziem, ale czuje, jak twarz mu tężeje. Potrzebne mu to jak łysemu grzebień.

Pedzio jest zbyt szczwany, żeby nie wiedzieć, iż groźby to ostatni etap na drodze do porozumienia i że, przede wszystkim, serdeczna przemowa do serc i umysłów zawsze jest najlepsza.

– Oczywista, będzie dla ciebie kilka gratisów na koszt firmy. Mamy tam niezłe sztuki.

– Może być – mówi Terry, nie mogąc powstrzymać tych słów, choć jest po części oburzony. Nigdy, przenigdy nie płacił za seks. Napomyka o tym Pedziowi.

– Wszyscy za to płacimy tak czy inaczej – zauważa filozoficznie Pedzio.

Terry przypomina sobie swoje trzy ugody porozwodowe, a także prześladowania ze strony Urzędu Alimentacyjnego i nie jest w stanie z tym polemizować.

– Masz rację. Wpadnę tam.

– Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, kolego! – wykrzykuje Pedzio i radośnie oraz dość mocno wali Terry’ego w ramię. – Kelvin! – woła pomocnika, który odwraca się na pięcie niczym pies na odgłos gwizdnięcia i podchodzi do nich.

– Terry, to jest Kelvin. Kelv, Terry będzie pomagał ci w Liberty, jak mnie nie będzie.

– Mówiłem ci, że nie potrzebuję…

– No to załatwione. – Pedzio ucina wszelkie protesty. – Bądź grzeczny – ostrzega.

Kelvin najwyraźniej się nad tym zastanawia, po czym posyła Terry’emu oszczędne skinienie rewolwerowca, na co Terry odpłaca mu się tym samym. Pedzio, wyczuwając nastrój, stara się wprowadzić odrobinę beztroski do całej rozmowy i plecie coś trzy po trzy o piłce. Tak jak Terry wcześniej chciał się wyplątać z rozmowy, tak teraz wie, że musi to zrobić. Lubi piłkę, ogląda mecze w telewizji, a od czasu do czasu chodzi na Hibsów, ale żeby o tym od razu rozmawiać, to jakiś absurd. Przeprasza ich i idzie poszukać Maggie. Uznał, że nastał moment, by zacząć budować mosty. Zastaje ją stojącą samotnie przy barze ze szklaneczką whisky, głęboko zatopioną w myślach. Chwyta szklankę ze stołu i podsuwa jej pod nos.

– Za przyjaciół, co odeszli?

Niechętnie stuka się z nim szklanką.

– Przepraszam za tę mowę. Wydawało mi się, że tego by chciał Alec.

– A jak myślisz, czego chciał mój kuzyn?

Terry jest zachwycony tym, że alkohol zniwelował wszelkie tony zawodowego poloru u Maggie i ponownie sprowadził ją do Broomhouse.

– Przyznaję, pomyliłem się. Nie pomyślałem. – Terry kiwa głową. Prawda była taka, że jego przemowa miała w pewnym stopniu nakręcić Steviego. Alec był menelem, to fakt, ale przynajmniej miał dobre serce w odróżnieniu od swego ojca, a Stevie nigdy tego nie doceniał.

– Byliście ze sobą blisko – mówi Maggie.

– Był jednym z najlepszych i mocno kumplowaliśmy się od lat – przyznaje Terry, po czym spogląda na nią przekornie. – A wiesz, jak go w ogóle poznałem? Przez ciebie!

Maggie czerwienieje pod rumieńcami od whisky.

– Tak… – przyznaje, zmieniając się na oczach Terry’ego w swoją młodszą, poprzednią postać z dostateczną dozą zalotności, by Terry mógł odebrać to jako zachętę.

Po drugiej kolejce wychodzą ze spelunki i spacerują po Newhaven Road. Jest zimno i mokro, a wokół nie ma ani śladu taksówki. Ryzykują, kierując się na Ferry Road, ale jedynymi pojazdami w okolicy są wielkie ciężarówki, groźnie śmigające obok nich w drodze do doków Leith. Terry wyczuwa, że Maggie zaraz przejdzie ta euforia, ale na szczęście pojawia się taryfa prowadzona przez Cliffa Bladesa, przyjaciela od kieliszka Terry’ego z Klubu Taksówkowego w Powderhall.

– Wskakuj, Terry! – śpiewa radośnie Blades z angolskim akcentem, po czym zauważa ich nastrój, ciuchy i miejsce i składa dwa do dwóch. – Ach… byliście w krematorium… wyrazy współczucia. Ktoś bliski?

– Nie, byliśmy na cmentarzu. Ale tak, jej wujek. – Terry wskazuje brodą na Maggie. – Mój bardzo bliski kumpel. Maggie, to jest mój kumpel, Bladesey. – Stara się wprowadzić beztroski nastrój. – Tylko nie zaczynaj z nim na temat szkockiego nacjonalizmu, do kurwy nędzy.

– Szkockiej n i e p o d l e g ł o ś c i, proszę – zaskakuje Bladesey.

– Nie, tego nie zrobię – odpowiada uszczypliwie.

Cliff Blades, choć jest z pochodzenia Anglikiem, należy do grona zażartych zwolenników szkockiej niezależności, a Maggie, choć w skrytości ducha przekonują ją argumenty za, wciąż dzierży bicz Partii Pracy w radzie miejskiej.

Bladesey jest znany z dyskrecji. Podwozi Terry’ego wraz z Maggie do jej lokum w Craigleith. Terry jest mocno zaskoczony tym, jaka jest dzika, bo Maggie prowadzi go wprost do sypialni bez żadnych ceregieli. Przecież nie mógł oczekiwać, że wróci ta cnotliwa, skromna nastolatka, którą poznał w podobnych okolicznościach lata temu? Najwyraźniej Maggie wystarczy kawał solidnego kutasa, bez zbędnych pytań. Słyszał, że koniec związku z tym całym Colinem był długi i uciążliwy. Teraz, kiedy córka wyfrunęła na uniwerek, mogła pozwolić sobie na wiele.

I zrobili to z wielką werwą.

Później, kiedy leżeli w łóżku i Terry spojrzał na zegarek, zastanawiając się, ile mu zajmie dojście do kolejnej erekcji po tym, jak się wyprztykał (według jego obliczeń w ciągu trzech–czterech minut), usłyszeli dobiegające z dołu odgłosy przekręcanego w zamku klucza.

– Co…? – Maggie usiadła wyrwana z postkoitalnej błogości. – Co jest…?

– Jakiś wał wlazł do chaty – odpowiada Terry. – Spodziewasz się gości?

– Nie… – Maggie wstaje z łóżka i wkłada szlafrok. Terry idzie za nią, naciągając swoje szare spodnie. Przywykły do luźnych ciuchów, czuje się dość niezręcznie.

Po zejściu na dół Maggie od razu skręca od otwartej kuchni i widzi swoją córkę Amber, która robi sobie kanapkę.

– Co jest…? Myślałam, że jesteś w Glasgow, na uniwersytecie…

– Przyjechałam, bo Lacey ma dwudzieste pierwsze urodziny w ten weekend. – Amber podnosi na chwilę wzrok.

– Byłam na pogrzebie wujka Aleca. Właśnie położyłam się na chwilkę…

– Widzę przecież – parska Amber, zobaczywszy wyłaniającego się zza matki Terry’ego z nagą piersią.

Maggie jest w kropce. Z jednej strony nie chce, żeby jej córka widziała ją w takiej sytuacji, a z drugiej bezskutecznie powtarza sobie, że to przecież nic takiego.

– Ja… my…

– Mamo, to, co robisz ze swoim życiem, to twoja sprawa. Naprawdę. – Patrzy na Terry’ego.

– Terry. Jestem… eee… hmm, starym przyjacielem mamy.

– To też widać – odpowiada Amber. W jej głosie nastąpiła zmiana i Maggie nie jest w stanie poznać, czy to dezaprobata, czy też wrogość na skutek podejrzenia, że mogłaby mieć coś matce za złe.

– Cóż, zatrzymam się u Kim i dam wam trochę przestrzeni.

– Nie ma potrzeby, właśnie wychodziłem. Mam zmianę na taryfie. Miło było cię poznać, Scarlett.

– Amber.

– Sorka, kolory mi się pokićkały. – Terry uśmiecha się szeroko i kieruje z powrotem na schody.

Po chwili Maggie idzie za nim do sypialni, gdzie widzi, jak zakłada koszulę i ją zapina.

– Kurwa!

– Miła panna. Muszę ci to przyznać – mówi Terry, zakładając marynarkę.

Maggie widzi błysk w jego oku.

– Nawet o tym nie myśl!

– Za kogo ty mnie bierzesz? Nawet mi to przez myśl nie przeszło – protestuje Terry. Nigdy nie jest tak przekonujący jak wtedy, gdy łże w żywe oczy, a choć Maggie spędziła wiele lat w urzędzie miejskim, kupuje to bez pudła.

Terry dzwoni do Bladeseya, żeby sprawdzić, czy wciąż jest w okolicy, ale wziął zlecenie na lotnisko. Za to Doughheid jest w pobliżu i zabiera go kwadrans później do jego mieszkania na South Side.

Terry błyskawicznie się przebiera, po czym wyjeżdża swoją taryfą, bo ma kursy w zachodnim Edynburgu, jak zwykle głównie na dzielniach: w Broomhouse, Wester Hailes, Sighthill i Saughton Mains. Po wykonaniu zleceń zastanawia się, czy nie ruszyć do Liberty Leisure, do lokalu Pedzia, ale postanawia jechać do Galerii Sztuki Nowoczesnej w Dean Village, na wypadek gdyby trafiła się jakaś dziana rodzinka. Jest zachwycony, kiedy zatrzymują go dwie młode kobiety i wsiadają do jego taksówki.

– Dokąd jedziemy, dziewczyny?

– Do Minto Hotel – mówi jedna z nich z amerykańskim akcentem.

– Pasuje. A skąd żeście to do nas przyjechały?

– Z USA.

– Tak, to już się domyśliłem – odpowiada Terry. – A konkretnie?

– Z Rhode Island.

– Rhode Island? Powiem wam coś w tajemnicy. – Terry przekręca głowę do tyłu i mruga porozumiewawczo. – Z takimi pasażerkami taki kurs to byłaby dopiero niezła jazda!

Niezła jazda

Подняться наверх