Читать книгу Niezła jazda - Irvine Welsh - Страница 9
2. MUROWANE
ОглавлениеLubię sobie mieszkać na Oxford Street, bo tu, na South Side, człowiek ma wszystko. Ulica spokojna, blisko do centrum, gdzie pracują biurowe szparki, blisko uniwerku, gdzie uczą się studiujące cipuchny, no i miłe miejsce, żeby zholować pannę na chatę. Nie za bardzo szpanerskie, tylko ładny pokoik od frontu z wielkim narożnikiem, sypialnia z królewskim wyrem i mała kuchenka z pufem, na którym też można oddać klej – żyję tymi laskami, dosłownie żyję. W chacie nie mam za dużo mebli, więc mówię, że jest utrzymana w stylu m i n i m a l i s t y c z n y m. Mam szafkę z książkami, co mi je Rab Birrell pożycza, ale ich, kurwa, nie czytam i trzymam tylko, żeby szpanować przed studentkami. Moby Dick, Zbrodnia i kara, takie gnioty. Próbowałem czytać tego całego, kurwa, Dostojewskiego, ale u niego każdy okurwieniec ma po pięć różnych ksywek, więc musiałem aż z dzielni wyjechać, żeby od tego odetchnąć. No i chuj.
Jadę do Hog’s Head, bo tam kupuję muzę z drugiej ręki i filmy, a w Southern Bar jest darmowe wi-fi. Tuż za rogiem bilard U Komuszków; dalej człowieka wypucują i przystrzygą, główka w lewo, panie Lawson. O tak, mam tu na South Side wszystko. Nie ma Starbusia w Leith, może tam przy urzędzie w dokach, ale przecież nie w prawdziwym Leith! Kupa tu małych kafejek, ale do knajp tu nie przyłażę za często, tylko do Southern, bo jest to wi-fi.
Jeżdżenie na taryfie jest najlepszą fuchą, jaką miałem w życiu. Murowane. To jest godzina triumfu Słodkiego Terry’ego, nawet robota sprzedawcy bąbelkowej wody z furgonów z sokiem nie może się z tym równać! Idzie taki nocny marek, łeb to mu tak na boki lata i gapi się w szyby twojej TX4 gotów jeździć wte i wewte po bulwarze, żeby wyrwać jakąś z montowni. I jeszcze człowiekowi za to płacą! I to normalnie na licznik, bo licznik nie kłamie. Najlepiej jest w sierpniu, kiedy do miasta zjeżdżają te turystyczne snoby, ale teraz też jest w pytę, bo święta za pasem i cipulki będą się zalewać w trupa. Problem ze Szkocją jest taki, że panny gładkie owszem są, ale nieco monoetniczne. Mnóstwo ciemnowłosych, kilka blondynek, rudych i brunetek, ale głównie białych. Zazdroszczę tym taksiarzom z Londynu, gdzie jest trochę więcej pomieszanych.
Nie przepadam za Lothian Road, ale są tu Filmhoose, Usher Hall i Traverse, wszystkie przyzwoite miejsca dla bogatych cipulek, o tak. Ale żadnej ani widu, ani słychu, pewnie siedzą na widowni. Nagle zaczyna lać, naparzać jak cholera i kilku chłopaków wyskakuje i macha na mnie, ale ja tylko przyspieszam i patrzę, jak odskakują, i śmieję się z tego, jak te pierdolone knyple krzyczą i przeklinają za mną. Nie mam zdrowia do szpyniów, chcę wozić panny. Ale postanawiam się zatrzymać, tak dla jaj, żeby sobie popatrzeć na te zadowolone pyski, a potem czekam, aż podbiegną, i drę się: WYPIERDALAĆ, JEBANE OFIARY LOSU! I spadam niczym, kurwa, pocisk, mknę po szosie i raduję się widokiem ich facjat w tylnym lusterku.
Pod barami z winem i salami bingo, od knajpek dla małolatek (choć prokurator łapy tam już nie trzyma) do zapyziałych umieralni dla staruchów, grubi, chudzi, z kasą, bez kasy – wszędzie tam, gdzie czai się klient frajer, zobaczycie mnie, jak siedzę w mruczącej furze przy chodniku, w czarnej rakiecie gotowej ruszyć z kopyta na pohybel tym pojebom!
Jankeski nie odwaliły spodziewanego rodeo wczoraj wieczorem, o nie! Tak to się czasem kończy! Jasne, że zawsze uderzam do panien na wczasach, bo nie ma nic lepszego, by laseczce puściły hamulce. A teraz mam kolejnego Zainfekowanego na linii, tego pojeba Ronniego z wczoraj z łbem jak poroże dinozaura, takiego, co to dźgał T-rexa swoim rogiem, zanim nie zepchnął piździelca z klifu.
– Muszę przez kilka dni pojeździć do East Lothian. Do miejscowości o nazwie Haddington.
– Buła z masłem. Znam dobrze.
– Świetnie, może jutro, ale słyszałem, że nad miasto nadciąga huragan.
– Tak, jak mówią, ten huragan Bawbag2.
– To poważna sprawa. Katrina całkowicie zniszczyła Nowy Orlean, a wy najwyraźniej nie jesteście na to przygotowani!
– Eee tam, stary, tu zawsze leje i piździ, dla nas to nie pierwszyzna.
– Myślę, że nie rozumiesz powagi sytuacji, Terry.
– Nie ma strachu, kolego, zabarykadujesz się tylko w Balmoralu, aż wszystko ucichnie. Niech room service się tobą zaopiekuje. A jak chcesz mieć towarzystwo, to nie proś tego piździelca w recepcji, bo spiknie cię z jakąś cwaną bladzią, która wyczyści cię do spodu. Sprowadzę ci parkę chętnych laseczek, co wiedzą, jak imprezować, i będzie cię to kosztować tyle, co wódy w minibarku, no może kilka gramów proszku. Ta laska, co ją znam, robiłem z nią różne numerki przed kamerą, jest jak supergroupie w Edynburgu. Dymała się ze wszystkimi sportowcami, facetami z telewizora, piłkarzami i komikami, którzy postawili nogę w tym mieście. Ma ksywkę „Sala 69”, bo jest cholernie zajęta podczas festiwalu. Z radością zrobi sobie po tobie pamiątkowe nacięcia na wyrku. Jak w banku.
W głosie tego szpynia Ronniego słyszę stalowe nuty.
– Myślałem, że nie wiesz, kim jestem!
Tak do mnie dociera: kurwa, spartoliłem, ale nie peniam.
– Ni chu chu nie wiedziałem, ale wyguglowałem cię dzisiaj rano. Lubię wiedzieć coś o klientach na wypadek jakiejś wpadki. Bez urazy, ten tego. W tym biznesie trzeba mieć jaja!
Jasne, że znam tego kutasa, poznałem go od razu. Po chwili milczenia mówi.
– Bardzo zapobiegawczo… Ostrożności nigdy dosyć. Ale muszę cię prosić o dyskrecję.
– Dyskrecja, lukrecja, to moje drugie imię, chłopaku. Nie możesz sobie tak wskakiwać do wyra z kim bądź, nie rozkminiwszy dyskrecji na nice! No to jak, przedstawić cię tej cipulce czy nie?
– To nie będzie konieczne. Zadzwonię do ciebie – mówi i wyłącza się kutafon jeden.
Niezły układ – płaci furę pieniędzy przez tydzień, ale potrzebuje mnie tylko na kilka razy, żebym zawiózł go do Haddington! Ciekawe, jaki ma tam interes. Cóż, nie mój cyrk, nie moje małpy. Tymczasem mogę robić swoje! Czuję, że mój statek wpływa już do portu!
Sprawdzam komórę: fura zetemesów od różnych panien – do tego kilka od tych młódek z Rhode Island! Smakowite były i, jak się na tym znam, chętne, że hej! Choć Chory mówi, że gonienie króliczka to najlepszy sport, to nie zawsze człowiek ma czas na te podchody. Czasami chce się pacnąć pytą o stół i zadać pytanie: wchodzisz w to czy nie? Ale te były w porządku, no nie? Szkoda, że wyjeżdżają z Wysp tego dnia.
Węszę za jakimś futerkiem na Mostach, ale żadna nie chce mnie zatrzymać, biorę więc następny kurs i zgarniam sztywniaka, co ma gajer-bajer3 z duplomatką w łapie. Raczej napiwku nie będzie.
No to sobie myślę o pannach, dwóch w szczególności: Suzanne Prince i Yvette Bryson. Tych, com je ujeżdżał na oklep w ten sam weekend niemal dziesięć lat temu, kiedy miałem doła po trzecim rozwodzie. No tom dostał dwa małe bękarty w pakiecie. Ale zarówno ten Guillaume, czyli Wiluś, jak i ten Ryży Bękart mają nazwiska mamuś. Feminizm, psia mać. Gdybym tylko wiedział, jak to się skończy, to nie wkładałbym wacka w obie, tylko kazał im ssać w tandemie, jak to robią pedały na Calton Hill, do samego końca, a oba cholerne bękarty skończyłyby wyplute w kiblu. Ale chciały je sobie urodzić, dobra, nie mam żalu, pod warunkiem że w papierach nie pojawi się nazwisko Lawson. A żeby, kurwa, wiedziały!
Obie, Suzanne i Yvette, są niezależnymi kobietami i myślę sobie, że chyba jestem w lesie, ale ludzie i okoliczności zmieniają się, do kurwy nędzy. Nie można stracić czujności, bo siepacze z opieki społecznej mają długie łapy. No nie ma bata, żeby ktoś dobrał mi się do kieszeni…
Biorę dłuższą trasę przez Prinny i jadę do Mound. Piździelec z tyłu ma taki pysk, że muszę się sprężać, jeśli chcę dostać napiwek.
– No a czym się kolega zajmuje?
– Medycyną.
– Doktor, co?
– Tak jakby. Jestem specjalistą – nawija złamas, wyglądając za okno. – Dlaczego jedziemy tędy?
– Przez te korki… jednokierunkowe… objazdy… no i urząd miejski. A więc, w czym się specjalizujemy? Bo ja na ten przykład specjalizuję się w miłości. Pamiętasz, kolego, ten kawałek? Sharon Broon? Ah Specialise in Lurve… No pamiętamy? Nie?
– Raczej nie.
Z niektórymi fajansiarzami to dosłownie zwariować można.
– A w takim razie w czym się specjalizujesz, kolego?
– W ginekologii.
– W gine-o chuj… ty fartowny spryciarzu! – Prawie przejeżdżam na czerwonym świetle, bo muszę się do niego odwrócić. Aż poleciał do przodu na fotelu. Jakby nie był przypięty pasami, toby go poszatkowało i jego kawałki przecisnęłoby przez szybkę i leżałyby mi teraz na kolanach! – Sorka, kolego… ale pomyślałem sobie, że pewnie widziałeś więcej dziurek ode mnie! Nie potrzebujesz jakiegoś asystenta, co?
Facet opada na oparcie siedzenia.
– Nie sądzę, żeby…
– Ale powiedz, kolego, ja to się znam na pierożkach jak mało kto. Mówię, jak jest! Może nie znam tych technicznych słówek jak ty, ale wiem, który guziczek nacisnąć. TRACH! I jestem w domu! Wypełnij moją pustkę, BACH! Wypełniam. – Ożeż ty kutasie, ciężarówa stara się wepchnąć przede mnie i pędzi dalej do Cameron Hill.
– Dziękuję za propozycję. Będę na pewno pamiętał – zaczyna szpynio, ale komóra mi brzęczy i nie ma w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że na ekranie pojawia się napis PEDZIO. Ignoruję dziada, ale wiem, że powinienem zjawić się w tej jebanej saunie i zerknąć, co się tam wyrabia.
Nie pali mi się do tego, bo jak się raz człowiek wciągnie na kryminała, to zbrodnia zaczyna sama człowieka szukać. Żaden ze mnie gangster, herbatnik czy diler, ale nigdy nie zaglądam darowanemu koniowi w paszczę. Jak ktoś proponuje kuśtyczek, który wygląda smakowicie na dokładkę, to i owszem. Ale niektóre świry składają człowiekowi bezsensowne, żałosne propozycje, które skończą się w kiciu, tylko dlatego że ich nosi, że chcą poczuć ten dreszczyk. Mówi się takim fajfusom, oczywiście grzecznie: wypierdalać. Dilowanie to ryzyko i dużo użerania się za grosze. Jeżdżenie na taryfie bywa nudne, a za pornole można zaznać nieco luksusu, ale nie można na tym polegać. Robię czasami dla Connora, ale nie dla Tyrona czy Pedzia, jeśli mam wyjście. Nadzór nad masażystkami i alfonsami to nie moja bajka, ot co.
– O, tu jest szpital, niech pan tu stanie. – Dobiega głos z tyłu.
– Pasuje. Idziesz sobie przyfilować nowe cipuchny, co?
– Coś w tym guście.
– To straszna harówa, ale ktoś to musi robić! Jak tak se pomyślę… to widziałem całe mnóstwo cipek w tej taryfie. Zwykle nie te najładniejsze, ale nie można wybrzydzać, co, stary?
– Chyba nie… cóż, dziękuję panu.
– Powiedz mi jedno, stary, od strony, że tak powiem, technicznej. Eskimosi mają z tysiąc słów na śnieg, a wy, ginekolodzy, macie pewnie tyle samo na cipki, co? Założę się, że tak – nawijam, robiąc starą sztuczkę. Nie otwieram drzwi, dopóki nie pojawi się portfel, przede wszystkim jednak cały czas pytluję! Facio buli o wiele za dużo – jest wynik! Taki kutafon nigdy by nie zostawił napiwku, gdybym był milczącym smutasem.
Ten obszczymur Doughheid zawsze jojczy o napiwki. Nie dostajesz, bo jesteś smutasem – zawsze mu powtarzam.
Ale ten chłopak wybulił i jest jakiś wesoły.
– Eskimosi… śnieg… będę musiał to zapamiętać!
No, więc zaiwaniam z powrotem do centruma. Zabieram kilka działek dla Odwyka Connora i zostawiam je u Monny’ego w Leith. Connor to najpewniej największy diler w mieście. Sam nie tyka stafu nawet kijem. Oficjalnie robi na pełen etat jako konsultant od narkotyków w Departamencie Prac Społecznych. Daje każdemu miglancowi dwa numery: jeden jak szpynio jest czysty, ma kryzysa i potrzebuje z kimś pogadać, a drugi, jak potrzebuje działki. Cały rynek w ten sposób zajął, szczwany piździelec! Mówił kiedyś, jak raz udzielał rady takiemu jednemu, a ten chłopak do niego: „Słuchaj, Connor, to nie działa, te porady, ta gadanina. Naprawdę muszę sobie coś dać”. Connor na to: „Nie ma sprawy, kolego, ale musisz dzwonić na ten drugi numer. Muszę myśleć o swojej reputacji. Trzeba być profesjonalistą”.
Potem postanawiam zakończyć pracę na dzisiaj i jadę na osiedle do starszej pani Alice Ulrich, co odziedziczyła to nazwisko po zmarłym drugim mężu Niemcu. Parkuję przed Festival Theatre na Mostach, a jakiś kutafon stuka mi w szybkę i pokazuje na koguta. Zapomniałem wyłączyć światełka.
– Stary, zamówiony jestem – mówię chłopakowi.
– Ale ma pan włączony napis „wolny”.
– Zapomniałem cyknąć.
– Prawo nakazuje mnie zabrać.
– Sorka, stary, z miłą chęcią, ale dopiero dostałem zlecenie. – Stukam w komputer. – Wszystko pod kontrolą. Skomputeryzowane.
– To jakaś piramidalna bzdura!
– Mam ręce związane, stary. Nic nie dałoby mi większej przyjemności, niż zabrać cię w podróż, ale jestem niewolnikiem Centrali. Jak nie wezmę kursu, który mi dają, wyłączą mnie w nocy za karę – mówię, odpalając silnik. Odjeżdżam. Słyszę, jak wciąż się piekli na chodniku na temat prawa. Niektórym fajansom nie dogodzisz. Tak czy inaczej, podjeżdżam do świateł i trąbię na brunetkę w długim brązowym płaszczu. W podzięce dostaję porozumiewawczy uśmieszek. Miło jest być miłym.
No to jadę do staruszki na Sighthill. Mówiła, że nigdy nie wychodzi z domu, ale kiedy się zjawiam, ma na sobie palto i rękawiczki.
– Możesz podwieźć gdzieś swoją starą matkę, Terry, synku? Nie prosiłabym, ale ta pogoda…
– A dokąd się wybierasz?
– Do Royalu.
No niech mnie drzwi ścisną dwa razy, to kawał drogi i właśnie stamtąd przyjechałem.
– Co się dzieje? Źle się czujesz?
– Nie, nic mi nie jest – odpowiada. Potem patrzy na mnie z tym swoim uporem. – Skoro musisz wiedzieć, to jadę tam do twego ojca.
Wiedziałem, kurwa, że coś się święci.
– Jasne, a więc grasz w ten sposób, co?
– Jest chory, Terry. Ma tego na R. Nie zostało mu wiele czasu.
– No i dobrze.
– Nie mów tak!
– Dlaczego nie? – Kręcę głową. – Nie mogę, kurna, uwierzyć, że jedziesz się z nim zobaczyć. Znów pozwalasz mu rządzić. Po tylu latach upokorzeń.
– Wciąż jest twoim ojcem… Twoim i Yvonne!
– A co on, kurwa, dla nas w życiu zrobił?!
Celuje we mnie palcem i oczy płoną jej z gniewu.
– Lepiej nie zaczynaj! A coś ty zrobił dla swoich dzieci? Masz ich tu rozsianą całą gromadkę, a Bóg raczy wiedzieć gdzie jeszcze! Donna mówi, że nie odwiedzałeś jej od lat. Była tu wczoraj z Kasey Linn.
– Co? Z kim była? Z kejsem lin?
– Z Kasey Linn! Twoją wnuczką!
– Aha… z małą… – zaskakuję. Niech mnie sczyści, prawie zapomniałem, że mała Donna w ogóle ma dziecko… Powinienem pójść do niej w odwiedziny, ale mierzi mnie to, że jestem dziadkiem. Dla panien jestem tylko DDP – dziadek do przelecenia!
Ale teraz matka patrzy mi w oczy.
– Nawet nie widziałeś tego malca, swojego własnego wnuka, na miłość boską! No, widziałeś?
– Byłem trochę zajęty…
– Mały ma prawie roczek! Jesteś bezużytecznym łajdakiem! O wiele gorszym, niż był Henry Lawson!
– A pieprzcie się wszyscy! – wykrzykuję i wypadam z mieszkania. Może sobie jechać z przesiadką autobusem!
– Poczekaj, Terry! Poczekaj, synu!
Zbiegam po schodach, a tam już leje. Wsiadam do taryfy. Kasey Linn, kto daje dzieciom takie imiona? Na ekranie zastaję jakąś gównianą wiadomość od Centrali. To ten kutas, Jimmy McVitie – Duża Liz mówiła, że ma dzisiaj dyżur.
KURS 23 WESTER HAILES DRIVE
Odpisuję:
WŁAŚNIE WZIĄŁEM KLIENTA W SIGHTHILL
Po chwili:
JESTEŚ NAJBLIŻEJ
Ja:
NIE ROZUMIESZ, WZIĄŁEM KLIENTA W SIGHTHILL
To powinno zatkać frajera. Ale podnoszę wzrok i aż muszę walnąć w deskę rozdzielczą, bo widzę, jak moja mama wychodzi z klatki schodowej i idzie prosto do dwupasmówki. Zawracam i patrzę, jak stoi na tymczasowym przystanku w ulewie, bo, kurwa, nie ma nawet żadnej wiaty przez tych palantów od cholernych tramwajów. Podjeżdżam więc i opuszczam szybę.
– Mama, wsiadaj!
– Nie trzeba, poczekam sobie na autobus!
– Słuchaj, przepraszam. Ja po prostu nie chcę, żeby się znów na tobie wyżywał. No wsiadaj!
Najwyraźniej się zastanawia, po czym wsiada z ociąganiem.
– Musisz udowodnić, że jesteś lepszy od niego – mówi i grozi mi palcem. – Zaopiekuj się swoimi dziećmi! Zobacz się z Donną! Zadzwoń do Jasona! Poznaj tych dwóch młodych chłopaków ze sobą!
Nie będę się z nią o to kłócił. Nie jestem taki zły, jak o mnie myśli. Rozmawiam z Jasonem z Manchesteru co kilka tygodni przez telefon. Wskakuję na estakadę i jedziemy w milczeniu. Po jakimś czasie wysadzam ją przy klinice. Pyta, czy pójdę się z nim zobaczyć albo czy chcę mu coś przekazać.
– Powiedz mu, że dziękuję mu pięknie za wszystko i żeby wypierdalał.
Nie jest zadowolona, kiedy wchodzi do środka, ale ja zaczynam kombinować. Więc… A pieprzyć to, dzwonię do Suzanne i Yvette, matek małego Wilusia i Ryżego Bękarta, i umawiam się, że zabiorę dokądś chłopaków. Nie mogą w to uwierzyć, ale zdają się zadowolone.
Najpierw jadę do Niddrie Mains, żeby zabrać Guillaume’a, a potem jedziemy do bogatego Blackford Hills i zabieramy Ryżego Bękarta. Widzę, że mały zaczyna kombinować, kiedy widzi, jak Ryży Bękart biegnie po podjeździe dużego domu przez zaprojektowany ogród na spotkanie.
– Jak to jest, że on mieszka z mamą tu, a ja z mamą mieszkamy na tym parszywym osiedlu?
Ryży Bękart ma na sobie czerwoną koszulkę, która wywołuje czerwień na twarzy małego, wsiada i mówi niepewnie „cześć” do nas obu. Ryży Bękart jest małomówny, ale rozgląda się wokół. Być może rozum odziedziczył po mamie, bo głowa mu się zwęża na końcu jak u pieprzonego obcego. Jak u tych zielonych okurwieńców, co zadzierały z Danem Dare’em4, kapewu?
No i mały Guillaume. Suzanne byłe przekonana z początku, że ojcem był ten francuski kelner. Ryćkała się z nim dzień wcześniej, ale nie ma takich zwierząt – ilość ikry, jaką produkują moje pompony, to mistrzostwo świata! Ikra? Bez jaj, jakby stanęła nad wiadrem chwilę potem, to można by tym wytapetować całe mieszkanie!
Ale z klejem takiej jakości trzeba się bardzo pilnować, bo panny chcą mieć malucha z osobowością. Facet w okresie jazdy na oklep przy wszystkich swoich instynktach musi być podwójnie rozgarnięty. Musi pamiętać, żeby panna leżała na tyłku. Ale przy tym całym aids i chorobach przenoszonych drogą płciową trzeba będzie zakładać gumkę. Cholerna gumowa proteza zabijająca całą przyjemność, a kiedy ma się takiego wacka jak ja, to całe wieki trwa, żeby coś na niego naciągnąć. Według mnie to niszczy wszystkie osiągnięcia pigułki i rewolucji seksualnej. To oczywiście wina jebanego rządu: jakby ci wszyscy glusie po prywatnych szkółkach z internatem nie rypali się na prawo i lewo, nie byłoby, kurwa, żadnego aids czy chorób wenerycznych.
Nieważne, mały Wiluś pojawił się na świecie. Jeden weekend szaleństwa i już muszę ciągać się z nim i z Ryżym Bękartem. Z początku był nawet luzik, trzeba tańczyć, jak zagrają, brałem na kolana i chodziłem na wszystkie spotkania dla samotnych rodziców. Żłobek, przedszkole, szkoła, wszędzie, kurwa, byłem. Mówiłem tym samotnym mamom, że matka Guillaume’a zmarła przy porodzie i musiałem też zaadoptować Ryżego Bękarta, mojego bratanka, po tym jak jego ojciec zginął w Afganistanie, a jego mama została ćpunką. W ten sposób przeleciałem z pół tuzina tych mam, jedną nawet namówiłem na udział w pornolu, ale maluchy podrosły i zaczęły z sobą gadać, a wtedy wszystkie one się zgadały i przejrzały podstęp. Po tym, prawdę mówiąc, straciłem zainteresowanie brzdącami.
Siedzimy więc sobie w kafejce i pijemy sok przed pójściem na seans popołudniowy w kinie, bo nie opłaca się nigdzie indziej zabierać dzieci, kiedy jest tak zimno. Po chwili Ryży Bękart podnosi wzrok i mówi, patrząc mi prosto w oczy:
– Nie kochasz mnie tak samo, jak kochasz Guillaume’a.
No żeby to byk przeleciał! A czego oczekuje mały gówniarz? Czy widział ostatnio swoje pełechy w lustrze?
– Jedno pytanko do ciebie, kolego, bo widzę, że już wszystkie rozumy pozjadałeś. Co to jest miłość?
Ryży Bękart wysuwa do przodu dolną wargę.
– To jest jakby… no nie wiem…
– Jesteście braćmi, no, przyrodnimi braćmi, i macie się kochać. Ale w inny sposób niż, powiedzmy, mężczyzna kocha kobietę, zgadza się?
– Tak. – Obaj kiwają głowami i, kurwa, dzięki za to. Ulga. Nie chciałbym mieć spedalonego synka, szczególnie tego ryżego, dostanie wystarczająco od życia za to, że jest ryżym bękartem!
– Cóż, różnicie się od siebie, ale kocham was obu tak samo, ale w inny sposób, że tak powiem. – Pozwalam im się nad tym zastanowić. Z Ryżym Bękartem to pełna wtopa, że mu się tak dobrze powodzi beze mnie!
Zabieram ich na film Up. Ożeż, niemal się poryczałem, jak ten stary gadał o tym, jak mu żona zmarła i jak chcieli mieć dzieci, których mieć nie mogli! Chce mi się krzyczeć, powiedzieć do ekranu: weźcie te dwa małe gnojki, bo ja ich nie chcę! Popcorn, hot dogi, lody, twixy, cały, kurwa, wór, nienażarte gnojki!
Więc kiedy ich odstawiam, czuję wielką ulgę, ale to nie był zły wolny dzień. Najpierw odwożę małego Guillaume’a do Niddrie Mains. Kiedy idzie do domu, kiwam lekko głową jego mamie Suzanne, patrzę na Ryżego Bękarta i mówię:
– Masz szczęście, że mieszkasz w Blackford Hills. Tu nie przeżyłbyś nawet dwóch minut.
– Dlaczego Guillaume i jego mama są tacy biedni?
No co można na to powiedzieć? Pytam tylko Ryżego Bękarta, jak myśli dlaczego, a on siedzi i kombinuje podczas całej drogi do Blackford Hills.
– Czy to dlatego, że jego mama nie jest taka wykształcona?
– Prawdopodobnie ma to wiele wspólnego z tym, co mówisz. Ale musisz sobie zadać inne pytanie: dlaczego nie jest taka wykształcona jak twoja?
Mały gnojek wychodzi z wozu z marsem na twarzy. Patrzę, jak idzie po podjeździe do wielkiego domu, a żwir skrzypi pod jego szpanerskimi cichobiegami.
Potem, jadąc do centruma przez Oxgangs, trafiam na żyłę złota. Jakaś dziewojka stoi na przystanku autobusowym przed pubem Goodiego. Wygląda, jakby była po kilku głębszych, i macha na mnie. Kiedy się zatrzymuję, macha, żebym jechał dalej.
– Jedziesz czy nie?
– Jadę do Stockbridge, ale nie mam przy sobie kasy, dopiero moja kumpela ma mi ją dać na miejscu.
– Dobra. – Uśmiecham się. – Wskakuj. Możemy coś pomyśleć, jak będzie ci pasować, że tak powiem.
Przygląda mi się.
– Może będzie.
Niezła w te klocki i udaje cnotkę, kiedy wyłączam silnik na tej alejce w Marchmont – to jedno z moich najlepszych miejsc.
– Nie wyłączysz licznika? – pyta, kiedy otwieram drzwi z tyłu.
– No dobra, stare nawyki – odpowiadam, przeciskając się do licznika. – Dobrze, że mi przypomniałaś, bo to może chwilę zająć!