Читать книгу Szpilki za milion - Izabela Szylko - Страница 6
Rozdział 2
ОглавлениеO moich losach na emigracji niepolitycznej opowiem przy lepszej okazji.
Zacznę tę historię od dnia, kiedy moje życie wywróciło się do góry nogami i nagle okazało się, że zamiast, jak zwykle, pod górkę, mam wreszcie z górki. Wtedy oczywiście w ogóle nie zdawałem sobie z tego sprawy, wręcz przeciwnie. Wydawało się, że po raz kolejny spadam głową w dół do głębokiej studni i tym razem to już na pewno się roztrzaskam.
Po powrocie do Polski zaczepiłem się w agencji reklamowej. Nie, nie byłem jednym z tych gości, którzy za grube pieniądze wymyślają te wszystkie gładkie hasła, zachęcające ludzi do zakupu artykułów zupełnie im niepotrzebnych. W mojej firmie produkowało się naklejki, szyldy i tablice reklamowe, których treść klienci wymyślali sami, a potem zawieszali je na płotach albo gdzie tam im pasowało.
Tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, po skończonej robocie wezwał mnie na dywanik szef.
– Panie Jacku, kurde, nie mam dobrych wiadomości – zaczął bez ceregieli, nie zapraszając nawet, żebym usiadł. To nie był gość z rodzaju „wicie, rozumicie”. Odzywał się rzadko, a jeśli już, to zawsze bardzo konkretnie. – Nie mam zastrzeżeń do pańskiej pracy, ale… kurde, kryzys i mnie dosięgnął. Dostaję o połowę mniej zamówień niż w zeszłym roku. Muszę zlikwidować jedno stanowisko pracy. Pan pracuje najkrócej, więc… – Tu przerwał, licząc zapewne na moje zrozumienie, coś w rodzaju współczucia z powodu jego kłopotów, jakieś kiwnięcie głową przynajmniej. Przeliczył się. Patrzyłem na niego chłodno, nie ułatwiając mu zadania. – …więc – wrócił do tematu po dłuższej chwili – trafiło, kurde, na pana. Od przyszłego miesiąca już pan tu nie pracuje.
Przyszły miesiąc wypadał za dwa dni. Akurat te dni zgodnie z grafikiem miałem mieć wolne.
– O, kurde… – podsumowałem tylko, wpisując się w koloryt językowy mojego pryncypała.
Moja mina musiała mówić wszystko, bo szef dokończył szybko ze wzrokiem wbitym w podłogę, chyba jednak trochę swą bezpośredniością zawstydzony:
– Oczywiście dostanie pan miesięczną odprawę. Tyle się należy zgodnie z Kodeksem pracy w przypadku likwidacji stanowiska. Pani Kasia wręczy panu wypowiedzenie.
Tym razem pokiwałem głową, no bo co miałem robić? Płakać? Protestować? Prosić o łaskę? Szefa najwyraźniej moja postawa zupełnie usatysfakcjonowała, bo szybko podszedł do mnie, chwycił moją dłoń i uścisnął.
– Bardzo panu dziękuję, kurde, naprawdę, świetnie się z panem pracowało.
– Tak – tylko tyle zdołałem z siebie wydusić, ale to wystarczyło, żeby sarkazm w moim głosie zabrzmiał odpowiednio dobitnie.
– Oczywiście dostanie pan świetne referencje – dorzucił natychmiast szef, odczytując mój ton prawidłowo.
– Oczywiście.
– No, to życzę powodzenia. – Dopiero teraz wypuścił moją rękę ze swojej dłoni.
Nie podziękowałem. Odwróciłem się i wyszedłem.
Ruszyłem prosto do domu, czyli do Aldonki.
Poznałem ją, gdy zawieszaliśmy okazałą mosiężną, grawerowaną tablicę na nowej siedzibie międzynarodowej kancelarii adwokackiej. Tak się zapatrzyła na piękny szyld firmy, w której pracowała jako sekretarka (bo raczej nie na mnie, choć można by wysnuć i taki wniosek), że krzywo stanęła na stopniu prowadzącym do drzwi obrotowych i złamała obcas. A że z okazji prac montażowych miałem przy sobie wszystkie potrzebne narzędzia i materiały, udało mi się dość łatwo rozwiązać jej problem i przykleić obcas. Wdzięczna Aldonka pozwoliła zaprosić się na kawę do jednej z hipsterskich kawiarni przy placu Zbawiciela. Potem w rewanżu zaprosiła mnie do siebie na kolację, bo – jak się okazało – miała własne mieszkanie. Zakończyło się to, trochę dla mnie niespodziewanie, wspólnym śniadaniem. I już tam zostałem.
Ogień, nie dziewczyna – tak najkrócej można by opisać Aldonkę. Przez pierwszy miesiąc kochaliśmy się po dwa, trzy razy dziennie. Potem trochę nam przeszło, ale też nie było dnia… Po kilku miesiącach emocje opadły, chemia przestała działać, przyszło zwyczajne, codzienne życie – i wtedy zaczęły się schody.
Aldonka, zważywszy na okoliczności, dość długo dawała mi szansę. Kobiety już tak mają. Zawsze im się wydaje, że będą w stanie zmienić swojego mężczyznę. Ze mną jej się nie udało. Może za krótko próbowała, a może była zbyt bezkompromisowa? Bo, muszę się wam w końcu przyznać, nie jestem raczej wzorem odpowiedzialności. Czasami zdarza mi się zapomnieć, że na przykład coś obiecałem albo umówiłem się na spotkanie. Walczę z tym, naprawdę, ale roztargnienie mam chyba we krwi. A u Aldonki wszystko musiało być jak w zegarku, co do minuty. Za dziesięciominutowe spóźnienie potrafiła obrazić się na kilka dni.
Mieliśmy też skrajnie odmienne podejście do definicji porządku. Aldona była demonem pedanterii. Każda rzecz miała u niej swoje miejsce, każdy pyłek musiał trafić do kosza, zanim jeszcze zdążył osiąść na meblu lub podłodze. Dla mnie to było zupełnie niezrozumiałe. Życie jest zbyt krótkie, żeby przejmować się takimi duperelami. Miałem jednak nadzieję, że wypracujemy w tej kwestii jakiś kompromis. Ja przynajmniej zacząłem się starać.