Читать книгу Nigdy Cię nie opuszczę - J. Butler - Страница 10
ROZDZIAŁ 4
ОглавлениеNie mogłam dłużej ignorować faktu, że potrzebowałam nowej torby. W ciągu ostatniego tygodnia szew w mojej wiernej walizce Samsonite coraz bardziej się rozchodził. Pracy było więcej niż kiedykolwiek, nowe sprawy i spotkania z klientami wyskakiwały jedno po drugim po tygodniach zastoju, a plik papierów, który musiałam taszczyć między sądem, mieszkaniem a kancelarią, oznaczał, że moja torba była o jedno rozpięcie zamka od całkowitej zagłady.
Zostałam wychowana w duchu oszczędzania i jakaś część mnie sądziła, że powinnam oddać aktówkę do naprawy. Nie miałam jednak pojęcia, kto w tych czasach zajmował się czymś takim: szewcy czy krawcy. Szybko doszłam jednak do wniosku, że we współczesnym społeczeństwie konsumpcyjnym jedynym wyjściem było kupno nowej.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła siódma. W okolicy Burgess Court bez trudu można było trafić do pubu, ale nie było tam przestrzeni dostosowanej do potrzeb osób poszukujących terapii shoppingowej. Wyliczyłam, że jeśli wezmę taksówkę, dojadę do Oxford Street kwadrans po siódmej, załatwię wszystko w piętnaście minut i dotrę do domu w samą porę na skandynawski serial kryminalny, który w tym tygodniu zaczęła nadawać jedna ze stacji kablowych.
– Wracasz do domu? – Paul stał przy drzwiach do mojego gabinetu ze stertą dokumentów.
– Za minutkę – odparłam, grzebiąc w szufladzie biurka.
– Będę miał coś dla ciebie jutro, jeśli chcesz.
Wiedziałam, że powinnam odmówić, ale odrzucanie zleceń nigdy nie należało do moich mocnych punktów.
– Co takiego?
– Wniosek o nakaz zabezpieczenia. Ma być na dziewiątą trzydzieści.
Zawahałam się. Planowałam dziś wieczorem oglądanie telewizji tylko dlatego, że następnego dnia mogłam mieć w pracy więcej luzu.
– Mogę to wysłać Marie albo Timowi – zaproponował Paul.
– Dawaj te papiery. – Westchnęłam. – Nie będziesz musiał tracić czasu, czekając na kuriera.
Paul spojrzał na mnie z uśmiechem.
– Ale wiesz, że możesz czasem zrobić sobie wieczorem wolne?
– Jak umrę, to się wyśpię – odpowiedziałam. Nie mogłam znaleźć w szufladzie tego, czego szukałam, więc spojrzałam na Paula. – Nie masz przypadkiem jakiejś reklamówki? Moja aktówka jest tak pełna, że zaraz pęknie w szwach, i zaczynam się obawiać, że nie dotrę z tymi papierzyskami do domu.
– Jestem pewien, że dla takiej eleganckiej damy jak ty możemy znaleźć coś znacznie lepszego niż zwykła reklamówka – Paul zaśmiał się i zszedł po schodach. Po kilku minutach wrócił z płócienną torbą ozdobioną insygniami Burgess Court.
– Co to jest?
– Marketing. Przy okazji włożyłem ci formularz do aplikacji na QC.
– Jak zwykle prawdziwy z ciebie mistrz subtelności.
Wyszłam z kancelarii i pospieszyłam przez Middle Temple, obok wielkiego elżbietańskiego holu i fontanny wyrzucającej w niebo srebrny pióropusz wody. Po zachodzie słońca, gdy zapalano lampy gazowe, wszystko wyglądało tu trochę niesamowicie: krużganki rzucały cienie na skwer, a odgłos butów stukających o nierówną nawierzchnię sprawiał wrażenie, jakby ktoś za mną szedł. Przyspieszając kroku, minęłam wąską, ciemną alejkę przy Devereux Court, jednej z ulic prowadzących na Strand, gdy zaczął padać deszcz. Podniosłam rękę, wzywając taksówkę, która natychmiast podjechała. Zdołałam wskoczyć do środka, zanim rozpadało się na dobre. Kierowca zapytał, dokąd ma jechać, a ja podałam mu nazwę pierwszego domu towarowego, jaki przyszedł mi do głowy: Selfridges.
Nie potrafię robić zakupów. Potrzebny do tego gen ominął mnie zapewne nie dlatego, że kiedyś dostawałam w szkole bezpłatne obiady dla dzieci z ubogich rodzin. Miałam kiedyś klientkę, rosyjską modelkę, która opowiedziała mi, jak zbierała nadgniłe owoce z bazarów, zanosiła je do domu i pomagała wykarmić swoją rodzinę, a potem bez zrobienia nawet najmniejszej pauzy stwierdziła, że będzie potrzebowała co najmniej milion funtów plus co roku pieniądze na utrzymanie od potentata nieruchomości, z którym właśnie brała rozwód. Bieda w dzieciństwie popychała ludzi ze skrajności w skrajność.
Taksówkarz wysadził mnie na Cumberland Street. Deszcz zmienił się w prawdziwą ulewę, chodniki pokryła ciemna, lepka warstwa wilgoci. Popędziłam do wnętrza sklepu, przeklinając brzydką pogodę.
Już po kilku minutach zrozumiałam, że znalazłam się w niewłaściwym miejscu. Tak rzadko przychodziłam do Selfridges, że zapomniałam, jak tu drogo. Wzdłuż zewnętrznej alei w rzędzie rozlokowały się butiki: Chanel, Gucci, Dior, każdy jak szkatułka biżuterii, a wszystkie wypolerowane i błyszczące. Wolałam sklepy w City, gdzie wszystko było bardziej uporządkowane i mniej jaskrawe, w sam raz dla ludzi tak zajętych jak ja. Ale w West Endzie i Knightsbridge butiki były jaskiniami pokus dla turystów oraz bogatych, znudzonych żon, labiryntami sprzedaży detalicznej, w których człowiek miał się gubić i wydawać pieniądze. Ja natomiast chciałam tylko znaleźć torbę i wrócić do domu.
Wzięłam głęboki oddech – nie zaszkodzi się rozejrzeć, a mój image i potrzeba zakupu torby wystarczą mi zamiast pisemnego zaproszenia. Zlustrowałam stoisko z torebkami. Jedna z nich, wystawiona na postumencie, zwróciła moją uwagę. Była mniejsza niż walizka-pilotka, której używałam przez ostatnie pięć lat, ale wykonana z pięknej miękkiej czarnej skóry. Kiedy tylko ją podniosłam, zrozumiałam, że to torba dla królewskiej prawniczki. Zaczęłam gorączkowo szukać metki z ceną.
– Od razu pomyślałem, że to pani. – Usłyszałam za sobą głos.
Odwróciłam się i w pierwszej chwili go nie poznałam. Miał mokre od deszczu włosy, a na jego nosie tkwiły okulary w eleganckich szylkretowych oprawkach.
– Pan Joy.
– Mówi mi Martin. – Uśmiechnął się.
– W takim razie Martin – odpowiedziałam.
– Masz sesję terapii zakupowej?
Wybuchłam śmiechem.
– W twoich ustach to brzmi jak przyjemność! Ja natomiast wyruszyłam tu z trudną misją wymiany aktówki.
– Ho, ho, kobieta, która nie lubi zakupów! – zdziwił się, a jego oczy wpatrywały się w moje.
– Jest nas całkiem dużo.
– Ładna torebka. – Skinął głową w kierunku moich rąk, a ja wzruszyłam ramionami.
– Cóż, nie mogę znaleźć metki z ceną, a to zawsze zły znak. Jeśli musisz pytać, na pewno cię nie stać i tak dalej – powiedziałam. Nagle poczułam się skrępowana, że rozmawiam o pieniądzach z klientem.
– Dopiero co miałaś urodziny. Zrób sobie mały prezent.
– Ach, urodziny – powtórzyłam zdziwiona, że Martin o nich pamiętał. – Teraz zdaje mi się, że to tak dawno!
Nadal patrzył mi w oczy. Mogłam policzyć krople wody na jego czole.
– A ty? Co tutaj robisz?
– Moje biuro jest tuż za rogiem. Chciałem zajrzeć do sklepu z winami na dole po drodze do domu.
– Brzmi świetnie.
– Lepiej, żeby tak było.
Na chwilę zapadła między nami cisza. Nie wiedziałam, czy powinnam poszukać wymówki i wyjść. Wcale jednak nie miałam na to ochoty.
– Więc zobaczę cię w piątek…
– Pierwsze posiedzenie w sądzie. Nic groźnego. – Skinęłam głową.
– Naprawdę? Prawnik Donny ma przezwisko „Pirania”…
– Cóż, w takim razie nie chcesz wiedzieć, jak o mnie mówią.
– Zamierzasz to kupić? – Miał łagodny i niski głos, z lekką chrypką, która zdradzała prawdę o pracy do później nocy i papierosach.
Spojrzałam w dół i zauważyłam, że nadal trzymałam w ręku torebkę. Po moich dłoniach zostały na skórze dwie mokre plamy potu.
– Nie, jednak nie. Obsługa pewnie myśli, że chcę ją ukraść – powiedziałam i odłożyłam torbę na podest. – Powinnam już zostawić cię w spokoju, żebyś mógł kupić wino.
Nadal na mnie patrzył.
– Jakieś ostatnie wskazówki na piątek? Chodź ze mną, jeśli masz się zastanawiać. Pomożesz mi wybrać jakieś dobre czerwone.
Zanim zdążyłam pomyśleć, czy nie odmówić, już szłam za nim w stronę ruchomych schodów, prowadzących na niższy poziom, świadoma podniecenia wzbierającego we mnie z każdym stopniem w dół.
– To tutaj – powiedział, a ja weszłam za nim do sklepu z winami.
Byłam pod wrażeniem. Pomieszczenie wyglądało na bardzo duże, a półki świetnie zaopatrzone. W sklepie znajdował się bar, który sprawiał wrażenie, jakby stanowił element scenografii do filmu o pięknych i bogatych mieszkańcach Manhattanu. Z sufitu zwisały półki z kieliszkami. Pomieszczenie tonęło w ciepłym, przytłumionym świetle.
– Masz ochotę na drinka? – zaproponował Martin. – Czy musisz już lecieć?
– Myślę, że mogę zostać na jednego – odpowiedziałam bez namysłu.
Podeszliśmy w stronę baru, Martin wskazał mi krzesło. Barman wręczył nam menu. Nie powinnam pić alkoholu, ale zamówiłam drink o nazwie 1909 Smash, pysznie brzmiącą mieszankę dżinu, brzoskwini i mięty. Czy nie tak powinna się zachowywać królowa srebrnego ekranu?
Niezręcznie przysiadłam na krześle i modliłam się, żeby jak najszybciej podano mi koktajl.
– A więc… piątkowa rozprawa w sądzie.
Rzuciłam mu spojrzenie i zrozumiałam, że pewnie chciał mieć bezpłatne konsultacje. W sklepie z winami w Selfridges nie było nikogo, kto liczyłby godziny. Nagle poczułam się oszukana.
– Wskazówki co do piątku? – upewniłam się chłodno. – Wystarczy, że zachowasz spokój.
– Dlaczego? Obawiasz się czegoś konkretnego? – zapytał powoli z cynicznym uśmieszkiem.
– Bardzo łatwo o ostre spory. A one do niczego nie prowadzą.
Barman postawił przed nami koktajle. Spróbowałam mojego: był chłodny, słodki i odświeżający.
Martin zakręcił patyczkiem do mieszania w swoim drinku. Kostki lodu dźwięcznie uderzyły o szkło.
– David wyraża się o tobie w samych superlatywach.
Próbowałam zbyć komplement skromnym wzruszeniem ramion.
– David jest dobry. Naprawdę dobry. I nie chodzi mi tylko o to, że zarekomendował mnie jako dobrą prawniczkę do reprezentowania przed sądem. Czemu go wybrałeś? – zapytałam, bo zawsze interesował mnie przeprowadzany przez klientów proces selekcji.
– Wyszukałem w Google’u „najlepsi adwokaci rozwodowi” i wyskoczyło mi jego nazwisko.
– A więc tak to działa? Zupełnie jak szukanie hydraulika.
– Mniej więcej – stwierdził, patrząc na mnie ponad krawędzią szklanki.
– Poza tym dziękuję, że zdecydowałeś się na mnie. Mężczyźni zazwyczaj wolą, by reprezentowali ich mężczyźni. Pewnie myślą, że będą bardziej macho w walce. Więc dziękuję, że nie rozumowałeś jak typowy samiec alfa.
– Tak się składa, że miałem co do ciebie pewne wątpliwości – powiedział, odstawiając szklankę na marmurowy kontuar.
Zaskoczyła mnie jego szczerość:
– Aha – wykrztusiłam i wypiłam łyk.
– Mówię, jak było. Zdaję sobie sprawę, że w rozwodzie nie chodzi o zwycięstwo czy przegraną, ale chciałem królewskiego prawnika. A ty nim nie jesteś.
– Określenie „młodsza” prawniczka jest trochę mylące – zauważyłam, nie unikając jego spojrzenia. – Znam adwokatów, którzy wstąpili do palestry trzydzieści lat temu, a mimo to nie noszą jedwabnej togi, nie dlatego, że nie są świetni, ale dlatego, że nigdy nie chcieli się o nią ubiegać.
– Jak ty na przykład?
– Ja chyba złożę aplikację w tym roku.
– Więc jeśli moja sprawa się przeciągnie, nie będzie mnie na ciebie stać?
– Wątpię.
– A zatem zdrowie Francine Day, QC – powiedział, uderzając swoją szklanką o moją. – Cieszę się, że to ty mnie reprezentujesz. Chociaż będziesz musiała mi wyjaśnić, jaki sens ma zatrudnianie oddzielnego adwokata do występowania przed sądem.
Zaśmiałam się. Często zadawano mi to pytanie, więc i tym razem udzieliłam standardowej odpowiedzi.
– Historycznie była to kwestia prawa do wysłuchania w sądzie. – Wzruszyłam ramionami. – Teraz już tak nie jest, ale powiedziałabym, że moja kategoria adwokatów ogólnie lepiej sobie radzi z obroną. Prawnicy, którzy nie reprezentują przed sądem, często przychodzą do nas z prośbą o pomoc w bardziej skomplikowanych sprawach.
– A więc twierdzisz, że jesteście inteligentniejsi od nich.
– Mamy inne umiejętności, to wszystko.
– Wiesz, co się o was mówi? – zapytał w odpowiedzi. – Że politycy i adwokaci występujący przed sądem to niespełnieni aktorzy.
– Naprawdę? – zapytałam.
Przyłapałam się na tym, że mówię do Martina rozbawionym tonem, i zdałam sobie sprawę, że z nim flirtuję.
Na chwilę zapadła między nami cisza.
Martin obserwował mnie uważnie, jakby próbował mnie ocenić. Poczułam się interesująca.
– Łatwo mi sobie wyobrazić cię na oksfordzkich korytarzach.
– To tak dalekie od prawdy, że nie jest nawet zabawne.
– No tak. Legum Baccalaureus z Birmingham. Licencjat z prawa. Dyplom z wyróżnieniem.
Rzuciłam mu zaskoczone spojrzenie.
– Twoje CV wisi na stronie kancelarii.
– Mój ojciec jest kierowcą autobusu. Skończyłam rejonowe liceum państwowe. Byłam pierwszą osobą w rodzinie, która zdobyła dyplom uniwersytecki.
– Wobec tego nie różnimy się aż tak bardzo.
Uśmiechnęłam się cynicznie. W jego zachowaniu czuć było elegancję wypracowaną w prywatnej szkole i na Oxbridge. Zauważył moje spojrzenie i natychmiast zrozumiał, o czym myślę.
– Zamówmy coś do jedzenia – zaproponował, dając znak kelnerowi.
Nigdy nie umiałam zbyt dobrze analizować męskiego zachowania, ale i tak wiedziałam, że Martin chce się przede mną popisać.
Jedliśmy i krążyliśmy wokół siebie w przyjemnej rozmowie, przerywanej kęsami tapasów, które zamówiliśmy na spółkę. Od czasu do czasu miałam napady paniki, bo nie powinnam tu być, nie z klientem i nie w zaciemnionym barze trzy dni przed pierwszą rozprawą rozwodową.
– Jeszcze jeden drink?
Bar opustoszał.
– Lepiej nie.
Zawinął rękawy i dostrzegłam jego piękne przedramiona, silne i opalone, z jasnym pasem włosów.
– Musisz pewnie myśleć, że straszny ze mnie gnojek.
– Skąd ten pomysł?
– Oto kolejny dziany mąż, który tylko czyha, jak zostawić swoją żonę bez grosza.
– Jestem tu, żeby ci pomóc, nie, żeby cię osądzać.
– Tak czy inaczej, na pewno spotkałaś już wielu mężczyzn podobnych do mnie.
– Lubię pracować dla mężczyzn. Myślę, że często nieźle im się dostaje, zwłaszcza gdy chodzi o dzieci.
– Ta praca musi zniechęcać cię do małżeństwa?
– Skąd wiesz, że nie jestem mężatką?
– Nie wiem.
– Nie jestem – przyznałam, trochę zbyt długo wytrzymując jego spojrzenie, gdyż atmosfera między nami natychmiast się zmieniła.
– Chyba zaraz nas stąd wyrzucą – oświadczył Martin, rozglądając się wokół. Bar był zupełnie pusty. Kelner wyglądał na zajętego sprzątaniem przed zamknięciem. Nie było jeszcze dziewiątej, ale miałam wrażenie późnej pory i bliskości, jakie przynoszą ze sobą ostatki dnia.
Barman podał nam rachunek na małej srebrnej tacy. Martin podniósł go, by zapłacić, zanim zdążyłam choćby sięgnąć po portmonetkę.
– Chodźmy. – Położył mi rękę poniżej talii.
Zostaliśmy wyprowadzeni z domu towarowego przez ochroniarza. Wyszliśmy na Duke Street. Padało tak mocno, że krople deszczu odbijały się od trotuaru. Wdepnęłam obcasami w kałużę, opryskując zimną, brudną wodą rajstopy.
– Dlaczego taksówek nigdy nie ma, kiedy są najbardziej potrzebne? – wykrzyknęłam ponad hałasem West Endu. Płócienna torba z logo Burgess Court była już wilgotna. Zaczęłam się obawiać, że formularz do aplikacji o jedwabną togę nie przetrwa tej ulewy.
– Tu – powiedział, gdy okryliśmy głowy płaszczami, żeby nie zmoknąć, śmiejąc się i narzekając, gdy szliśmy i rozpryskiwaliśmy wodę w kałużach.
– Gdzie mieszkasz? – zapytał.
– W Islington.
– Więc możemy jechać razem – oświadczył, otwierając drzwi i nim zdołałam się obejrzeć, byłam już w środku.