Читать книгу Nigdy Cię nie opuszczę - J. Butler - Страница 7
ROZDZIAŁ 1
ОглавлениеTRZY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
Byłam z powrotem w kancelarii dopiero pięć minut, gdy poczułam, że ktoś stoi przed drzwiami mojego pokoju.
– Załóż płaszcz, wychodzimy. – W pomieszczeniu rozległ się głos, który rozpoznałam od razu. Nie musiałam nawet podnosić głowy.
Pisałam skoncentrowana na skrzypieniu długopisu po papierze – w erze cyfrowej stanowiło ono odgłos dawnego świata – i czekałam z nadzieją, że nieproszony gość odejdzie.
– Byle szybko! – powiedział, próbując przyciągnąć moją uwagę.
Spojrzałam na starszego sekretarza i uśmiechnęłam się do niego z wysiłkiem.
– Paul, dopiero co wróciłam z sądu. Mam dużo pracy, postanowienia do napisania na komputerze… – powiedziałam i wyjęłam z walizki część dokumentów. Zauważyłam, że skóra aktówki w jednym miejscu się naddarła. Będę musiała oddać ją do naprawy.
– Idziemy na lunch do Pen and Wig – oznajmił Paul. Zdjął z wieszaka przy drzwiach mój czarny płaszcz i podniósł go gestem, który ułatwiał mi wsunięcie rąk w rękawy.
Chwilę się wahałam, ale w końcu postanowiłam stawić czoła nieuniknionemu. Paul Jones był jak lawina i wszelka myśl o stawianiu mu oporu szybko opuszczała tych, którzy mieli okazję dłużej z nim przebywać.
– Co to za okazja? – zapytałam i spojrzałam na niego, jakby wyjście na lunch było najzwyklejszą propozycją w świecie. Zazwyczaj zresztą było. Wątpię, żebym w ciągu ostatnich sześciu miesięcy zjadła przy własnym biurku coś więcej niż kanapkę.
– W kancelarii Mischona mają nową partnerkę. Uznałem, że najwyższy czas, żeby was zaprosić na wspólny lunch.
– Znam ją?
– Dopiero co przeprowadziła się z Manchesteru. Na pewno się polubicie.
– I razem będziemy zwodzić klientów północnym akcentem! – Uśmiechnęłam się, komicznie podkreślając moją regionalną wymowę.
Zabrałam torebkę i wyszliśmy z biura, schodząc w dół stromymi schodami w ciemne czeluście kancelarii. Puste pokoje wyglądały jak miasto duchów, chociaż o tej porze dnia – chwilę po trzynastej – nie było w tym nic nadzwyczajnego. Asystenci wychodzili na lunch, telefony milkły, adwokaci siedzieli w sądzie albo właśnie z niego wracali.
Kiedy wyszliśmy na ulicę, zimny lutowy wiatr uderzył mnie w twarz i sprawił, że na chwilę straciłam oddech. Spojrzałam zachwycona na Middle Temple; piętnaście lat pracowałam w tej kancelarii prawnej, a ona nadal mnie onieśmielała. Dzisiaj odznaczała się szczególnie ponurym pięknem. Wciśnięta między rzekę a Fleet Street, Middle Temple, jedna z czterech londyńskich izb adwokackich, stanowiła labirynt krużganków i zabytkowych budowli, zakątek Londynu, w którym zatrzymał się czas. Middle Temple była jednym z niewielu miejsc w mieście wciąż jeszcze oświetlanych przez gazowe latarnie, a ich przytłumiony blask idealnie pasował do szarych i wilgotnych dni, takich jak dzisiejszy.
Drogę do pubu pokonałam z rękami w kieszeniach.
– Miałaś dobry dzień? – Paul zawsze zadawał mi to pytanie, by się dowiedzieć, czy wygrałam.
Interesował się wszystkimi rozprawami, w których uczestniczyli prawnicy z naszej kancelarii. Lubiłam go. Wspierał nas, chociaż nie było to w najmniejszym stopniu bezinteresowne. Prawnicy w kancelarii zdobywali klientów dzięki osobistym poleceniom i rekomendacjom, a Paul, jako starszy doradca zarządzający całym tym systemem, dostawał prowizję od naszych honorariów.
– Coś interesującego czeka cię jeszcze dzisiaj po południu? – zapytał.
– Pierwsze spotkanie z klientem i jego adwokatem. Rozwód ze sporym majątkiem w tle.
– Jak bardzo sporym? Powiedzieli ci już?
– Nie tak wielkim jak rozwód Paula McCartneya, ale wystarczająco dużym. – Uśmiechnęłam się.
– Szkoda, przydałoby się nam jeszcze kilka medialnych procesów. – Wzruszył ramionami. – W każdym razie dobra robota, pani Day. Rozwód tego rodzaju to zazwyczaj zadanie dla bardziej doświadczonego prawnika, ale przedstawiciel klienta prosił o panią.
– To Dave Gilbert. Wysyłam mu znakomitą whisky na Boże Narodzenie i jest dla mnie przemiły przez cały rok.
– Może po prostu wie, że jesteś najlepszą prawniczką w Londynie. Ja też przyszedłbym do ciebie, gdyby moja żonka uciekła mi z milionerem, który dorobił się na złomie metalowym. – Paul puścił do mnie oko.
Pen and Wig, typowy dla tej okolicy pub, w którym posilali się prawnicy od czasów królowej Wiktorii, znajdował się kilka minut spacerkiem od kancelarii. Gdy wchłonęło nas wnętrze wygodnego pokoju z drewnianą boazerią, poczułam wdzięczność za powiew gorącego powietrza, który nas przywitał.
Zmarszczyłam brwi zaskoczona na widok moich znajomych z pracy, siedzących na podwyższeniu w głębi pubu. Nieczęsto można było ich spotkać razem w jednym miejscu, chyba że szli na drinka na koszt klienta.
– Co to ma znaczyć?
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – Paul uśmiechnął się szeroko, a Charles Napier, szef kancelarii, odwrócił się i pomachał do nas ręką nad głowami dwóch niskich aplikantek.
– Więc to nie jest spotkanie z przedstawicielem klienta? – zapytałam, nagle nerwowa i onieśmielona. Chociaż moja praca polegała przede wszystkim na wystąpieniach w sądzie, nienawidziłam być w centrum uwagi. Poza tym celowo ukrywałam, że kończę właśnie trzydzieści siedem lat, bo chciałam zapomnieć o nieubłagalnym zbliżaniu się czterdziestki.
– Nie tym razem. – Paul wyszczerzył zęby w uśmiechu, prowadząc mnie przez pub.
– Cholerny świat. Niezły tłum – wymamrotałam pod nosem. Wiedziałam, jak trudno zgromadzić tak wielu naszych współpracowników w jednym miejscu.
– Nie pękaj jeszcze z dumy. Ponoć Charlie znalazł się na liście kandydatów do Sądu Najwyższego. Zapewne miał ochotę to uczcić i obiecał wszystkim szampana.
– A już myślałam, że chciał wznieść toast na moją cześć!
– Na jaki masz ochotę, droga jubilatko? – zapytał Paul.
– Wodę sodową z limonką! – zawołałam za nim, gdy ruszył w stronę baru, zmuszając mnie, bym dołączyła do Vivienne McKenzie, jednej z najwyższych rangą prawniczek w Burgess Court.
– Wszystkiego najlepszego, Fran. – Viv przytuliła mnie serdecznie.
– Wydaje mi się, że osiągnęłam już wiek, kiedy wolę udawać, że to dzień jak każdy – odpowiedziałam. Zdjęłam płaszcz i położyłam go na oparciu krzesła.
– Bzdura – stwierdziła Viv. – Jestem od ciebie dwadzieścia lat starsza, a i tak zawsze cieszy mnie myśl o nowych początkach i świeżych postanowieniach, prawie jak w Nowy Rok, tylko bez tych wszystkich komunałów, presji i obaw, że i tak nic nie osiągniesz. No dobra. Wiesz, co jest jutro? – mówiła dalej.
Odebrałam to niemal jako przyznanie się do winy.
– Dzień po moich urodzinach?
– Ogłoszenie listy królewskich prawników, a co to oznacza…? – podpowiedziała. – Spełnienie czyichś aspiracji. – Uśmiechnęłam się. – To oznacza, że rozpoczyna się rekrutacja na przyszłoroczną listę starszych prawników – dodała teatralnym szeptem.
Wiedziałam, co mnie teraz czeka. Rozejrzałam się po pubie, próbując uniknąć tej rozmowy.
– Zamierzasz się ubiegać? – zapytała Viv.
– Nie – odparłam z przekonaniem, do jakiego nie chciałam się przyznać nawet przed sobą.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś już za młoda?
– Właśnie taki komentarz każda kobieta chce usłyszeć w swoje urodziny. – Posłałam jej cyniczne spojrzenie.
– To miał być komplement.
Viv obserwowała mnie uważnie. Wielokrotnie widziałam ten badawczy wyraz jej twarzy. Rozchylone nozdrza, odrobinę uniesione brwi, nieruchome szare oczy. Nikt inny w branży nie mógł pochwalić się tak wspaniałą mimiką, która doskonale sprawdzała się podczas wystąpień sądowych. Viv umiała ją wykorzystać. Gdy była opiekunką mojej aplikacji, obserwowałam ją przy pracy i później próbowałam ją naśladować w domu przed lustrem.
– Jesteś jedną z najlepszych młodszych prawniczek w branży – oznajmiła Viv. – Adwokaci klientów cię uwielbiają. Co najmniej tuzin sędziów wystawiłby ci znakomite referencje. Musisz w siebie wierzyć.
– Po prostu nie jestem pewna, czy to właściwa pora na aplikację.
– Proszę wino i coś gazowanego. – Paul puścił do mnie oczko, z trudem radząc sobie z dwoma kieliszkami, butelką pinot grigio i niewielką puszką schweppesa.
– Skąd wiedziałeś, że dziś są moje urodziny? – Uśmiechnęłam się, zabierając mu kieliszki.
– Moja praca polega na tym, żeby wiedzieć wszystko, co się dzieje w Burgess Court. – Nalał mi wina i podniósł wzrok. – A zatem jedwabna toga[1]. Czujesz się na siłach, Fran?
– Paul, nie teraz. – Próbowałam obrócić ich dociekania w żart.
– Czemu nie? Od jutra można składać podanie. – Spojrzał w stronę Vivienne.
Szerokie plecy naprzeciwko mnie drgnęły i się odwróciły.
– Chyba już pora, żebym dołączył do tej rozmowy – odezwał się ktoś melodyjnym barytonem.
– Cześć, Tom. – Podniosłam wzrok na adwokata, który razem ze mną rozpoczynał karierę w kancelarii. Był wyższy ode mnie o kilka cali, a atletyczną sylwetkę utrzymywał, wiosłując na Tamizie. – Byłam pewna, że w Eton nauczyli cię przynajmniej dobrych manier – zbeształam go.
– Nauczyli, ale to nie znaczy, że podsłuchiwanie jest poniżej mojej godności! Nie, kiedy rozmowa zapowiada się tak ciekawie. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu, częstując się dolewką drinka.
– A więc? – zapytał Paul. – Co planują najlepsi młodsi prawnicy w Burgess Court? Będą aplikować o jedwab czy nie?
– Cóż, ja jestem gotowy do startu, a ty, Fran?
– To nie wyścig, Tom.
– Oczywiście, że tak – zaprzeczył bez ogródek.
– Pamiętasz pierwszy dzień naszej aplikacji? Co wtedy powiedziałaś? Że mimo „mojej tak zwanej prestiżowej edukacji i niesamowitej pewności siebie” zamierzasz zostać starszą adwokatką nie tylko przede mną, ale także przed całym naszym rokiem.
– Ależ musiałam wtedy chcieć ci dokuczyć – powiedziałam z udawaną surowością.
– Byłaś śmiertelnie poważna.
Spojrzałam na niego zaskoczona, że Tom Briscoe nie został jeszcze QC[2]. Zyskał niezłą reputację specjalisty od rozwodów niezadowolonych młodych żon starych bogatych mężów, bo która z tych kobiet nie chciałaby, żeby reprezentował ją Tom! Przystojny, inteligentny, samotny. Nie tylko udzielał kobietom porad prawnych, ale także dawał im nadzieję.
– Charles chyba przymierza się do krótkiego przemówienia – zauważył Tom i skinął głową w stronę szefa naszej kancelarii, który uderzał łyżką o kieliszek.
– Idę załapać się w pierwszym rzędzie.
Paul wyszedł na zewnątrz, żeby odebrać telefon, a ja zostałam z Viv.
– Tom ma jakiś problem?
– Za dużo testosteronu w krwiobiegu?
Uśmiechnęłam się, patrząc, jak mój przystojny kolega flirtuje z aplikantkami.
– Powinnaś przynajmniej poważnie o tym pomyśleć – dodała Viv.
– Cały ten czas, wysiłek i koszty aplikacji o jedwabną togę, i na co? Dwie trzecie kandydatów i tak odpada.
– Widzę, że dobrze się przygotowałaś. – Viv skrzyżowała ręce na piersi i w zamyśleniu upiła łyk wina. – Wiesz co, Francine? Mam teorię dotyczącą nierówności w wynagrodzeniach kobiet i mężczyzn.
– I jak ona brzmi?
– Kobiety nie proszą o więcej.
Parsknęłam.
– Wcale nie żartuję. Widziałam to już wiele razy. Mężczyźni wierzą w swój geniusz, nieważne czy mają do tego przesłanki, czy nie. – Viv zamilkła na chwilę, po czym zapytała: – Co tak naprawdę cię powstrzymuje?
– Ludzie tacy jak Tom.
– Nie przejmuj się nim. – Przewróciła oczami.
– Nie chodzi mi o niego, tylko o cały ten system – wyjaśniłam, wreszcie dając upust paranoicznemu lękowi, który czułam, odkąd zostałam prawniczką.
– Nie możesz zaprzeczyć, że to niesamowicie snobistyczne środowisko.
– Czasy się zmieniają – oświadczyła Viv, przeciągając samogłoski na wzór panien z Cheltenham Ladies’ College. Znowu uświadomiła mi, że nie może mnie zrozumieć
– Ilu mamy tutaj królewskich prawników, którzy skończyli uczelnie państwowe, Viv? Ile kobiet, ludzi z północy, członków mniejszości narodowych? W naszym zawodzie najwyższe stanowiska nadal zajmują biali mężczyźni z klasy wyższej po Oksfordzie i Cambridge. Tacy jak Tom.
– Sądziłam, że uznasz to za wyzwanie – stwierdziła, a jej słowa rozbrzmiewały natarczywie w pubie niczym uderzenia metalu o szkło. – Potrzebujesz tylko dużej sprawy, Fran. Czegoś, co sprawi, że ludzie cię zauważą.
– Sprawy, która odmieni moje życie – dokończyłam spokojnie.
– Coś w tym rodzaju – potwierdziła Viv.
Odwróciłyśmy się w stronę Charlesa, żeby posłuchać, co ma do powiedzenia.