Читать книгу Nigdy Cię nie opuszczę - J. Butler - Страница 8
ROZDZIAŁ 2
ОглавлениеZostałam w Pen and Wig tylko na jednego drinka. Zamierzałam wrócić do kancelarii. Zdecydowałam, że pójdę dłuższą drogą, przez labirynt cichych bocznych uliczek, żeby móc wypalić papierosa. Nie było jeszcze drugiej po południu, a niebo wyglądało już, jakby dzień chylił się ku końcowi. Nagie szkielety drzew wyraźnie odcinały się na tle cynowego firmamentu jak malowidła jaskiniowe, a ciemne chmury naciskały na szczyty dachów, sprawiając, że nad miastem unosiła się atmosfera zimowego smutku.
Dotarłam do Burgess Court kilka minut po czternastej, w samą porę na spotkanie, które miało się odbyć kwadrans po drugiej. Nasze towarzystwo zajmuje się głównie sprawami z zakresu prawa rodzinnego, od czasu do czasu trafiają się kryminalne. Lubię używać słowa „towarzystwo” na określenie adwokatów zebranych w jednej kancelarii. Kojarzą mi się z borsukami, co doskonale ilustruje tę kategorię stróżów prawa: mądrzy, przedsiębiorczy mężczyźni w długich, czarnych togach, z perukami z końskiego włosia na głowach i białymi twarzami. W tej kancelarii panuje jednak nieco większa różnorodność, dzięki czemu zapewne przyjęto tu także mnie – dziewczynę z północy, z blizną po kolczyku w nosie i niezacieralnym piętnem państwowej edukacji.
Ostatnimi czasy zajmuję się kwestiami finansowymi małżonków i sprawami związanymi z dziećmi. Sądziłam, że ta druga grupa zleceń, czyli praca na rzecz społeczeństwa, będzie przynosić mi większą satysfakcję, jednak rzeczywistość zweryfikowała moją ocenę – życie okazało się trudne i bardziej okrutne. Podjęłam się więc prowadzenia spraw rozwodowych, gdzie w grę wchodzi olbrzymi majątek. Tego typu sprawy nie obciążają mnie psychicznie i bez względu na czas ich trwania mam pewność, że klient zdoła zapłacić mi honorarium. Wprawdzie nie wracam do domu z myślą, że udało mi się zmienić świat, ale wiem, że jestem dobra w tym, co robię, a to pozwala mi to spłacać hipotekę ustanowioną na mieszkaniu w drogiej, północnej dzielnicy Londynu.
David Gilbert, przedstawiciel klienta, czekał już na mnie w recepcji. Miał na sobie ciepły płaszcz z granatowej wełny. Jego łysina błyszczała jak skorupka jajka Burford Brown[3].
– Spotkałem przed chwilą Vivienne. – Wstał i pocałował mój zziębnięty policzek. – Jak rozumiem, mieliście służbową wyprawę do pubu z okazji jakichś tajemniczych urodzin, a ty nic mi nie powiedziałaś!
– Przyszedłbyś, niosąc dary?
– Wpadłbym do kancelarii z szampanem co najmniej. Tak czy inaczej wszystkiego najlepszego! Jak się masz?
– Starzej, mądrzej.
– Pan Joy za chwilę do nas dołączy.
– Muszę na chwilę wpaść na górę. Chcesz wejść? – zapytałam, wskazując salę konferencyjną. – Helen może przyprowadzić pana Joya, gdy dotrze na miejsce.
Wspięłam się po schodach do mojego gabinetu, małego pokoju pod okapem u szczytu budynku. Pomieszczenie nie było wiele większe od komórki na miotły, ale przynajmniej nie musiałam go z nikim dzielić.
Zebrałam dokumenty dotyczące sprawy, złapałam pióro z pojemnika i przesunęłam językiem po zębach, z utęsknieniem myśląc o nieobecnym już pudełku tic taców na moim biurku, dzięki którym mogłabym pozbyć się kwaśnego posmaku alkoholu i dymu papierosowego. Kiedy wróciłam na dół, sala konferencyjna numer dwa była już gotowa do przyjęcia gości. Na środku stołu stała taca z kanapkami i talerzyk herbatników z Marks and Spencer. Termos z kawą, z funkcją przeładowania, której jeszcze nie opanowałam, czaił się złowrogo na komodzie koło drzwi, obok małych butelek wody Evian.
David rozmawiał przez komórkę. Rzucił mi spojrzenie i dał znać, że za chwilę skończy.
– Wody? – zapytałam go, wskazując gestem na nasz catering.
– Kawy – wyszeptał i pokazał palcem herbatniki.
Wzięłam kubek, stanęłam przed termosem i z determinacją zdecydowanie nacisnęłam wieczko. Nic się nie stało, więc nacisnęłam jeszcze raz, z większą siłą, tym razem oblewając kawą wierzch dłoni.
Wzdrygnęłam się z bólu, gdy wrzący płyn niemal palił skórę.
– Wszystko w porządku?
Ktoś wręczył mi chusteczkę, a ja wytarłam nią szczypiącą rękę.
– Nie znoszę tych paskudztw – wymamrotałam. – Powinniśmy kupić ekspres nespresso i mieć wreszcie spokój.
– Albo po prostu czajniczek.
Podniosłam wzrok. Mężczyzna w garniturze przyglądał mi się uważnie, chwilowo rozpraszając mnie na tyle, że zapomniałam o piekącym bólu ręki.
David zamknął pokrywkę telefonu i odwrócił się do nas.
– Znacie się?
– Nie – odpowiedziałam błyskawicznie.
– Martin Joy, Francine Day. Dziś są jej urodziny. Może powinniśmy wcisnąć zapaloną zapałkę w jeden z tych eleganckich herbatników i zaśpiewać jej sto lat.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – powiedział Martin, wciąż nie spuszczając ze mnie zielonych oczu. – Powinna pani potrzymać to oparzenie pod zimną wodą.
– Nic mi nie jest. – Odwróciłam się, żeby wyrzucić chusteczkę do śmieci. Kiedy ponownie spojrzałam w stronę stołu, Martin nalał już dwa kubki kawy. Usiadł obok Davida, co pozwoliło mi lepiej mu się przyjrzeć. Nie był zbyt wysoki, ale wyczuwało się jego pewność siebie. Już wiele razy widziałam coś podobnego u ludzi sukcesu. Miał na sobie elegancki garnitur i krawat starannie zawiązany w węzeł windsorski. Wyglądał na czterdzieści lat, lecz nie umiałam określić dokładnie jego wieku. W ciemnych włosach nie widać było ani odrobiny siwizny, chociaż delikatny ślad zarostu na jego szczęce wydawał się jaśniejszy w silnym świetle lamp zapalonych w sali konferencyjnej. Płaskie, proste brwi nad oczami w kolorze zielonego mchu. Dwie zmarszczki na czole sugerowały, że zawsze jest gotowy do walki i jest dobrym negocjatorem.
Spuściłam wzrok i próbowałam zebrać myśli. Czułam się nieco podenerwowana, zresztą jak zawsze, gdy po raz pierwszy rozmawiałam z klientem. Zdawałam sobie sprawę, że chcę zadowolić tych, którzy płacą moje honorarium, ale jednocześnie w towarzystwie osób, które uważały się za silniejsze i inteligentniejsze ode mnie, czułam się niezręcznie.
– Przeczytałaś akta. – Bardziej stwierdził, niż zapytał David.
– To Martin został pozwany. Poleciłem mu ciebie jako głównego adwokata.
– A więc to pani będzie walczyć w moim imieniu w sądzie – powiedział Martin, patrząc prosto na mnie.
– Jestem pewna, że David już panu wyjaśnił, że wszyscy chcemy uniknąć otwartego konfliktu w sali sądowej – uściśliłam i wypiłam łyk kawy.
– Oprócz prawników – dodał szybko Martin.
Wiedziałam, jak to działa. Znajdowałam się w tej sytuacji dostatecznie często, by nie czuć się urażona. Klienci adwokatów od prawa rodzinnego bywali źli i sfrustrowani, i gniew swój wyładowywali na wynajętych przez siebie specjalistach od prawa rodzinnego, wobec czego pierwsze spotkania często odbywały się w nerwowej atmosferze. Żałowałam, że Martin siedział naprzeciwko mnie – tego nie lubiłam najbardziej. Wolałam, gdy rozkład miejsc przy stole przypominał klientom, że stoimy po tej samej stronie.
– Tak się składa, że jestem członkinią organizacji „Rozwiązanie”. W naszym podejściu do kłopotów małżeńskich preferujemy wykluczać konflikty i bezpośrednie konfrontacje. Jeśli to możliwe, staramy się unikać rozpraw sądowych i wspieramy rozwiązania prawne osiągane dzięki obustronnej współpracy.
– Obustronnej współpracy… – powtórzył cicho.
Wydawało mi się, że drwi ze mnie, używając tego oficjalnie brzmiącego frazesu. Na pewno już mnie zakwalifikował jako kobietę pochodzącą z północy i prawniczkę niższej rangi.
Pochylił się w moją stronę i spojrzał na mnie.
– Nie chcę tego utrudniać, panno Day. Jestem spokojnym człowiekiem i pragnę, by moje rozstanie z żoną przebiegło uczciwie, ale nie zamierzam siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak zabiera mi wszystko, na co ma ochotę.
– Obawiam się, że ani pan, ani pani Joy nie będą mogli w tej sprawie sami decydować, co jest, a co nie jest „uczciwe” – zauważyłam ostrożnie. – Po to właśnie mamy sądy, sędziów i prawo precedensowe… – Postanowiłam zmienić taktykę. – Czy wiemy, od czego chce zacząć pana żona? – Znałam już większość szczegółów sprawy, bo poprzedniego wieczoru spędziłam dwie godziny na czytaniu akt. Chciałam jednak poznać jego zdanie.
– Moja żona żąda połowy majątku. Domów, pieniędzy i udziałów w firmie… Do tego części moich przyszłych zarobków.
– Co to dla pana oznacza? – zapytałam natychmiast.
– Prowadzę fundusz oparty na arbitrażu instrumentów zamiennych.
Kiwnęłam głową, jakbym wiedziała, co to znaczy.
– Prowadzimy interesy wykorzystujące anomalie rynkowe.
– Jest pan hazardzistą? – zapytałam.
– Zajmuję się inwestycjami.
– I przynoszą one panu zyski?
– Tak, duże.
Przypomniałam sobie słowa Vivienne McKenzie: o mężczyznach i ich niewiarygodnej pewności siebie, która sprawia, że czują się panami świata.
– Zatrudniamy tylko trzydzieści osób, ale firma przynosi ogromne zyski. Założyłem ją razem z moim partnerem Alexem Cole’em. Jestem właścicielem sześćdziesięciu procent udziałów, a on reszty. Stanowią one większą część mojego majątku. Żona chce doprowadzić do tego, żeby ich wycena była jak najwyższa. Woli gotówkę od papierów wartościowych.
– Kiedy założył pan firmę? – zapytałam, dokładnie wszystko notując.
– Piętnaście lat temu.
– Przed zawarciem małżeństwa – mruknęłam. Zgodnie z aktami sprawy państwo Joy byli razem od jedenastu lat.
– Powinniśmy chyba omówić formularz E – zaproponował David Gilbert.
Skinęłam głową. Widziałam już deklaracje majątkowe Martina i jego żony. Były podobne do innych rejestrów bogactwa, jakie widziałam w ostatnich latach. Nieruchomości rozsiane po całym świecie, samochody, dzieła sztuki i konta bankowe za granicą.
Przejechałam palcem po formularzu, który przedłożyła żona Martina. Donna Joy, trzydziestoczterolatka z adresem w Chelsea, wykazywała typowo wysokie wydatki i niskie przychody, które wydawały się standardem w przypadku kobiet o jej pozycji. Były tego całe strony, chociaż najbardziej niezwykłe pozycje od razu rzucały się w oczy.
– Roczny koszt lunchów to dwadzieścia cztery tysiące funtów – przeczytałam głośno.
– To bardzo dużo sushi – skomentował Martin.
Podniosłam wzrok i nasze oczy się spotkały. Pomyślałam dokładnie to samo.
– Twierdzi, że nie może pracować z powodu problemów psychicznych… – zauważyłam.
Martin parsknął cicho.
– Kiedykolwiek pracowała?
– Gdy się poznaliśmy, była menedżerką w sklepie z ubraniami, ale po ślubie od razu się zwolniła. Powiedziała, że chce się uczyć, więc opłaciłem jej mnóstwo kursów, związanych głównie ze sztuką. Załatwiłem jej pracownię. Ona tam pracuje, ale nie nazwie tak swojego zajęcia na potrzeby papierów rozwodowych.
– Czy coś sprzedaje?
– Raz na jakiś czas. Szczerze mówiąc, robi to bardziej dla zaspokojenia próżności, ale lubi malować. Jej obrazy są całkiem dobre. Twarz Martina przybrała łagodniejszy wyraz i zaczęłam się zastanawiać, jaką kobietą może być jego żona. Próbowałam sobie ją wyobrazić: piękna, trochę w stylu bohemy… Niewątpliwie wymagała wysokich nakładów finansowych. Czułam, że dobrze ją znam, chociaż nigdy się nie spotkałyśmy.
– Odnośnie do pańskiej listy… Nic więcej tam nie ma?
– Chce pani wiedzieć, czy coś ukrywam?
– Muszę wiedzieć o wszystkim. Renty, konta w rajach podatkowych, papiery wartościowe, trusty. Nie możemy sobie pozwolić na niespodzianki. Poza tym pańska żona prosi, by biegły księgowy przejrzał pana interesy.
– A co pani sądzi? – zapytał w końcu Martin.
Zauważyłam niezwykłą biel jego koszuli.
– Pana żona jest młoda, ale w trakcie pożycia mogła pozwolić sobie na wysoki standard życia. Pana małżeństwo kwalifikuje się do kategorii średniej długości związków. Jej żądania byłyby łatwiejsze do uzasadnienia, gdyby przeżyli państwo razem ponad piętnaście lat, a jeszcze trudniejsze, gdybyście byli razem od sześciu.
– A więc znaleźliśmy się w strefie pośredniej, którą uwielbia prawo.
– Alimenty dla mniej stabilnego finansowo małżonka są w naszym kraju dość wysokie. Punktem wyjścia jest zazwyczaj równy podział majątku. Możemy jednak argumentować, że pańska żona nie przyczyniła się do jego zgromadzenia, a pana firma nie wchodzi w skład wspólnoty majątkowej. – Przejrzałam dokumenty, sprawdzając szczegóły. – Nie mają państwo dzieci. To nam pomoże.
Podniosłam wzrok, bo zdałam sobie sprawę, że nie powinnam była tego mówić. Możliwe przecież, że ich związek rozpadł się z powodu niezdolności do spłodzenia potomstwa przez którąś ze stron. Stanowiło to jedną z informacji, które nie były dla mnie jako prawnej reprezentantki strony rozwodzącej się dostępne. Wiedziałam, że para chciała się rozstać i doradzałam, jak to zrobić. Ale nigdy tak naprawdę nie wiedziałam, co jest przyczyną rozstania, poza ogólnymi kategoriami niewierności czy rozpadu pożycia. Nie miałam pojęcia, co sprawiało, że dwoje ludzi, którzy kiedyś kochali się z wzajemnością, zaczynali siebie w niektórych przypadkach nienawidzić.
– Zależy nam na gładkim i czystym rozstaniu – wtrącił David.
– Oczywiście. – Kiwnęłam głową.
– Jakich proporcji podziału majątku mogę realnie oczekiwać?
Nie lubiłam podawać bezzasadnie liczb, ale Martin Joy należał do tej grupy klientów, którzy oczekują jasnych odpowiedzi.
– Powinniśmy zacząć od podziału siedemdziesiąt i trzydzieści procent, a później próbować dalej.
Odłożyłam pióro. Byłam wykończona. Żałowałam, że w czasie lunchu wypiłam wino.
Martin potrząsnął głową, wpatrując się w blat stołu. Wydawało mi się, że będzie zadowolony z mojej sugestii, że może zdołamy uniknąć podziału majątku pół na pół, ale wyglądało na to, że jest w szoku.
– Jaki będzie nasz następny krok?
– Za dziesięć dni czeka nas pierwsze posiedzenie w sądzie.
– Zostaną wtedy podjęte jakieś decyzje?
Martin dotychczas sprawiał wrażenie spokojnego, ale teraz dostrzegłam u niego pierwsze oznaki niepokoju.
– Tak jak sugeruje nazwa. Przykro mi, ale to tylko wstępne deklaracje. – Pokręciłam głową.
– Rozumiem – przytaknął niezadowolony.
Na zewnątrz było już ciemno. Martin wstał, przy okazji demonstrując spinki do mankietów, które wysunęły się spod rękawów marynarki. Najpierw jedną, a potem drugą. Spojrzał na mnie.
– A zatem do zobaczenia za dziesięć dni, panno Day. Nie mogę się doczekać.
Wyciągnęłam do niego rękę, a kiedy ją uścisnął, zdałam sobie sprawę, że ja też pragnę zobaczyć go ponownie.