Читать книгу To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński - Страница 3

Czarny HIFI

Оглавление

Najtrudniejsza droga do łatwego życia


Dlaczego?

Czarny HIFI lubi mówić o sobie, że jest melancholijnym Słowianinem. Nie da się ukryć, że słychać to w jego muzyce. Fani hip-hopu pokochali producenta za mocne i klasyczne brzmienie na płytach macierzystej formacji HIFI Banda, z którą debiutował ponad dekadę temu. W międzyczasie bity Czarnego zaczęły pojawiać się na albumach wielu popularnych raperów. Wykształcony w Anglii muzyk wydał też dwa solowe projekty, które miały hiphopową duszę, ale oscylowały także w okolicach muzyki akustycznej, filmowej czy trip-hopu. Niedługo później współpraca z takim talentem stała się atrakcyjna także dla przedstawicieli alternatywy i popu, w rezultacie czego Czarny wyprodukował płyty Izy Kowalewskiej czy nawet Ani Dąbrowskiej. Odpowiadał również za oprawę muzyczną do filmu „Kamper”, a w 2018 roku dodatkowo rozpoczął pracę w Universal Music Polska w dziale A&R. Myślę, że ta krótka wyliczanka jest wystarczającą rekomendacją dla jego postaci.


Jak?

Szara niedziela, koniec listopada, puste drogi prowadzące do podwarszawskich Łomianek. Spotkaliśmy się z Czarnym w domu będącym siedzibą studia Otrabarwa, którego mój rozmówca jest współwłaścicielem. W bezpośrednim sąsiedztwie budynku znajduje się las, za którym płynie Wisła. Miejsce przypomina odizolowany na łonie natury domek letniskowy, w którym można zapomnieć o wielkomiejskim pośpiechu. Krótko mówiąc: idealne warunki na wielogodzinne sesje nagraniowe, ale także na wywiad-rzekę do „To nie jest hip-hop. Rozmowy II”. Usiedliśmy na piętrze w salonie, które zostało zaadaptowane na studio. Keyboardy, winyle i głośniki dość abstrakcyjnie komponują się w tej przestrzeni z perskim dywanem, starym tapczanem czy drewnianymi skrzyniami, które tworzą swego rodzaju meblościankę. Czarny jest bardzo kulturalnym i dosadnym rozmówcą, więc pół dnia na działce w zupełności wystarczyło do zebrania solidnego materiału.


Autor: Bartek Strowski

Data: 25 listopada 2018


Z tego, co mi wiadomo, pierwsze próby produkowania muzyki podjąłeś w wieku czternastu lat…

…i na początku wszystko szło chaotycznie. Nie byłem wtedy zbytnim fanem komputerów i średnio je kumałem. Na informatyce z kolei nikt nie uczył oprogramowania audio. Byłem zajarany sportem i słuchaniem muzyki, a nie pecetami. Nie miałem wśród swoich znajomych osób, które interesowały się produkowaniem bitów i które mogłyby mi w tym doradzić. Proces przyzwyczajania się do pracy na komputerze był w moim przypadku długi i żmudny. Przez pewien czas irytowała mnie monotonia szeregu czynności, które trzeba było wykonać, żeby mógł powstać kawałek: wyszukanie i przycięcie sampla, ułożenie bębnów…


Kiedy nastąpił moment, w którym zauważyłeś, że męka wreszcie stała się przynoszącą satysfakcjonujące efekty przyjemnością?

Chwil, kiedy czułem ekscytację, zapewne było sporo, choć niekoniecznie było to uzasadnione (śmiech). W 2005 roku dałem swoje bity Eldoce i Jotuze, którzy chcieli wykorzystać je na płycie Grammatika [ostatecznie do współpracy nie doszło – przyp. red.]. W międzyczasie poznałem też Jurasa z Wigorem i wyprodukowałem cztery utwory, w tym singlowe „To zbyt piękne” z Miodem, na ich wydaną przez Prosto płytę „Wysokie loty”. Niedługo później odezwał się do mnie Marcin Russek, który pracował jako A&R we wspomnianym przed chwilą labelu, i poprosił mnie o podkłady na „Prosto Mixtape: Deszczu Strugi” [do utworów: „Normalne chłopaki”, „Dziś za jutro”, „Podnieś” oraz „Ostatni moment” – przyp. red.]. To wszystko podkręcało moją zajawkę na tworzenie muzyki. Wspomniane produkcje otrzymały bardzo dobre recenzje, choć ja już wtedy wiedziałem, że są one na wyrost i że stać mnie na dużo więcej, więc niespecjalnie się podpalałem. Wyznaczałem sobie wysokie i bardzo konkretne cele. Całą ścieżkę rozwoju. Mimo że od tamtych czasów minęła ponad dekada, przechodzą mi po plecach ciarki na myśl, że wiele rzeczy i wizji spełniło się jeden do jednego. Przy czym nie należę do gości, którzy wierzą w jakieś motywacyjne kocopoły, wizualizacje sukcesu i tego typu bzdury. Ilu gości podobnych do mnie odpadło po drodze?…

W każdym razie, zaraz po tym, jak pierwsze moje rzeczy pojawiły się na oficjalnych wydawnictwach, wyjechałem na studia do Anglii. Puszczałem tam swoje rzeczy ludziom, których produkcje funkcjonowały bardzo dobrze i w UK, i w USA. Mówili mi, że te bity są zajebiste, mają styl. Przy czym sugerowali, żebym nie wypuszczał ich na Wyspach, bo u nich wtedy liczył się tylko rap ze Stanów. Dzięki takiemu pozytywnemu odzewowi nieco wyzbyłem się kompleksów, które miałem jako człowiek urodzony jeszcze za żelazną kurtyną. Przestałem myśleć, że Zachód to wielki, niedostępny świat, w którym wszyscy wszystko robią lepiej od nas. Zrozumiałem, że ludzie tam żyjący mieli po prostu lepsze warunki do rozwijania swoich zdolności niż ich odpowiednicy ze Wschodu. Nie byli z definicji bardziej uzdolnieni.


Dlaczego zdecydowałeś się na wyjazd akurat do Wielkiej Brytanii? Równie dobrze mogłeś iść do szkoły muzycznej w Warszawie.

Niby tak, ale u nas program nauczania współczesnej muzyki był kiepski, o czym mówili mi starsi koledzy. Poza tym wtedy jeszcze była obowiązkowa służba wojskowa, więc jakiś wybór trzeba było podjąć. Poleciałem na kilka dni na zwiady do Anglii, bo to był jednak odważny plan i rodzice chcieli się upewnić, że podejmę słuszną decyzję. Niedługo po napisaniu matury byłem już w Londynie u znajomego siostry, który tam pracował. Od początku miałem upatrzoną wymarzoną szkołę, ale i tak chciałem zobaczyć jeszcze inne miejsca. Studia nagraniowe, które odwiedziłem, i znajdujący się w nich sprzęt zrobiły na mnie ogromne wrażenie.

Rok wcześniej Polska weszła do Unii, więc można było już wziąć pożyczkę studencką na bardzo dobrych warunkach. Miałem też jednak fart, bo kiedy kończyłem naukę, to rodzimym studentom trzykrotnie podniesiono czesne. Niby dalej można było zaciągać kredyty, ale w całej Wielkiej Brytanii było mnóstwo protestów i rozrób. Ja sam, po ponad dziesięciu latach od obrony dyplomu, dalej spłacam pożyczkę. O tyle dobrze, że wartość funta zdążyła znacząco zmaleć od tamtych czasów.


Naukę w Anglii zacząłeś od kursu zawodowego w Islington Music Workshop.

Technicznie rzecz biorąc, to była zawodówka. Tylko, że z SSL 4000 G-Series. Przez rok wdrażano nam głównie techniczną wiedzę. Pamiętam pewnego bardzo zabawnego, a przy tym wymagającego wykładowcę, który ciągle kręcił szyderę ze swoich podopiecznych, kształtując w ten sposób ich charaktery. Wiedza, którą wyniosłem z tej szkoły, przydaje mi się do tej pory, bo nawet gdy podchodzę do nowego, nieznanego mi sprzętu, to wiem, że od lat trzydziestych, kiedy zmontowano pierwszy stół mikserski z dwoma kanałami, niewiele się w jego filozofii działania zmieniło. Przede wszystkim jednak wychodzę z założenia, że liczy się dobrze skomponowany i dobrze napisany numer. Wyleczyłem się z myślenia, że ktoś robi świetną muzykę, bo ma unikalny i drogi sprzęt. To nieprawda. Czasem bywa wręcz przeciwnie, bo przecież nawet na najdroższym sprzęcie można źle zmiksować kawałek.

Nie miałem problemów z integracją na Wyspach, bowiem wszyscy studenci byli w podobnej do mojej sytuacji. Moją rodzinę było stać, żebym mógł spokojnie poświęcić się studiom, więc chodziłem na wszystkie zajęcia, komponowałem utwory na egzaminy i pisałem prace akademickie. Przez dwa lata zrealizowałem trzyletni program w Academy of Contemporary Music w Guildford; konkurencji nie brakowało. W czasie wolnym od nauki raczej nie musiałem dorabiać, ale w pewnym momencie zaczęło mi zależeć na tym, żeby przetestować swoje umiejętności w praktyce. Zacząłem regularnie grać imprezy i nagłaśniałem kameralne eventy w centrum Londynu. Sprzedawałem też bity polskim raperom, więc od czasu do czasu wpadało do mojej kieszeni pięć stówek; zawsze coś. Mieszkałem w dość hardcore’owych warunkach, ale na czymś musiałem oszczędzać. Bywało, że bity robiłem, siedząc w pokoju w kurtce i w rękawiczkach, bo wysiadło ogrzewanie, a landlord zwlekał z naprawą. Totalna rudera.


Warunki nie zniechęcały cię do tworzenia?

Ani trochę. Jarałem się produkowaniem bitów i po cichu myślałem: „Fuck, ale kozacki bit zrobiłem – i to w takich warunkach, na obczyźnie! Będę kiedyś opowiadał o tym w książkach!”. Ziściło się (śmiech).

Muszę podkreślić, że miałem bardzo wyrozumiałych współlokatorów. Produkowałem po nocach. Czwarta nad ranem, muzyka dudniła, jarałem zioło i zapominałem o tym, że jest głośno. Obok nas mieszkał Turek, który miał ice cream truck z namalowanym na boku Kaczorem Donaldem. Mijałem go zawsze, wychodząc do szkoły, kiedy szykował się w tej furgonetce do pracy; był bardzo przyjazny. Albo miał czyste sumienie, albo dobre stopery do uszu, bo nie wiem, jak inaczej można było zasnąć, jeśli muzyka napieprzała nawet do piątej nad ranem. Nie bardzo lubiłem używać słuchawek.


Jaką muzykę grałeś, dorabiając sobie w londyńskich klubach?

Najróżniejszą. Pamiętam, że właściciel lokalu chciał, żebym cały czas puszczał funky house. Widziałem jednak, że wszyscy inni DJ-e prezentowali taką muzykę, a mimo to na parkiecie szału nie było. Starałem się gościowi wytłumaczyć, że warto grać po prostu fajne numery. Jego rodzice byli właścicielami ziemskimi w Indiach i wysłali go do Londynu, gdzie kupili mu kamienicę, w której to urządził sobie później klub. Niby miał jakąś wizję, ale za grosz pojęcia o muzyce; nie wiedział, czego słuchał Londyn w tamtym czasie.


Po rocznym kursie zawodowym rozpocząłeś naukę we wspomnianej Academy of Contemporary Music. Czy wiedza teoretyczna, którą zdobyłeś wcześniej, nie była dla ciebie w jakiś sposób frustrująca?

Trochę była, gdyż pewne tematy w obu tych szkołach się pokrywały. Na Akademii jednak bardzo lubiłem to, że można było sobie w niej bookować studio po zajęciach i bez żadnych opłat robić w nim muzykę. Co tydzień brałem każdy dostępny termin i siedziałem tam praktycznie bez przerwy, o ile nie miałem innych zobowiązań. Gdy już wróciłem do Polski, znajomi, którzy jeszcze zostali w tej szkole, mówili mi, że z mojego powodu wprowadzono limit czasowy korzystania ze studia (śmiech). Moje podejście było słuszne: zero marnowania czasu. Większość rzeczy, które stworzyłem w tym studiu, poszło do kosza, ale to bez znaczenia. Liczyło się nabyte doświadczenie.


Powiedziałeś wcześniej, że – studiując w Anglii – sprzedawałeś bity polskim raperom. Na miejscu też podejmowałeś próby, żeby przebić się ze swoimi produkcjami?

Tak. W pewnym momencie miałem nawet możliwość, żeby zrobić oficjalne remiksy dla bardzo popularnej wokalistki Leony Lewis. Z propozycją wyszedł do mnie jej były menedżer i vocal coach, którego Leona zostawiła, gdy w 2006 roku wygrała trzecią edycję programu „X-Factor” i przeszła pod skrzydła majorsa. Gość natomiast został z materiałem, który artystka nagrała dla niego wcześniej. Wysyłał go do różnych dziennikarzy i otrzymał pozytywne recenzje, ale płyta nigdy nie trafiła do sklepów, bo została zablokowana przez wytwórnię i producentów „X-Factora”. Kończyłem wtedy już studia i nie chciałem czekać na dalszy rozwój wydarzeń, choć facet wpadł na pomysł, żebym współpracował z innym wokalistą. Był jednak zbyt zaaferowany prawnymi problemami z dawną podopieczną. Stwierdziłem, że lepiej będzie, jak wrócę do Polski i tu spróbuję swoich sił. Trochę szkoda, bo kto wie, jak by się potoczyły moje losy, gdybym nagle pojawił się na głośnej zagranicznej płycie, ale koniec końców bez żalu wróciłem nad Wisłę.


Po powrocie poświęciłeś się zespołowi HIFI Banda, który współtworzyłeś z Dioxem, Hadesem i DJ-em Kebsem. W 2010 roku Prosto wznowiło wasz debiut „Fakty, ludzie, pieniądze – 5 minut Mixtape”, który dwa lata wcześniej wydaliście w drugim obiegu.

Ten album zaczęliśmy robić tak naprawdę jeszcze w 2005 roku, czyli przed moim wyjazdem na studia. Trochę brakowało mi wspólnych sesji w studiu, ale mimo to nie było żadnego problemu z komunikacją. Wysyłałem chłopakom bity, a oni mi wokale albo szkice jakichś numerów na bitach Kebsa, które później rozwijałem. Dawało mi to dużo radości, a każde spotkanie przy okazji świąt czy wakacji jeszcze bardziej napędzało mnie do działania. Kiedy w lipcu 2008 roku na stałe wróciłem do Polski, zagęściliśmy ruchy. Założyłem studio i skończyliśmy materiał. Reszta to już historia. Płyta miała oddolne wzięcie. To był podręcznikowy przykład hype’u. Zajebisty czas. Nie można czegoś takiego odtworzyć. W takich okolicznościach wielu rzeczy doświadcza się po raz pierwszy. Klimat sesji nagraniowych z lat 2008–2010 był jedyny w swoim rodzaju.

Nagrywaliśmy pod banderą HIFI Bandy, bo była między nami niewidzialna nić porozumienia, a nasze utwory podobały się wielu ludziom, w tym starym wyjadaczom rapowej sceny. Potem były propozycje wydawnicze z Fonografiki, Hemp Rec. i Prosto. Tamte wydarzenia pootwierały nam naprawdę wiele drzwi. Dały impuls do dalszego rozwoju.


Szybko namieszaliście na scenie i równie szybko się rozpadliście; wydaliście bowiem jeszcze tylko jeden album „23:55”. Czemu nie przetrwaliście dłużej?

Po pierwsze, chęć realizowania własnych ambicji muzycznych – pewnie też i finansowych – a po drugie, dużo złej energii, szczególnie między Dioxem a Hadesem. Do dziś nie wiem, o co dokładnie między nimi poszło, skąd dziwne wywiady Hadesa w ostatnich latach, skąd ostateczny rozpad zespołu… Wytwórni bardzo zależało, żebyśmy nie zaczynali od razu solowych karier [w 2011 roku Hades wydał „Nowe dobro to zło” z Galusem, Diox „Logikę gry” z The Returners, a Czarny HIFI rok później stworzył pierwszą płytę producencką „Niedopowiedzenia” – przyp. red.], ale to nie były czasy silnego hiphopowego managementu. To były czasy samowolki. Prosto miało najmocniejszą ekipę w kraju i w dodatku każdy miał mocny solo album w drodze. Wszyscy chyba uznali, że to naturalna droga.

Trudno jednak powiedzieć, co by się stało, gdybyśmy wydawali kolejne płyty jako HIFI Banda i czy wyszłoby to grupie na dobre. Mało osób wie, że przed „23:55” Diox i Hades realizowali solowe materiały i nie było im do końca po drodze. Tak więc ta grupa chyba musiała się rozpaść, ale słabe jest to, że odbyło się to w takim stylu. Pokazuje to jednak, jak bardzo młodzi ludzie wchodzący do branży nie potrafią radzić sobie z decyzjami, presją, asertywnością wobec „doradców”, którzy wyrastają spod ziemi po sukcesie. Dla mnie już wtedy podejrzana była liczba osób kręcąca się wokół HIFI. Nie miałem ochoty na to, żeby latała za mną ekipa klakierów. Byłem skupiony na muzyce.


Czujesz dumę, obserwując kariery poszczególnych członków zespołu? W końcu każdy z was – w tej czy innej roli – wciąż funkcjonuje w branży muzycznej.

Na pewno czuję większą dumę niż przed laty, kiedy to było dla mnie rozmyte i umniejszałem swoim dokonaniom. Byłem w środku, a wspomnienia obserwuję dopiero teraz – z dystansu. Miało to dobrą stronę o tyle, że dawało chorobliwy napęd do rozwoju. Dziś już jednak nie chciałbym się aż tak nakręcać. Wiem, że sukces jest konsekwencją ciężkiej pracy, ale też nie byłoby sukcesu, gdyby się nie spotkało po drodze właściwych ludzi. Czasem muzycy, których zespoły się z jakiegoś powodu rozpadły, mówią w wywiadach, że nie zawdzięczają niczego pozostałym członkom i do wszystkiego doszli sami. Straszna bzdura. Mimo że nasze relacje w HIFI Bandzie psuły się i bywało źle, to jednak wzajemnie nakręcaliśmy się do pracy. Czasami przyjaźń podszyta rywalizacją wywołuje sportową złość, która sprawia, że chce się coś udowodnić i dzięki temu uzyskuje się lepsze efekty. Nie wiem, co na ten temat sądzą Diox, Hades i Kebs, ale ja uważam, że nie zaszedłbym tak daleko bez nich, tak samo jak oni beze mnie. Nasza współpraca nie trwała jakoś szczególnie długo, ale dla każdego z nas był to bardzo ważny czas. Figura self-made mana to mit. Jak ma się dwadzieścia lat, fajnie jest sobie coś takiego wkręcić, ale w dłuższej perspektywie to się nigdy nie sprawdza.


W tym, co mówisz o HIFI, w pewnym stopniu wybrzmiewa twoje dyplomatyczne podejście.

Nie zawsze jednak i nie na każdy temat umiałem rozmawiać na spokojnie. Nie jestem doskonały, ale staram się szukać rozwiązań i nie umiem się zbyt długo przejmować. Krzyki, obelgi – zdążyłem się tego nasłuchać. Bycie grubiańskim i chamskim nie jest równe byciu szczerym. Zawsze tak uważałem i starałem się nie prowadzić dyskusji w ten sposób – bez znaczenia, czy na tematy artystyczne, finansowe czy koleżeńskie. W rapie brakuje mi rozmów o kasie bez emocji. Gdy pojawiają się pieniądze, od razu pada wiele polaryzujących zwrotów: „nigdy”, „zawsze”, „bo wszystko ja”, „bo ty coś tam”. Trzeba umieć znaleźć kompromis.


Po zakończeniu edukacji na Wyspach Brytyjskich nie tylko robiłeś bity dla HIFI Bandy, ale także założyłeś z DJ-em Deszczu Strugi studio nagraniowe Otrabarwa, w którym zresztą przeprowadzamy ten wywiad. Z biznesem ruszyliście w 2010 roku.

Tak, niedługo po powrocie do Polski wróciłem do dawnego pomysłu. Wszystko miałem zaplanowane, więc poszło sprawnie. Któregoś razu zadzwoniłem do Bartka, bo wiedziałem, że kończy budowę studia. Chciałem go podpytać, czy nie byłby zainteresowany nawiązaniem współpracy, a w odpowiedzi usłyszałem, że też miał do mnie dzwonić w tej sprawie. Kilka dni później spotkaliśmy się i wkrótce pracowaliśmy już wspólnie, choć nie znaliśmy się jeszcze zbyt dobrze. Niezmiennie trwamy ze sobą do dziś, co bardzo sobie cenię. W międzyczasie zdążyliśmy się przenieść z Ursynowa do Łomianek. Po drodze zdarzały się trudne chwile, czego nie sposób było uniknąć, bo nie jest łatwo zaczynać interes od zera – nawet w dziedzinie, w której obraca się od jakiegoś czasu. Produkowanie muzyki a prowadzenie studia to zupełnie odrębne tematy. Studio to oddzielny organizm, którym trzeba nauczyć się zarządzać i pracować wokół niego. Nigdy constans, ale tak chyba po prostu musi być. Cykl koniunkturalny składa się z przypływów i odpływów, a wahania są spore, na co wpływa wiele czynników. Ktoś kombinuje, gdzie nagrać taniej, czyjś projekt przesuwa się w czasie, jeszcze ktoś inny zmienia zdanie…


…a my zmienimy temat. Opowiesz, jaki był młody Olek zdobywający kolejne punkty doświadczenia w tworzeniu muzyki? Chłonął rady jak gąbka czy raczej, słuchając ich, z tyłu głowy pojawiała mu się myśl: „Ja wiem swoje”?

Pół na pół. Jakiś czas temu przyznałem się sam przed sobą, że nienawidzę krytyki – a już zwłaszcza tej konstruktywnej. Z dumą i bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że zawsze miałem ją jednak w pamięci i jak tylko była ku temu sposobność, pracowałem nad aspektem, który został skrytykowany. Zastanawiałem się nad argumentami, które ktoś wysuwał. Jeśli rzeczywiście mogę zrobić coś lepiej, to się tego nauczę. Pewna osoba zwróciła mi kiedyś uwagę, że nie umiem robić w utworach fajnych przejść, co mnie na maksa wkurzyło i sprawiło, że już chwilę potem starałem się podszkolić w tym temacie. Jak gram w piłkę, mam to samo. Ktoś krzyczy: „Podaj!”, a ja myślę tylko: „Zamknij się!”, ale następnym razem mu podam. Tym niemniej ważne jest, żeby umieć odsiać wartościowe opinie, które mogą coś wnieść, od tych wygłaszanych przez ludzi niemających zielonego pojęcia, o czym mówią.

Wydałem dwie autorskie płyty pod swoją ksywą, co oznacza, że mam nieco przerośnięte ego, bo ono jest niezbędne, żeby móc się porywać na takie rzeczy. Publikuje się numer, nad którym pracowało się tygodniami, i z miejsca słyszy się opinie: „E, wolałem kawałki w dawnym stylu”. Trzeba czasem umieć stanąć ponad tym, mieć swoje zdanie i wiedzieć, kiedy kogoś słuchać, a kiedy lepiej nie…


W jednym z wywiadów trafnie zauważyłeś, że słuchacze łatwo przywiązują się do danej stylistyki danego wykonawcy: „(…) jak muzyk coś zadeklaruje, to ludzie to wyłapią i będą cię męczyć (…) [d]łużej niż polityka”.

Moje podejście zawsze opierało się na tym, żeby tworzyć po prostu fajne rzeczy. Wychodzę z założenia, że w trakcie całej kariery zdążę zrobić wszystko. Mogę nagrywać z różnymi wykonawcami: nieważne, czy to Pezet, czy Ania Dąbrowska. Nie obchodzi mnie, co się stanie po drodze, bo jeśli sam uważam, że to, co robię, jest dobre, to moje zmiany stylistyczne się obronią. Przed laty pracowałem nad płytą Monopolu, przez co słyszałem wiele sarkastycznych pytań w stylu: „Ale ty tak na poważnie?”. Odbijałem piłeczkę, pytając: „Jeśli mam czas i możliwości ku temu, to czy nie mogę sobie zarobić i popracować nad zupełnie innym projektem niż te, z których do tej pory byłem znany?”. „Nie, bo zaraz wyjdzie HIFI Banda i wizerunkowo ci się to posypie” – taka była kontra. Przede wszystkim szukam doświadczeń w muzyce. Zaryzykuję katastrofę, by spróbować czegoś nowego. I patrz, jakoś żyję, nie narzekam na brak ofert współpracy. Współtworzyłem kilka albumów, które sprzedały się łącznie w kilkuset tysiącach egzemplarzy. Naprawdę nie sądzę, żebym miał się czego wstydzić.

Spod moich rąk wyszło też trochę produktów stricte komercyjnych, o których ludzie nie mają pojęcia, że jestem ich autorem. Czy naprawdę byłoby mi lepiej, gdybym wydawał same klasyczne produkcje z raperami, co sugeruje mi część odbiorców?… Nie wydaje mi się. Jestem przykładem, że można robić spore artystyczne rewolucje i odnajdywać się na różnych polach. O ile jest się samokrytycznym wobec siebie – bo często wykonawcy nie potrafią się odnaleźć w nowej stylistyce. Robią wolty stylistyczne bez odpowiedniego przygotowania.


Jakie były te produkcje komercyjne, o których ludzie nie wiedzą, że jesteś ich autorem?

Robiłem muzykę chociażby do zapowiedzi jednego z sezonów „Mam talent”. Mogłem stworzyć bit w swoim stylu, ale przy tym musiałem wykorzystać jak najwięcej dźwięków znanych z programu. Udało mi się coś takiego skleić i – nieskromnie mówiąc – wyszło zajebiście. Widziałem na YouTube’ie dyskusję pod tą zapowiedzią, w której internauci starali się rozgryźć, co to za kawałek. „Ej, może ktoś podać tytuł tego kawałka?”. Miałem z tego dużą satysfakcję.


Satysfakcję miałeś też na pewno ze współpracy z Anią Dąbrowską, czyli jedną z najbardziej utalentowanych i najpopularniejszych polskich wokalistek. Na początku 2016 roku ukazał się wyprodukowany przez ciebie album „Dla naiwnych marzycieli”. Ania powiedziała o tobie, że jesteś „otwartym człowiekiem z romantyczną wrażliwością muzyczną”.

Z inicjatywą tej współpracy wyszedł wspomniany już wcześniej Marcin Russek, który po kilku latach w Prosto przeszedł na stanowisko A&R-a w Sony Music. Mieliśmy mało czasu – zaledwie cztery miesiące – na stworzenie płyty, ale udało nam się zrobić bardzo fajne numery. Gdy siadałem do pracy, gotowe były już zarysy niektórych utworów, ale trzeba było je mocno przemiksować i podkręcić od strony produkcyjnej. Włożyliśmy w ten materiał dużo pracy.

Dla mnie to było bardzo naturalne połączenie. Ania debiutowała w 2004 roku i pamiętam, że jak usłyszałem jej pierwszy singiel [„Tego chciałam” z płyty „Samotność po zmierzchu” – przyp. red.], pomyślałem: „Na bank będziemy mieli wspólny przelot muzyczny i jeszcze kiedyś coś z tą dziewczyną nagram”. Tak więc kolejna rzecz, która ziściła się w stu procentach. Nieco ponad dekadę później doszło to do skutku i spotkaliśmy się w studiu. Mało kto wie, że gdy na początku swojej drogi wysyłałem muzykę do różnych raperów, podsyłałem też popowe produkcje na przykład do majorsów, ale nie miałem jednak siły przebicia i nikogo nie zdołałem zainteresować swoimi nagraniami. Od zawsze byłem fanem różnej muzyki, tylko złożyło się tak, że zacząłem od kawałków hiphopowych. Po płycie z Anią na przykład zremiksowałem numer dla Dawida Podsiadło [„Bela” z płyty „Annoyance and Disappointment 2.0” – przyp. red.]. Co ciekawe, pomysł wyszedł od niego, a nie od wytwórni. Dawid wywodzi się już z tego pokolenia, któremu hip-hop siłą rzeczy gdzieś towarzyszył.


Wydaje się, że praca rapowych producentów z gwiazdami popu jest naturalną konsekwencją rozwoju branży muzycznej, która otworzyła się na hip-hop.

Tak, zdecydowanie. Już po mojej drugiej płycie producenckiej „Nokturny & Demony” z 2014 roku zacząłem dostawać sporo propozycji ze świata popu, w którym obecnie czuję się bardzo dobrze i przede wszystkim naturalnie. Zawsze słuchałem popu. Wcześniejsze pokolenie budowało miejsce dla osób z moich roczników, a ja i moi rówieśnicy przekazujemy pewne wartości i dokładamy cegiełkę do tego, aby następni wykonawcy mieli jeszcze lepiej od nas i tworzyli w bardziej zróżnicowanym, otwartym środowisku. Od jakiegoś czasu mówi się, że polski hip-hop przebił się do mainstreamu i świetnie się sprzedaje, ale trzeba pamiętać, że to był proces. Bardzo doceniam dokonania młodego pokolenia, ale nie jest tak, że to oni wynaleźli koło i dokonali rewolucji. Ja mogłem mieć pewne warunki do pracy i rozwoju dlatego, że ktoś wcześniej pomyślał: „Nie chcą nas wydawać na naszych zasadach? OK, to założymy niezależną hiphopową wytwórnię i własny kanał na YouTube’ie”. Chciałbym, żeby moje sukcesy stały się podwaliną pod jeszcze większe sukcesy młodszych producentów.


Mówisz o sukcesach – jakie decyzje były kluczowe na twojej drodze do nich prowadzącej?

Między innymi właśnie otworzenie się producencko na inną muzykę – mam tu na myśli chociażby zaproszenie Izy Kowalewskiej do akustycznego utworu [„Nadzieja” – przyp. red.] na mojej płycie producenckiej „Nokturny & Demony”. Nie chciałem się ograniczać i szedłem za instynktem. Nie sprzedawałem bitów na prawo i lewo, tylko tworzyłem na potrzeby swojego zespołu i własne. Kiedyś gorzej zarabiałem na muzyce, więc to były trudne wybory. Po czasie uważam jednak, że podjąłem słuszne decyzje. W czasach mega popularności HIFI Bandy Diox i Hades nagrali – choć pewnie bardziej z zajawkowych pobudek – multum gościnnych zwrotek. Ja natomiast otrzymywałem dużo zleceń, których jednak nie brałem, mimo że różni ludzie doradzali inaczej. Oferowano mi fajne pieniądze, ale byłem przekonany, że to nie jest dla mnie właściwy kierunek. Byłem asertywny.


Miałeś w sobie wystarczająco dużo ambicji i samozaparcia, żeby wybrać taką ścieżkę?

Chciałem spełniać swoje marzenia i zarabiać na tym, co lubię robić. To było tyleż ambitne, co samolubne i ryzykowne. O życiu wiedziałem mało albo nawet nic, jak każdy w wieku dwudziestu kilku lat. Gdybym wtedy miał taką wiedzę o świecie, jaką posiadam teraz, pewnie bym się na to nie zdecydował. Tworzenie sztuki na poziomie zawodowym to bardzo trudna sprawa i trzeba mieć nie lada szczęście, żeby efekty czyjejś pracy stanowiły dla odbiorców na tyle dużą wartość, aby byli skłonni za nie zapłacić.

Na drodze artystycznej jest mnóstwo maksymalnie dołujących momentów, na które trzeba być przygotowanym. Wiele razy miałem wizję jakiegoś numeru i nie potrafiłem tego zmaterializować. To jest strasznie frustrujące. Tak jak w numerze The Streets: „The Hardest Way to Make an Easy Living” [utwór pochodzący z płyty o tym samym tytule – przyp. red.]. Jeśli osiągnie się sukces, którego było się bardzo spragnionym, ma się duże poczucie spełnienia, ale przez co się przechodzi w międzyczasie – to ja pierdolę (śmiech)… Miałem mnóstwo szczęścia, bo przecież jako HIFI Banda debiutowaliśmy w momencie, w którym debiuty w ogóle się nie sprzedawały i nikogo nie interesowały. Tymczasem okazało się, że nasz album znalazł odbiorców, którzy w dodatku chętnie przychodzili na koncerty. Po dwóch płytach z chłopakami wpadłem na pomysł materiału producenckiego, Prosto w to weszło i mogłem realizować swoją wizję od okładki, przez brzmienie, aż po gości. Wreszcie, gdy robiłem mainstreamowy projekt z Anią Dąbrowską i było duże ciśnienie ze strony majorsa na wynik, to i tak mogłem poruszać się intuicyjnie i robić chwytliwą, dobrze wyprodukowaną muzykę środka, a nie wyrachowane single pod radio. Wielu muzyków nigdy nie doświadczyło takiego komfortu pracy. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że miałem dużo szczęścia. Doceniam drogę, którą przeszedłem. Wiem też, że wymagałem od siebie momentami zbyt wiele i płaciłem za to wysoką cenę.


Skoro masz komfort pracy, to pewnie zdarzały się w studiu magiczne momenty, gdy pracowałeś z kimś nad jakimś utworem i wszystko się zgadzało.

Aż dostałem ciar, bo przypomniałem sobie pracę nad „Puszerem” HIFI Bandy. Trudno to opisać; to się po prostu czuje. W takich chwilach ma się przekonanie, że powstaje coś zajebistego i nikt nie jest ci w stanie wmówić, że jest inaczej. Podobne uczucie miałem przy tworzeniu „Niedopowiedzeń” z Pezetem czy przy pracy z Anią. Niemniej jednak zrobienie fajnego numeru jest dla mnie tym samym, co strzelenie gola w trakcie osiedlowej gierki czy jazda na snowboardzie, przy czym łatwiej jest wziąć się amatorsko za sport niż stworzyć piosenkę, którą będzie się jarał cały kraj (śmiech). Dlatego daję sobie luz i nie tworzę presji. To przekleństwo.

Praca w studiu nie składa się jednak wyłącznie z magicznych momentów. Jak dostaję chujowy numer do miksu i muszę go w kółko słuchać, czuję się, jakbym był poddawany torturom. I ja, i Deszczu miewamy po takich sesjach migreny – serio. Czasem muszę dużo kleić i szyć. Artyści bywają aroganccy i nie chce im się poprawiać, bo „słuchacz i tak tego nie wyłapie”. Ciekawe więc, czemu Beyoncé nie nagrywa w szafie na bitach za stówkę, co?… Fajne piosenki i dobry warsztat zawsze zostaną docenione. O dziwo, nigdy nie dostałem migreny, pracując nad świetnym kawałkiem (śmiech). Gdy mam na warsztacie coś wartościowego, to nawet dwunastogodzinne sesje mnie nie męczą, bo jestem pozytywnie nakręcony. Kawa jest wtedy zbędna.


W jednym z wywiadów podzieliłeś się pewną refleksją, która była wyrazem frustracji: „Od nas, producentów, z reguły się czegoś wymaga, a daje się bardzo mało do wniesienia czegoś od siebie”.

To pewne uogólnienie, ale jest w nim sporo prawdy. Ze wspólnego budowania numerów jest dużo frajdy, ale gdy po długim czasie wciąż nie można znaleźć z artystą wspólnego języka, potrafi to być bardzo uciążliwe. Poza tym, dziś najczęściej działa się tak, że producenci wysyłają raperom bity i nie ma pomiędzy nimi żadnego dialogu. Brakuje interakcji i mało komu chce się zwracać uwagę na to, że w danym miejscu można inaczej ograć tekst lub podkład. Większość ludzi nie potrafi od początku do końca samemu zrobić piosenki, dlatego powinno się rozmawiać i w czasie rzeczywistym wprowadzać poprawki, na zasadzie: „Może zwolnię bit, a ty tutaj podniesiesz głos”. Raperzy raczej rzadko analizują, dlaczego dana aranżacja jest OK i co można zrobić, żeby osiągnąć jeszcze lepszy efekt. Opierają się tylko na instynkcie. Jeśli jakiś element w tekście im nie odpowiada, chcą od razu wyrzucić cały tekst. Nie lubią zmieniać, kombinować. Ja wierzę, że kiedy pomysły się wymykają, trzeba je gonić, aż się je dopadnie.


Na chwilę chciałbym zmienić temat i zapytać cię o muzykę, którą w 2016 roku skomponowałeś do docenionego przez krytyków i publiczność filmu „Kamper” Łukasza Grzegorzka. Reżyser dał ci wolną rękę, ale swego czasu podkreślałeś, że udział w tym projekcie wiązał się dla ciebie z lekkim strachem.

Tak, ale miałem też mega zajawę, bo zawsze chciałem coś takiego zrobić. Na pierwszym spotkaniu z Łukaszem chwilę pogadaliśmy, po czym zasugerował mi, żebym najpierw obejrzał sobie film. Od razu bardzo mi się spodobał, lecz pojawiła się we mnie wątpliwość, czy się w tym sprawdzę. W końcu jednak doszedłem do wniosku, że podołam wyzwaniu, skoro oglądam dużo filmów i robię muzykę (śmiech). Ostatecznie wyszło chyba całkiem fajnie. Formuła muzyki filmowej zwalnia z myślenia w kategorii piosenek, które muszą mieć przystępną formę. Bez różnicy, czy tworzy się hip-hop, pop czy rock; utwór, choćby i był instrumentalny, musi być przyswajalny, żeby zyskał popularność. Przy produkcji filmu byłem tylko częścią dużej drużyny, co zdjęło ze mnie presję. Obraz i dialogi stanowiły dla mnie punkty odniesienia.

Na potrzeby filmu stworzyliśmy też z Pezetem kawałek „Co jest ze mną nie tak”, który bardzo pomógł w promocji. Klasyczny case rodem z lat dziewięćdziesiątych: promujący film utwór z teledyskiem, w którym pojawiają się przebitki z filmu, co pomogło podnieść świadomość dotyczącą fabuły. Przykład współpracy, która wyszła na dobre obu stronom, bo film promował piosenkę, a piosenka – film. Swoją drogą, nie wierzyłem, że Pezet zgodzi się nawinąć pod zaproponowany przeze mnie szybki, dziwny instrumental. Tak samo nie spodziewałem się sukcesu naszego kawałka, bo – owszem – byłem przekonany, że to fajny numer, ale sądziłem, że jest jednak zbyt ciężki. Łukasz z żoną Natalią, producentką kreatywną filmu, mieli nosa, przeczuwając, że to właśnie „Co jest ze mną nie tak”, a nie utwór Nicka Cave’a, który mieli w odwodzie, sprawdzi się w scenie, w której został ostatecznie umieszczony [postać grana przez Piotra Żurawskiego tańczy do utworu Czarnego HIFI i Pezeta; scena stała się symboliczną kwintesencją filmu o dorastaniu młodych ludzi w wielkomiejskiej scenerii – przyp. red.].


Z Pezetem zresztą współpracowałeś nie raz i nie dwa razy – wspomniałeś wcześniej o będącym wciąż twoim największym przebojem tytułowym singlu z twojej pierwszej płyty producenckiej „Niedopowiedzenia”. Byłeś też odpowiedzialny za prawie komplet produkcji na wspólną płytę Pezeta i Małolata „Dziś w moim mieście” z 2010 roku. Jak wspominasz powstawanie tego albumu?

Współpracę z Pezetem i Małolatem wspominam bardzo dobrze. Panowie od początku darzyli mnie zaufaniem. W sumie nie wiem nawet czemu, bo kiedy zaczynaliśmy współpracę – było to przed oficjalnym debiutem HIFI Bandy – miałem na swoim koncie raptem kilka produkcji. W kwestiach muzycznych dogadywaliśmy się zawsze bez słów. Na wspólnych sesjach nagraniowych czy w trakcie grania koncertów gadaliśmy o życiu, prawie nigdy o muzyce. Muzyka robiła się sama.

Z dzisiejszej perspektywy uważam, że album „Dziś w moim mieście” wyprzedził swoje czasy. Wtedy w Polsce mainstreamem były trueschoolowe nawijki i bity. Muzycznie w tę stronę, co płyta Pezeta z Małolatem, rapowe albumy poszły dopiero dobrych pięć lat później. Wówczas część słuchaczy odebrała to brzmienie jako plastikowe, a teksty o zepsutych ludziach w miastach, w których każdy pragnie natychmiastowej gratyfikacji, dragów, pieniędzy i seksu – wtórne i nudne. Dziś tego typu treści są na porządku dziennym i cool, a wielu recenzentów zmieniło swój gust. Koniec końców płyta pokryła się Złotem. Było mnóstwo fajnych koncertów. Wiem, że dla wielu było to coś nowego i inspirującego. Potem miałem zresztą zapytania o tego rodzaju produkcje od Solara i Białasa czy Bezczela, ale najzwyczajniej w świecie byłem już zbyt zaangażowany w „Niedopowiedzenia”, żeby się tego podjąć.


Wydane w 2012 roku „Niedopowiedzenia” były twoim pierwszym albumem producenckim. Zarówno na tym projekcie, jak i na kolejnym, czyli na „Nokturnach & Demonach”, wychodziłeś daleko poza hip-hop, zestawiając rapowane i śpiewane utwory z tymi w pełni instrumentalnymi.

Obie płyty powstały z miłości do samych bitów, do produkcji. Z obsesji na punkcie detalu. My – producenci, kompozytorzy – łączymy się z ludźmi nie za pomocą słów czy sloganów. Nie słucha się nas ze względu na poglądy, tematykę czy podejście do życia. Producent tworzy ze słuchaczami zupełnie inną więź niż tekściarz, wokalista, raper. Zawsze wydawało mi się niesamowite, że – słuchając DJ-a Shadowa, The Prodigy czy soundtracku z serialu „Gomorrah” – odczuwam takie emocje i że podobne emocje odczuwają inni, bez względu na wiek, płeć czy szerokość geograficzną. Muzyka dopada człowieka metafizycznie, na płaszczyźnie abstrakcji. Z dźwiękiem nie można się utożsamić; można go tylko czuć. Moim marzeniem było stworzyć choć jeden taki album. W czasie, kiedy pracowałem nad „Niedopowiedzeniami”, z HIFI Bandą nie działo się już zbyt wiele i było mi to w pewnym sensie na rękę. Miałem wsparcie dobrego labelu i mogłem tworzyć w zasadzie bezkompromisowo. Skorzystałem. Możliwe, że jak książka się ukaże, „Niedopowiedzenia” będą już platynowe. Nie wiem, czy ktoś w tej części Europy dokonał czegoś takiego z formatem półinstrumentalnym. Ten sukces doceniam dziś dużo bardziej niż kiedyś.

„Nokturny & Demony” były naturalną kontynuacją „Niedopowiedzeń”, z tym że jeszcze bardziej chciałem zaskoczyć słuchacza. Stąd „Nadzieja” z Izą Kowalewską, współpraca z Markiem Pędziwiatrem, „Latami” z Sokołem w wersji takiej, w jakiej słyszymy go dziś… Szok, który wywołał ten materiał u słuchaczy czekających na rapową składankę czy trzeci album HIFI, był zbyt duży, by powtórzyć komercyjny sukces debiutu, ale mimo to ta płyta była dopełnieniem moich marzeń i otworzyła mi wiele drzwi. Co ciekawe, gdy w 2017 roku „Nokturny…” pokryły się Złotem, spontanicznie wypuściłem instrumental „C:/”. W chwili, gdy rozmawiamy, bez żadnej promocji i bez obecności na popularnych playlistach, na samym Spotify wykręcił on już ponad sto siedemdziesiąt pięć tysięcy streamów. Dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że tego typu muzyka wykracza poza powszechnie przyjęte granice odbioru. Sięga ponad geografię, ponad słowo. W dodatku dziś, dzięki rozpowszechniającemu się rynkowi cyfrowemu, łatwiej i efektywniej można takie rzeczy promować. Ciekaw więc jestem, jak materiał z „Niedopowiedzeń” czy „Nokturnów…” będzie funkcjonował za kilka lat. Żeby taka muzyka rozwinęła skrzydła, potrzebny jest jednak dodatkowy wysiłek ze strony ludzi stojących za promocją cyfrową.


Idąc dalej – od jakiegoś czasu pełnisz funkcję A&R w Universal Music Polska. Podejrzewam, że współpracę z tą wytwórnią zacząłeś w 2015 roku, przy okazji produkowania albumu „Nocna zmiana” Izy Kowalewskiej.

Zgadza się. Dość szybko pojawiły się rozmowy o poszerzeniu współpracy na kolejne pola, jednak ze względu na kilka nieprzewidzianych wydarzeń temat na pewien czas umarł. W międzyczasie przy jakiejś okazji rozmawiałem z Anią Pyzińską z A&R-u Universal Music Polska i napomknąłem jej, że kiedyś chciałbym się podjąć takiego wyzwania; że to dla mnie naturalna ścieżka rozwoju. Później działaliśmy wspólnie przy kilku innych projektach, miksowałem i produkowałem różne nagrania dla Universalu, aż w końcu wróciliśmy do kwestii mojej pracy na pełen etat w charakterze A&R-a. Przez wakacje 2018 roku ustaliliśmy ramy współpracy i od września jestem w firmie na stałe. Zaczynam pracę w biurze jak każdy inny pracownik o dziewiątej rano, przy czym już na wstępie dogadaliśmy się, że nie porzucę produkcji muzycznej. Universal nie chciał, żebym był wyłącznie nadzorującym A&R-em, ale żebym także w miarę możliwości siadał do pracy producenckiej w studiu z wykonawcami, tak więc spełniam się również twórczo. Czyli zjadam ciastko i mam ciastko.

Swoją drogą, spotkanie w sprawie podjęcia etatu A&R-a w Universalu było moją pierwszą rozmową o pracę w życiu (śmiech).


Na spotkaniu „Od zajawki do pełnoprawnej gałęzi przedsiębiorczości”, które zorganizowaliśmy po premierze pierwszej części książki w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Steez powiedział, że na naszym rynku bardzo odczuwalny jest brak rzetelnych A&R-ów.

Zgadzam się z nim. Na pewno jest ich za mało w hip-hopie; o tym samym rozmawiałem jakiś czas temu z Solarem. Ale tak po prostu rozwijał się ten gatunek w Polsce. Mentalność Zosi Samosi jest zresztą bardzo żywa wśród artystów hiphopowych, którzy długo opierali się jakiejkolwiek opiece artystycznej.

Z przywołanym przez ciebie Steezem mam podobne doświadczenia, bo obaj produkujemy muzykę i wywodzimy się ze środowiska hiphopowego, czyli podwórkowego inkubatora przedsiębiorczości. Potrafimy sami sobie być sterem, żaglem i okrętem. Tak się kiedyś działało. Nie mogło się za bardzo liczyć na dobrego doradcę, menedżera czy A&R-a w roku 2008. Jeśli miało się pomysł na PRO8L3M czy Czarnego HIFI, to musiało się samemu z tym bujać. Ja samodzielnie wytyczałem dla siebie drogę, w którą ludzie z Prosto uwierzyli, dali siłę przebicia i narzędzia, ale bez fałszywej skromności powiem, że takie samorodne talenty raczej rzadko się spotyka. Tak czy inaczej, w polskim hip-hopie przyjęło się, że to twórcy decydują o wszystkich wyborach artystycznych. Uważam jednak, że większość z nich powinna oddać to zadanie w czyjeś ręce. Zawsze przyda się ktoś zaufany, kto nie jest klakierem, umie zmotywować do ciężkiej pracy, pomoże podjąć trudne decyzje i zadba o to, by one były konsekwentnie zrealizowane. Ktoś, kto potrafi powiedzieć: „Fajne te zwrotki nagrałeś, ale wiesz, że nie umiesz pisać refrenów?” albo zapytać: „Jesteś pewien, że chcesz wydać debiutancki album z dwudziestoma ciężkostrawnymi utworami?…”. A&R musi animować kreatywność. Wspierać ją.

W naszej branży fonograficznej brakuje ludzi, którzy pomagaliby wyznaczać ścieżkę rozwoju dla utalentowanych muzycznie osób. Jeśli już się tacy pojawiają, często są spychani na bok, bo w hip-hopie zwykle nie chce się słuchać rad. Górę bierze upór pod tytułem: „Będzie po mojemu, nie pierdol”. Większość ludzi przejeżdża się na tym, że chcą robić tylko to, co sami uważają za słuszne. To droga donikąd – szczególnie dziś, kiedy upada się jeszcze szybciej niż wznosi. Prosty przykład, jak to działa w sporcie, w którym huśtawki nastrojów odbiorców i konkurencja są ogromne: Leo Messi też ma trenera. Czy to oznacza, że nie umie grać w piłkę? Jego trener gra pewnie trzy razy gorzej od niego. Mimo to Messi słucha kogoś, kto patrzy na wszystko z boku i wie, jak go ustawić na boisku, aby odniósł sukces. Trener zbiera dane, ogląda mecze rywali, analizuje. W muzyce powinno być podobnie. Dobrze jest mieć kogoś, kto pomoże zmaksymalizować potencjał twórczy artysty. Podkreślam: „twórczy” – bo zysk finansowy w tej branży był, jest i będzie sporym ryzykiem, nawet w dobie profesjonalnej analizy danych i zachowań konsumentów muzyki. Sam czuję się obecnie kimś w rodzaju trenera, choć wchodzę też na boisko, bo przecież nadal tworzę muzykę.


Z toku naszej rozmowy wychodzi, że jesteś bardzo rzeczowym, zdroworozsądkowym i dojrzałym facetem. Jeśli chodzi o tę ostatnią cechę, to dość szybko musiałeś ją w sobie wyrobić, biorąc pod uwagę, że bardzo wcześnie zostałeś ojcem.

Owszem. Okres beztroskiego życia, w którym martwiłem się tylko o siebie, był intensywny, ale krótki (śmiech). Teraz rodzina jest dla mnie czymś naturalnym. Nie powiem tu nic nowego. Na pewno to słyszałeś – dojrzałem, patrzę inaczej na wiele spraw… Szuflada z pewnym rodzajem uczuć i doświadczeń się otworzyła i będzie ze mną na zawsze. Natomiast to, że radzę sobie w miarę dobrze jako ojciec, jest zasługą przede wszystkim moich rodziców. Biorę z nich przykład. Dzieje się to podświadomie, automatycznie.

Dzięki temu, że zostałem ojcem, bardzo łatwo udało mi się oczyścić głowę z niepotrzebnych bzdur, a życie z niepotrzebnych ludzi. Pojawiło się tyle nowych rzeczy, że musiałem podjąć określone decyzje, zhierarchizować cele, emocje czy wartości nadrzędne. Ale nie przesadzałbym, że to była jakaś rewolucja, spotkanie Chrystusa, zwrot o sto osiemdziesiąt stopni… Dzieciaki to mnóstwo pracy, stresu, ale też frajdy. Starsza córka Ola ma genialne poczucie humoru i rozwesela mnie w najgorsze dni, a syn Leo to stały kolega do grania w piłkę. Do tego w samochodzie razem rapujemy kawałki Post Malone’a. Kochamy wspólne obiady i podróże. Czego chcieć więcej? Zabawne, że niektórzy myślą, że się nie odnajdą w rodzicielstwie, a kiedy nagle zachodzi potrzeba, stają się ojcami i matkami roku (śmiech).


Wszystko się zmienia zależnie od okoliczności – tak samo jak ty zamieniłeś szerokie ciuchy na dobrze dopasowane koszule. A co – modowy akcent na sam koniec.

W czasach, gdy siedziałem dużo w studiu i miałem sporo pustelniczej pracy, zupełnie nie przywiązywałem wagi do ubioru. Dostawałem wygodne ciuchy od Prosto, Reeboka czy innych zaprzyjaźnionych marek i po prostu w nich łaziłem. Może przy koncertach czy imprezach bardziej zwracałem uwagę na ubiór. Teraz mam więcej spotkań z ludźmi, więcej spraw do załatwienia na mieście. Czas się trochę ogarnąć. No wiesz, nie mogę iść na romantyczną kolację z żoną w dresie…

To nie jest hip-hop. Rozmowy II

Подняться наверх