Читать книгу To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński - Страница 7

KęKę

Оглавление

Mniej muszę, więcej mogę


Dlaczego?

Lubimy mówić: „nigdy nie jest za późno”, ale nie zawsze w to wierzymy. Historia KęKę to żywy dowód, że powyższe sformułowanie wcale nie musi być jedynie wyświechtanym frazesem. Przed trzydziestymi urodzinami Piotr Siara zdążył poznać skutki silnie rozwiniętej choroby alkoholowej i wiedział, czym są bezrobocie, bieda czy brak perspektyw. W 2013 roku los radomianina odmienił się dzięki podpisaniu kontraktu z jedną z najbardziej szanowanych hiphopowych wytwórni Prosto. Niedoszły nauczyciel historii, były pracownik fizyczny i listonosz niemal z dnia na dzień został raperem na pełen etat. W ciągu kilku lat zrobił zawrotną karierę na scenie. KęKę w stu procentach wykorzystał swoją szansę: przestał pić, uporządkował sprawy rodzinne, założył własne wydawnictwo Takie Rzeczy Label, zagrał setki koncertów i przede wszystkim wydał cztery solowe albumy, każdorazowo osiągając znakomity wynik sprzedażowy. Raper zaprosił słuchaczy do swojego świata, który bywał pełen problemów i ściskających gardło refleksji, a w rezultacie udowodnił sobie oraz nam, że nadzieja nie musi umierać ostatnia.


Jak?

Byliśmy umówieni na spotkanie w czwartek na godzinę piętnastą w siedzibie No Dayz Off, korzystając z faktu, że KęKę tego samego dnia realizował wokale na płytę w podwarszawskim studiu Otrabarwa. Z godzinnym wyprzedzeniem raper zadzwonił do Jacka, prosząc go o zamówienie „chińczyka” i informując, że będzie przed czasem. Jak powiedział, tak zrobił, a w trakcie rozmowy wyszło na jaw, że obsesyjna potrzeba bycia punktualnym nie wzięła się znikąd. Nasz gość był bardzo otwarty i wygadany, poświęcając na wywiad bardzo dużo czasu oraz energii. Nie umiał ukryć ekscytacji, włączając przedpremierowo jeden ze swoich utworów i z pasją tłumacząc cel, który przyświecał nagraniu. Jacek konsekwentnie i metodycznie prowadził rozmowę, więc pozwoliłem mu spokojnie robić swoje, wtrącając się tylko od czasu do czasu. Po trzech podwójnych espresso na głowę i pięciu godzinach dojmująco szczerej, poruszającej konwersacji, mogliśmy kończyć z poczuciem dobrze wykonanego zadania.


Autorzy: Jacek Baliński i Bartek Strowski

Data: 28 marca 2019


Jacek Baliński: Przygotowując się do naszej rozmowy, sprawdziłem całą twoją dyskografię oraz przeczytałem i przesłuchałem dziesiątki wywiadów z tobą. To, co mnie najbardziej uderzyło, to twoje bezpośredniość i otwartość. Jeszcze zanim zdążyliśmy zamienić ze sobą słowo, miałem wrażenie, że już całkiem dobrze cię znam.

Jeśli chodzi o emocjonalne czy psychologiczne bariery przed otwieraniem się – nigdy ich nie miałem. Zawsze byłem otwarty i od początku tak też pisałem, co pewnie wynika po części z mojej natury, a po części z tego, jakiego rapu słuchałem – a słuchałem głównie 2Paca, który o wszystkim mówił dosłownie. Myślałem chyba, że trzeba pisać tak jak on (śmiech). Dla mnie rap to sposób na wyrażenie emocji i nie robię tego abstrakcyjnie. Nigdy nie byłem wielkim fanem sztuki abstrakcyjnej i chyba nie do końca ją rozumiem. Przemawiają do mnie raczej rzeczy proste i dosadne. Pewnie dlatego sam takie tworzę.

Od samego początku piszę o tym, jak jest. O tym, co mnie interesuje i co mnie otacza. Jakiś czas temu usłyszałem po latach swoje dawne numery z 2001 roku. Podesłał mi je DJ Mono, u którego zresztą nagrywałem te kawałki. W pierwszym z nich [„Boli mnie” – przyp. red.] „wycpykałem się” ze wszystkiego, co we mnie siedziało. „Boli mnie to, kiedy patrzę na to / Na tych wszystkich zakłamanych małolatów / Co wakacje, co ferie, co wczasy, lato / Wyjazd z mamą, z tatą, gdzieś nad morze nad Juratą / Nie jestem zazdrosny, spoko, spoko / Ja jak zwykle za szmalem”. Nawinąłem o tym, że jadę na saksy do Niemiec. Ludzie myślą, że przez moje zmiany życiowe czy mentalne piszę teraz diametralnie inaczej, ale tak nie jest. Każdy mój album jest dokładnym odzwierciedleniem mojego życia, wycinkiem danego okresu. Treść się zmienia, ale nie samo podejście do twórczości. Tutaj jest bez zmian.


JB: Nawiążemy do tego jeszcze w dalszej części rozmowy, a wcześniej zarysujmy sobie twój background muzyczny. Wspomniałeś o 2Pacu, który był dla ciebie wielką inspiracją.

Tak, zresztą na każdej mojej solowej płycie są cuty z jego kawałków. Taka ciekawostka dla wtajemniczonych. Byłem oficjalnie psychofanem 2Paca; rozentuzjazmowanym małolatem. Ogoliłem głowę na zero i nosiłem białą podkoszulkę tak jak on, ale nie interesował mnie jego gangsterski wizerunek. Do mnie, zagubionego nastolatka, trafiała emocjonalność jego muzyki.

Był kiedyś taki serwis – zresztą do tej pory jest i nawet bywa aktualizowany! – poznajtupaca.pl. Internet na winylach (śmiech). Tłumaczyłem sobie z niego teksty piosenek. Pamiętam też, że co tydzień czy dwa wchodziłem na stronę internetową programu telewizyjnego i sprawdzałem, czy będzie jakiś film, w którego obsadzie znalazł się mój idol. Wiedziałem, w jakich filmach gra, ale nie mogłem ich wypożyczyć, bo nie miałem odtwarzacza DVD. Kilka razy udało mi się na coś trafić: obejrzałem chociażby „Gridlock’d” czy „Nad obręczą”. Jak oglądałem ten drugi film, to łzy mi ciekły, bo głupie chuje 2Paca zabiły (śmiech).

Lubiłem zresztą całe Zachodnie Wybrzeże. Gdy w 1999 roku pojechałem po raz pierwszy do Niemiec do pracy, chodziłem do tamtejszych sklepów muzycznych i kupowałem płyty Warrena G, Dr. Dre czy Snoop Dogga. Nigdy natomiast nie jarałem się Nowym Jorkiem, który był dla mnie za mało melodyjny. A mnie zawsze podobała się melodia w rapie. Nasa na przykład lubię słuchać dopiero od „It was written” – tam muzyka była mniej boombapowa.


Bartek Strowski: „Musi być muzyczka” – jak lubisz podkreślać.

Zgadza się. Jak producenci mnie pytają, jakie chcę bity, odpowiadam, że nie wiem, w jakim mają być klimacie, ale wiem, że ma być w nich muzyczka. Czasami słyszę, że ta muzyczka jest u mnie zbyt oczywista i że bity na moich płytach są jak słodka czekolada. Niektórzy wolą gorzką czekoladę i chcą, żeby muzyczka była bardziej wysmakowana; żeby dopiero za którymś razem w pełni ją odkryć. Ja jednak, żeby móc pisać, muszę mieć główny motyw, który od razu wpada w ucho.

Wracając jeszcze do moich muzycznych inspiracji – równolegle z amerykańskim rapem słuchałem też polskiego, ale u nas nigdy akurat nie miałem idoli. Pierwsze wspomnienie to „Scoobiedoo Ya” Liroya na dyskotekach w podstawówce. Dyrektor musiał przychodzić na salę i wyłączać tę piosenkę (śmiech). Uwielbiałem drugi album Molesty [„Ewenement” z 1999 roku – przyp. red.], ale jarałem się też Kalibrem 44.


JB: Chyba spory wpływ na to, czego słuchałeś, miała też twoja starsza o osiem lat siostra.

Oczywiście. W rap wsiąkłem dopiero, jak miałem szesnaście lat; dla mnie to był czwarty rzut muzycznego uświadamiania. Wcześniej słuchałem głównie rocka, z którego wyrosłem w wieku dwunastu lat, kiedy to obciąłem włosy (śmiech).

Siostra miała ścianę pełną kaset, których słuchaliśmy na jamniku [potoczna nazwa jednego z dawnych modeli magnetofonów – przyp. red.]. Za czasów podstawówki znałem na pamięć utwory zespołu IRA, który zresztą pochodził z Radomia. Pamiętam, że obracałem krzesło w kuchni do góry nogami i grałem na nim pałeczkami „Mój dom”. Słuchałem wtedy też Guns N’ Roses, Skid Row czy Metalliki. Pod koniec podstawówki wjechały The Cure, The Sisters of Mercy i tym podobne, okołorockowe rzeczy. Później dużo słuchałem Kultu i polskich rockowych piosenek. Pamiętam listę przebojów „30 ton”: Kasia Kowalska, Wilki, Closterkeller…

Po tym wszystkim przyszedł… Scooter (śmiech). Na pchlich targach w Niemczech kupowałem jego single: „Endless Summer”, „How Much Is The Fish?”… Wszystkie były w sumie takie same. Mnóstwo miałem tych singli, ale gdy zacząłem słuchać rapu, oddałem je koledze. To u mnie bardzo częste – całkowicie pozbywam się rzeczy, które kiedyś zbierałem. Wszystkie listy miłosne od dziewczyn z kolonii wyrzuciłem, gdy zacząłem spotykać się z moją pierwszą prawdziwą dziewczyną. Zamykam rozdziały w życiu.

Po Scooterze zaczął wchodzić rap. Pamiętam także Wzgórze Ya-Pa 3 czy „S.P.O.R.T.” Tedego. W drugiej klasie liceum byłem już pełnoprawnym słuchaczem rapu. Mocno wsiąknąłem.


JB: Zarysowaliśmy sobie background muzyczny – czas przejść do backgroundu życiowego. Co z najwcześniejszych lat utrwaliło się w twojej pamięci?

Pochodzę z rodziny pracującej. Mama przez całe życie zawodowe była sprzedawczynią w sklepach z ubraniami, z materiałami. Mój tata z kolei pracował jako mechanik w różnych radomskich fabrykach: w Radoskórze [Radomskie Zakłady Przemysłu Skórzanego – przyp. red.], w zakładach metalowych, odlewniach… Gdy przyszedłem na świat, mama miała trzydzieści dziewięć lat, a ojciec – trzydzieści sześć. Pierwsze trzy lata życia byłem z mamą w domu. Do przedszkola chodziłem dosyć daleko – mieszkałem na Ustroniu, a przedszkole było na Żeromskiego, głównej ulicy w Radomiu. Mama pracowała nieopodal, w Domu Towarowym Senior.

Z ciekawostek mogę jeszcze powiedzieć, że odkąd miałem skończone cztery lata, całą trasę z domu do przedszkola pokonywaliśmy z mamą pieszo. (Każdy, kto zna Radom, wie, że dla dorosłej osoby to pół godziny drogi). Wzięło się to stąd, że podobno gdzieś podłapałem słowo „chuj” i z pasją powtarzałem je na cały głos. Non stop. Mamie było wstyd jeździć ze mną autobusem, więc chodziliśmy (śmiech). Ta zaprawa przydała się w późniejszej pracy listonosza. Swoją drogą, mój trzyletni Jaś teraz z upodobaniem cały czas mówi słowo „dupek”. W każdej sytuacji. A im bardziej nie przystoi, tym lepiej. Historia zatacza koło.

Najmłodsze lata pamiętam jak przez mgłę; mam tylko jakieś przebłyski. Podstawówkę pamiętam za to już całkiem dobrze. Pamiętam, że tata zwolnił się z roboty i pojechał do Niemiec w poszukiwaniu lepszego jutra. Wcześniej jeździł też na Węgry sprzedawać jakieś materiały, ale nic z tego nie wyszło.

Chodziłem do osiedlowej świetlicy, która bardzo dużo mi dała. Grałem tam na Pegasusie, układałem puzzle. W wakacje potrafiłem przesiadywać w niej całymi dniami; raczej nie wyjeżdżałem nigdzie. Gdy miałem dziesięć lub jedenaście lat, poznaliśmy dziewczyny, za namową których zapisałem się z kolegami na organizowaną przez parafię pallotyńską Oazę [potoczna nazwa katolickiego Ruchu Światło-Życie – przyp. red.]. Chodziłem tam raz w tygodniu na spotkania z animatorem w kilkunastoosobowej grupie. Rozmawialiśmy głównie na tematy religijne, ale miały one przełożenie na całe życie. Przez pięć kolejnych lat – dopóki nie zacząłem jeździć do ojca do Niemiec – wybierałem się też na dwutygodniowe wakacje, tak zwane oazy wypoczynkowe. To była namiastka normalnych kolonii, ale bardzo tania, bo finansowana w głównej mierze przez Kościół, dzięki czemu moi rodzice mogli mnie na nią wysyłać. Wspominam Oazę jako coś na kształt harcerstwa, tyle że połączonego z religią. Nie zbiera się odznak, a rozmawia się i modli. Między dwunastym a czternastym rokiem życia byłem też na trzech pielgrzymkach do Częstochowy.


JB: Jaką rolę w twoim okresie dorastania odgrywała religia?

Myślę, że bardzo dużą – choć może nawet nie tyle religia, co towarzystwo z Oazy i fakt, że miałem zajęcie. Na młodego, pozostawionego samemu sobie chłopaka czyha wiele niebezpieczeństw. Odkąd pamiętam, mama wychodziła rano do pracy i wracała do domu o wpół do dziewiętnastej. W soboty kończyła o czternastej, więc widziałem ją tak naprawdę tylko w niedziele, a ojca w ogóle. Siostra miała swoje sprawy i musiała układać życie. Przez większość czasu byłem więc zostawiony samopas. Oczywiście miałem mnóstwo kolegów na podwórku, bawiłem się z nimi pod blokiem, ale miałem też Oazę. Ona nie była postrzegana jako coś cool i fajnego, ale mnie odciągała – podobnie jak świetlica – od innych rzeczy. Skoro byłem tam, to nie było mnie gdzie indziej. Opóźniło to proces mojej degradacji (śmiech).

Oaza była charakterotwórcza. Była też ważna pod względem emocjonalnym, duchowym i towarzyskim. Ludzie tam zebrani mieli na mnie dobry wpływ; co ciekawe, znakomita większość z nich dobrze radzi sobie w życiu. Na oazach wypoczynkowych trzeba było się z kolei otwierać i przełamywać na różne rzeczy, co bardzo mi się podobało. Raz musiało się być w kuchni, innym razem należało wymyślić jakąś zabawę dla grupy. Na ostatnim turnusie mówiłem o trudnych domowych sprawach i mogłem liczyć na wsparcie. Byłem jednak zbyt młody, żeby uświadomić sobie, że to, o czym opowiadałem, było jakimś problemem. Mówiłem o tym na głos, ale nie wiedziałem, że coś z tego wynika.

Młody umysł jest bardzo chłonny. Wspólne śpiewanie o północy, granie na gitarze – to działa na wyobraźnię i serce dzieciaka. Jest to i wzruszające, i wzniosłe… Z turnusu zawsze wracałem z nastawieniem, że będę pomagał mamie i będę dla niej najlepszy na świecie. Po dwóch dniach to nastawienie niestety mijało (śmiech). Tak czy inaczej, wielu księży mówiło mi wówczas, że na księdza pójdę. W rodzinie też tak powtarzano – chyba dlatego, że zawsze umiałem się wysłowić, przez co kojarzyłem się z prawieniem z ambony.


BS: A jak wspominasz szkołę?

W podstawówce tylko raz – w szóstej klasie – miałem świadectwo z czerwonym paskiem. Poza tym – raczej czwórki. Do liceum chodziłem do Traugutta, w którym też nie byłem wyróżniającym się uczniem, choć zacząłem bardzo dobrze. Po pierwszym półroczu w liceum miałem średnią 4,5, ale szkołę skończyłem jako jeden z najgorszych z klasy z kilkoma miernymi (śmiech). Po ukończeniu drugiej klasy od razu jechałem już do pracy do Niemiec. Nie czekałem nawet na rozdanie świadectw; byleby wcześniej móc wyjechać i dzięki temu więcej zarobić.

Jak jednak chciałem, to potrafiłem się spiąć z nauką. Egzamin wstępny na uczelnię napisałem jako jeden z najlepszych i z honorami odbierałem indeks. Jak w 2005 roku urodził się Bartek, mój pierwszy syn, i zapragnąłem nagle mieć stypendium naukowe, to skończyłem trzeci rok studiów ze średnią 4,91. Jedna czwórka; reszta ocen – piątki. Byłem chyba jedynym z mojego rocznika, który zdał wszystkie egzaminy, ale nie napisał pracy magisterskiej.


BS: Wspomniałeś o wyjazdach do Niemiec. Jaka była twoja pierwsza robota tam?

Nie pamiętam już. Pamiętam natomiast, jaka była pierwsza poważna fucha w Niemczech. Pracowałem w opuszczonej fabryce, w której kiedyś produkowano farby chemiczne. Były tam wielkie pojemniki zakręcane z góry, tonowe – tysiąc centymetrów sześciennych. Trzymano je w metalowych kratach. Moim i mojego ojca zadaniem było najpierw szlifierką kątową ciąć te kraty, rozwalać i pozyskiwać surowce wtórne – i na bok. Następnie kroić kontenery, odcinać górę i boki, a z brudnego plastiku łopatą wywalać chemię. To wszystko było bardzo toksyczne. To, co dało się odzyskać, odzyskiwaliśmy, a to, co trzeba było wyrzucić, wyrzucaliśmy.

Potem w różnych miejscach pracowałem: a to na przeprowadzkach, a to trawnik gdzieś przystrzygłem, a to jakiś dół trzeba było wykopać, meble skręcić; co się udało znaleźć. Praca oczywiście na czarno. Jak za pierwszym razem po półtora miesiąca wróciłem do Polski, przywiozłem ze sobą równowartość pięciu i pół tysiąca złotych w markach; niewyobrażalne pieniądze dla piętnastolatka. Kupiłem za nie nowy komputer. Mama płaciła za internet, który niby miał mi służyć też do nauki, ale bardziej jednak służył do 2Paca (śmiech). Z następnych wyjazdów wracałem już z chudszym portfelem, bo przepierdalałem kasę na miejscu.

Jeździłem do Wiesbaden pod Frankfurtem nad Menem. Tata wynajmował tam dwa pokoje na poddaszu dużej kamienicy; obok nas było wielu Polaków. Mieszkałem z ojcem i nieco zachłysnąłem się wolnością. Nie było z nami mamy, która mogłaby mnie przypilnować, choć z drugiej strony, gdybym był w Polsce, pewnie niewiele by się zmieniło – z tą różnicą, że nie miałbym pieniędzy. Jak chodziłem do liceum, mama już na początku powiedziała wychowawczyni, że ze względu na pracę nie będzie mogła przychodzić na wywiadówki o siedemnastej. Powiedziała jej też, że mi ufa, bo ja jej o wszystkim mówię. I to był fakt, bo mimo jakichś wybryków i nienajlepszych ocen, to, co trzeba było zrobić, robiłem.


BS: Jak często wyjeżdżałeś na saksy?

Po każdym zakończonym roku ogólniaka. Mówiłem nauczycielkom, że pod koniec maja wyjeżdżam do pracy, więc jeśli trzeba zaokrąglić ocenę, to w dół; bylebym zdał. Dawałem kwiatka i znikałem. Miałem jasno określoną wizję przyszłości: będę żył i pracował w Niemczech. Jak skończyłem czwartą klasę, chciałem pojechać tam już na stałe. Nie zamierzałem studiować. Maturę z języka polskiego i historii napisałem w niecałe dwie godziny; jako pierwszy wyszedłem. Później zdałem jeszcze egzaminy ustne – i wyjechałem.

Starałem się jakoś urządzić, mieszkając u ojca. Dużo już wtedy piłem; wiodłem żywot młodego emigranta zarobkowego bez zobowiązań. W 2002 roku po kilku miesiącach złapali mnie jednak na nielegalnej pracy i cały mój plan na życie się zawalił. Dostałem „miśka” w paszport na trzy lata; zakaz wjazdu do Niemiec. Byłem załamany. Na tamten moment świat mi się skończył. Nie wiedziałem, co będę robił dalej. To znaczy: wiedziałem, że będę musiał znaleźć pracę w Radomiu, ale na początku lat dwutysięcznych nie było o to wcale łatwo; zwłaszcza dla gościa świeżo po maturze.

Do Niemiec wyjechałem w maju, a już we wrześniu musiałem wracać. Było za późno, żeby zapisać się na uczelnię, więc przez rok nic za bardzo nie robiłem. Mama pozwoliła mi zamieszkać u niej, pod warunkiem że zacznę studia. W następnym roku zdałem więc na Międzywydziałowe Studia Historyczno-Filozoficzne na filii UMCS-u w Radomiu.


JB: „Pięć lat stracone niepotrzebnie” – lakonicznie podsumowałeś etap studiów w jednym ze starych utworów.

Przechodziłem wtedy przez różne okresy. Miałem na studiach kilku kolegów, ale raczej nie uczestniczyłem w życiu studenckim. Po jakimś czasie praktycznie przestałem chodzić na zajęcia i pojawiałem się tylko na egzaminach, bo już zacząłem pracować, walczyłem z nałogiem, a do tego na świecie był już mój syn. Nie wiem, jaki miałem mindset, jak pisałem o straconym czasie, ale ten czas był stracony pewnie dlatego, że uczelni ostatecznie nie skończyłem. Po latach czuję jednak, że studia dołożyły cegiełkę do mojego ogólnego rozwoju i dały szersze spojrzenie na świat. To były ciekawe studia, na których dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy.


JB: Napomknąłeś o pracy w czasie studiów. Czym się wówczas zajmowałeś?

Przez parę miesięcy, jak bardzo potrzebowałem dochodów, zatrudniłem się na przykład w nieistniejącym już sklepie z artykułami dziecięco-zabawkowymi Jumbo przy ulicy Mokrej. Praca nie była zła, szefostwo młode – pozdrawiam serdecznie! Studiowałem dziennie, a pracowałem na etacie. Trudno było to połączyć.

Później pracowałem u kolegi ze studiów; jeździłem w sezonie letnim do Kazimierza nad Wisłą i sprzedawałem tam okulary czy koraliki. Po tym, jak już zniesiono mi zakaz wjazdu do Niemiec, wyjechałem jeszcze dwa razy, ale z tego, co pamiętam, raczej się tam wtedy nie napracowałem. Czasem też jakiemuś koledze pomogłem na budowie… Gdy urodził się Bartek, w wakacje 2005 roku, pracowałem na zbiorze brzoskwiń w Falęcicach na wielkim gospodarstwie należącym do wujka mojego kumpla. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że w Polsce rosną brzoskwinie (śmiech). Dostawałem trzy pięćdziesiąt za godzinę. Było nas dwóch chłopaków z Polski; reszta sami Ukraińcy. Kupiłem wtedy Bartkowi łóżeczko.

Ponadto, odbyłem kilkutygodniowe obowiązkowe praktyki z uczelni. Robiłem kursy pedagogiczne w szkole: na drugim roku w podstawówce, na trzecim w gimnazjum, a na czwartym roku w liceum.


JB: Jak się odnajdywałeś na tych praktykach? Powiedziałeś kiedyś, że za młodu myślałeś raczej o pracy w fabryce, w kiosku…

Praca w kiosku to była dla mnie wymarzona robota (śmiech). Siedzi się, czyta, rozwiązuje krzyżówki… Nie wyobrażałem sobie wtedy, że mógłbym rapować, a ludzie z całej Polski słuchaliby moich numerów. Dla mnie to było abstrakcyjne.

Co do praktyk w szkole – nie przykładałem się do nich zbytnio, ale dawałem sobie radę. Jeśli chodzi o samo przekazywanie wiedzy uczniom, to nie miałbym problemu jako nauczyciel, ale mógłbym mieć problem z formalnościami i nerwami, więc to nie była robota dla mnie. Podziwiam nauczycieli; to ciężki kawałek chleba. Nawet tak się mówi: „obyś cudze dzieci uczył”; to klątwa (śmiech). W końcu i tak nie zrobiłem magistra, więc temat siłą rzeczy upadł.

Szukałem potem pracy w jakimś sklepie z rowerami; chciałem się gdziekolwiek zaczepić. W tamtym okresie nie myślałem o ścieżce kariery zawodowej (śmiech). Myślałem raczej, skąd wziąć w ogóle jakiekolwiek pieniądze. Później, gdy pogrążyłem się w nałogu i marazmie, myślałem, żeby znowu wyjechać za granicę – ale gdy ten pomysł dojrzewał, to akurat pojawiła się możliwość zatrudnienia na poczcie. W 2009 roku zacząłem siedzieć na okienku i wtedy trochę odżyłem, choć dalej piłem na osiedlu. W międzyczasie pisałem i nagrywałem kawałki. Do tej pory pamiętam, jak wyszedł kawałek na bicie BobAira [„Na sztukę” – przyp. red.] i na okienku przeglądałem forum Ślizgu, sprawdzając opinie (śmiech).

Praca na poczcie była jednak niepewna. Na początku byłem na zastępstwo za dziewczynę, która poszła na urlop macierzyński. Jak wróciła, przez pół roku byłem w dupie, bo nie wiedziałem, czy będę mógł na tę pocztę wrócić. Tu jakaś dorywcza praca, tu coś… Życie mijało mi na głupotach. Nic się nie działo: ani ojcem nie byłem dobrym, ani za rap nie brałem się na poważnie. Wyjechać za granicę do pracy już nie chciałem, bo wtedy Bartka w ogóle bym nie widywał. Cały czas łudziłem się, że moje życie zacznie się w końcu układać, ale bywało różnie. Gruba degradacja. Bezrobocie na przemian z pracą na poczcie, na której bardzo chciałem zaczepić się na stałe.


JB: Wspomniałeś, że w międzyczasie nagrywałeś kawałki. Słuchałem ich przed naszym spotkaniem i – w kontekście wspomnianej przez ciebie „grubej degradacji” – poruszyły mnie wersy z kawałka „Po horyzont”. Rapowałeś tam: „Regularnie życie pieprzę, mnie się podoba tak / Chuj z ogarnięciem, sobie się podobam sam”. Dotknęło mnie to tym bardziej, że ten numer jest przecież wesoły, funkujący.

Trzeba by znać wszystkie mechanizmy stojące za chorobą alkoholową: zaprzeczanie, umniejszanie, upiększanie wspomnień… Dopiero kiedy alkoholik przestanie pić, może sobie coś uświadomić. W innym wypadku są tylko wymówki. „To nie przez alkohol”, „Piję mniej niż tamten”, „Alkohol mi pomaga”… Dziś już znam te mechanizmy i wiem, że takie podejście jak to przedstawione w wersie, który zacytowałeś, było wytworem chorej głowy. Potrafię się jednak odciąć i posłuchać starych numerów. Jak lecą, to niech sobie lecą.

Raz na dwa lata zdarzy się, że na koncercie zagram „Woogie boogie”, tylko mówię wtedy publice, żeby nie mówiła o tym nikomu, bo zaraz na każdym koncercie będą się dopominać (śmiech). Jak mam dobry humor, a ludzie dobrze się bawią, to mogę nawinąć ten numer – i mam wyjebane. Nie strzelę sobie w głowę przez to, że kiedyś nagrałem taki kawałek, bo potrafię go oddzielić od złych doświadczeń, które już przerobiłem w pewien sposób. Mogę mieć do siebie wyrzuty jako rodzic i dojrzały facet, ale to tyle. Staram się trzeźwo patrzeć na problem.

Wracając natomiast jeszcze do poczty – od 2011 roku pracowałem jako listonosz. Byłem „skoczkiem” i chodziłem tam, gdzie było trzeba, gdy akurat listonosz obsługujący dany obszar zachorował albo poszedł na urlop. Nie dorobiłem się swojego rejonu, czego bardzo żałowałem. Listonosz, który od lat codziennie przychodzi w te same miejsca, ma swoich klientów, może ich – w cudzysłowie – wychować, żeby wszystko szło gładko… To było moje marzenie i dałbym się wtedy za nie pokroić.


BS: Za czasów pracy na poczcie byłeś jeszcze przed oficjalnym debiutem, ale powoli zyskiwałeś popularność wśród słuchaczy. Zdarzało się, że klienci cię rozpoznawali?

Czasem tak. Nawet kiedy jeszcze siedziałem na okienku, jakiś ziomek poprosił o pięć znaczków i autograf (śmiech). Pod koniec pracy jako listonosz byłem już po nagraniu „Woogie boogie”, które zdobyło sporą popularność w podziemiu, czy po udziale w akcji Popkiller Młode Wilki, więc wtedy już częściej byłem zaczepiany. Do Młodych Wilków zresztą nie chciałem iść. Najpierw odmówiłem Mateuszowi [Nataliemu, organizatorowi akcji – przyp. red.]; powiedziałem, że jestem za stary, że nie będę tam pasował i mam wyjebane. Później jednak pogadałem z kolegami, którzy powiedzieli mi, że to spoko opcja, więc zadzwoniłem do Mateusza i powiedziałem: „Dobra, mogę iść”. Dzięki temu parę osób mnie poznało.

Tak czy inaczej, wkrótce kończyła mi się na poczcie druga umowa na czas określony. Trzecia – zgodnie z przepisami – musiała być już na czas nieokreślony. Do ostatniej chwili byłem przekonany, że zaproponują mi tę umowę. To był koniec stycznia 2013 roku. Dwa dni przed terminem powiedzieli, że nie mogą mi dać etatu. A ja już tam siebie widziałem. Zaczęły się cięcia na poczcie i z centrali z Warszawy przyszło info, że muszę odejść. Duże „ciach” – jak wtedy z tym zakazem wjazdu do Niemiec. Dziesięć lat później kolejny raz świat mi się zawalił. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Miałem kilka mocnych life breakerów, które mnie podłamały, ale po latach wyszły one na dobre.


JB: Myślisz, że gdyby zaproponowali ci na poczcie regularną umowę o pracę, mógłbyś dalej tam siedzieć?

Nie wiem, ale samo bycie listonoszem bardzo mi odpowiadało. Przychodziłem, sortowałem listy, wychodziłem w rejon. Nikt nade mną nie stał. Miałem robotę do zrobienia; kiedy zrobiłem, wtedy zrobiłem – i tyle. Wiadomo, że były też gorsze dni, bo zapierdalanie przy minus dwudziestu lub przy trzydziestu stopniach na plusie albo jeżdżenie rowerem po błocie to nic przyjemnego, ale i tak lubiłem być listonoszem.

Kiedy jeszcze robiłem na poczcie, odezwała się do mnie Ania Wójcik, która wówczas pracowała w Prosto [i zaproponowała KęKę, żeby ten wysłał demo do wytwórni – przyp. red.]. Powiedziałem jednak, że ja to demówki nie nagram, a przecież bez niej nie dadzą mi kontraktu, tak że się nie uda. Z kolei dzień po tym, jak mnie zwolnili, zadzwonił Wojtek Sokół. Wtedy już nie mogłem odmówić. Nie wiem, czy zaangażowałbym się tak mocno w muzykę, gdybym dalej pracował na poczcie. Nie wiem, czy tak szybko nagrałbym debiut i czy nie przegapiłbym swojego momentu.


JB: W pierwszej części naszej książki Ania wspominała twoje obawy związane z tym, że pewnie samemu się nie zmobilizujesz i cały czas ktoś musiałby nad tobą stać. Okazało się, że było wręcz przeciwnie.

Robienie płyty ułatwił mi fakt, że niczym innym już wtedy się nie zajmowałem. Prosto zaproponowało, żebym nagrywał w Otrejbarwie, gdzie zresztą nagrywam do tej pory. Jak zacząłem tam jeździć, zawsze byłem na czas. Mimo swojego nałogu, miałem – i nadal mam – w sobie zaprogramowany przez mamę strach przed spóźnianiem się i niedotrzymywaniem słowa. Strach przed utratą pracy też. Jak umawiam się z kimś na spotkanie o dwunastej w Warszawie, to z Radomia wyruszam o dziewiątej trzydzieści, choć drogi jest na godzinę.

Jeżdżąc do Otrejbarwy, musiałem przemóc w sobie pewne lęki, skombinować kasę na bilet. Dwie i pół godziny pociągiem do Warszawy, a później jeszcze w metro na Imielin [gdzie wówczas znajdowało się studio; obecnie mieści się w podwarszawskich Łomiankach – przyp. red.]. Pod kątem psychologicznym to za każdym razem była wielka przeprawa. Dziś wydaje się to śmieszne, ale tych kilka lat temu byłem gościem, który raczej nie ruszał się poza swoje osiedle – a już na pewno nie poza swoje miasto… Ale przyjeżdżałem i nagrywałem – jakaś setka w studiu, ale zawsze nagrywałem. Swoją drogą, kilka numerów – takich jak „Jeden kraj” czy „Nie wiedziałaś” – miałem już gotowych, zanim podpisałem kontrakt z Prosto.

Przy okazji każdej wizyty w Warszawie starałem się nagrywać po dwa numery, bo wkurwiały mnie te dojazdy, więc chciałem zrobić jak najwięcej, będąc na miejscu. A tak to siedziałem w domu, zbierałem bity i pisałem. Przed debiutem brałem jeszcze co miesiąc pięćset złotych zasiłku z urzędu pracy. Dopiero jak po płycie pojawiły się koncerty, a wraz z nimi umowy, straciłem status bezrobotnego.


JB: Debiutancki album, czyli „Takie rzeczy”, momentalnie chwycił?

Stopniowo to szło. Jak w czerwcu 2013 roku ukazał się singiel „Trasa (BraKaKa)”, to wiele osób pytało, co to, kurwa, jest (śmiech). Ale to był niereprezentatywny numer dla płyty. Na dwa tygodnie przed premierą puściliśmy pierwszy klip, do „Nigdy dość” – tu już było dobrze. Pamiętam, że byłem wtedy w Warszawie i udzielałem wywiadów. Miałem telefon-ogórka bez internetów, więc nie mogłem sprawdzić, z jakim odbiorem spotyka się ten singiel, dlatego Ania pisała mi co chwilę esemesy, że tyle i tyle osób obejrzało, że łapki w górę się zgadzają… Później fajnie przyjął się też teledysk do „Jednego kraju”.

Pamiętam, że jak już nagrałem „Takie rzeczy”, znowu dopadł mnie potworny lęk, który mi zresztą strasznie pomógł. Otrzeźwił mnie i powiedział: „Masz niesamowitą okazję, weź tego nie spierdol!”. Robiłem wszystko, żeby nie pić. Od połowy października, po ujęciach do „Nigdy dość”, aż do premiery płyty postanowiłem nie pić, żeby nie zrobić gdzieś z siebie głupka i nie zmarnować szansy. Aż do wigilii firmowej Prosto nie piłem. To był mój rekord wtedy. Dwa miesiące i trzy dni.

W okresie popremierowym dziwnie się czułem. Jak się oderwie alkoholika od alkoholu, nie wie on, jak sobie poradzić z życiem. A tu jeszcze natłok wszystkiego, dużo nowych rzeczy się działo. Zaczęły spływać oferty koncertowe, coś tam szło, a od nowego roku Marta [Nizio, właścicielka agencji Bashesh; prywatnie narzeczona KęKę – przyp. red.] zaczęła mnie bookować. Sprawy powoli zaczynały się układać i czułem, że moje życie się zmienia. Cieszyłem się, choć nie znałem realiów rynku. Wcześniej nie śledziłem sceny i nie wiedziałem, na czym polega życie rapera. Nie miałem o tym bladego pojęcia.


JB: Półtora roku po „Takich rzeczach”, czyli w marcu 2015 roku, przyszła kolej na „Nowe rzeczy”, które były promowane singlem „Wyjebane (tak mocno)”. W dniu, w którym rozmawiamy, to zdecydowanie najpopularniejszy twój kawałek na YouTube’ie.

To jest taki numer-mem – ludzie go słuchają, jak chcą mieć wyjebane. Już nawet pomijając, o czym jest ten kawałek (śmiech). Zresztą całe „Nowe rzeczy” to w ogóle nie jest „wyjebane”. Za wyjątkiem tego singla i utworu „Fajnie”, jest walka, spięcie. Zapierdalać, robić, ogarniać, wyjść z tego wszystkiego! Cała płyta jest o „nie-wyjebane”.

Brzmieniowo był tu zdecydowanie największy przeskok pomiędzy moimi płytami. Treściowo miewałem większe zmiany. To był równy album, choć z dzisiejszej perspektywy wiem, że jeszcze nie był w pełni trzeźwy. Bez alkoholu, ale jeszcze nie trzeźwy. Nie piłem, byłem zaszyty, ale nie byłem na terapii. Bałem się zapić ze względu na to, że coś mogło mi się stać. Jak spytacie moją narzeczoną, to powie wam, że to był najgorszy okres, jaki ze mną przeżyła. Alkoholik, który jeszcze nie dojrzał do tego, że jest alkoholikiem, i nie chce pewnych mechanizmów rozbroić, tylko po prostu nie może pić, dalej jest tak samo zagubiony i znerwicowany jak wcześniej.


JB: Na pewno jednak na „Nowych rzeczach” jest więcej zrozumienia własnej osoby niż poprzednio. Wcześniej nawijałeś, że w sumie to fajnie, jak życie się pieprzy, a tu miałeś już w sobie zawziętość, żeby coś zmienić. Kolejna rzecz – niewątpliwie też sprzedażowo był duży przeskok między tą płytą a poprzednią. Świadomość rosła.

Tak, jeśli chodzi o sprzedaż, ta płyta już poszła grubo. Frekwencja na koncertach skoczyła ze stu osób do czterystu. Musicie sobie zdać sprawę, że od 2001 roku, kiedy to nagrałem pierwszy numer, do początku 2014, gdy zaczęły spływać pieniądze za debiut, nie zarobiłem na rapie praktycznie nic, za wyjątkiem paru stów z kilku koncertów. Fakt, że nagle mogę żyć z rapu, był dla mnie niesamowity. Pieniądze, które zarobiłem na pierwszej płycie, odłożyłem, żeby móc zrobić „Nowe rzeczy” samemu; po to, żeby mieć lepszą pozycję do rozmów z wytwórnią. Przyniosłem do niej gotowy produkt, który należało tylko wydać i rozdystrybuować. Miałem dwadzieścia pięć tysięcy złotych – wtedy była to dla mnie astronomiczna kwota! Gdy kilka lat później w singlu „Zrobiłeś to chłopak” zarapowałem: „Czasem lepszy mam weekend niż hajs za tę płytę / Jest spoko”, niektórzy odebrali to jako prztyczek do Prosto. Nie! Po prostu skala się zwiększyła i ja to doceniam. Nagrywając pierwszy album, byłem przecież na bezrobociu, pięćset złotych zasiłku to był life saver (śmiech), a praca listonosza za dwa i pół tysiąca złotych na rękę była szczytem moich marzeń. A tu nagle od roku grałem koncerty, miałem odłożone dwadzieścia pięć tysięcy – czego mogłem chcieć więcej? Byłem w siódmym niebie. Niedługo po premierze „Takich rzeczy” spłaciłem wszystkie długi i od tamtej pory nie mam już żadnych. Wcześniej permanentnie byłem pod kreską. Miałem notesik, w którym zapisywałem: tu dwie dychy, tu pięć, tu stówa.


BS: Jak oceniasz współpracę z Prosto przy dwóch pierwszych płytach?

Bardzo dobrze. Nie mam większych zastrzeżeń. Wszystko było jasne. Wiedziałem, na co się piszę. Na początku wytwórnia robiła wszystko za mnie, ale po czasie zacząłem ogarniać, co i jak, przez co zapragnąłem niezależności.

Patrząc z biznesowego punktu widzenia, myślę, że wielkim plusem było to, że zadebiutowałem na scenie dopiero w wieku trzydziestu lat. Byłem już za stary, żeby mieć w głowie głupoty, i potrafiłem o siebie zadbać. Już drugą płytę mogłem wydać samemu, ale wolałem się upewnić, czy na pewno będę wszystko umiał, więc dopiero trzecią wydałem u siebie [nakładem Takie Rzeczy Label – przyp. red.]. Nie biorę na barki więcej niż jestem w stanie udźwignąć. To zachowawcze, ale tak działam w interesach.

Współpraca z Prosto nauczyła mnie też, że papierologia musi się zgadzać. Nie ma nic na gębę, ziomuś (śmiech).


JB: My dla ciebie również mamy umowę, ale to na koniec, bo jeszcze sporo tematów przed nami. Powiedz, czy przeskok z pozycji osoby bezrobotnej i zadłużonej do słynnego rapera był dla ciebie łatwy?

Wszystko było dla mnie nowe. Pamiętam, jak poszedłem do galerii handlowej w Radomiu, żeby kupić telefon z ekranem dotykowym i markowe buty za czterysta ileś złotych. Szedłem w czarnej kurtce Prosto – tej samej, co mam na klipie do „Zostaję” – przez tę galerię i czułem, jakbym unosił się nad ziemią. Czułem się najlepiej! Jakbym wygrał na loterii. A to był dopiero początek zmian (śmiech).

Po „Nowych rzeczach” miałem super trasę koncertową, ale dopiero przy jeszcze następnej płycie, czyli przy „Trzecich rzeczach”, które wydałem już własnym sumptem, poczułem, jak wszystko wokół mnie się rozwinęło. Nie chodzi mi o skalę sukcesu, tylko o to, o ile spraw musiałem nagle zadbać. Preordery, klipy, sklep, strona internetowa… Do tego w trakcie nagrywania płyty urodził się Jasiek, mój drugi syn. Z Martą mieliśmy również na głowie przeprowadzkę. Jeszcze trzeźwienie, a do tego okazało się, że choruję też na depresję. Gorący okres. Nie miałem nawet za bardzo czasu myśleć, czy to dobrze idzie, bo cały czas było co robić, ale jak się zrobi coś dobrze samemu, to czuje się, że to ma sens. Mega nauka przy tym albumie.

Wszystkie preordery udało się wysłać za pośrednictwem poczty, a nie firmy kurierskiej – tak, jak zawsze chciałem. Skrupulatnie tłumaczyłem słuchaczom, jak na przykład wygląda awizo i gdzie je można znaleźć; nie każdy młody odbiorca to wie. Wykonuję pracę u podstaw i wyjaśniam, jak działa poczta. Koledzy z poczty mówili mi, że robię świetną robotę w zakresie uświadamiania klientów. Tym niemniej listonosze byli na mnie źli, bo tylko dokładałem im przesyłek (śmiech). W samym Radomiu w przedsprzedaży rozeszło się siedemset sztuk, więc – jak podzielimy na rejony – to każdy z listonoszy miał średnio po kilkanaście moich płyt do rozniesienia w ciągu jednego dnia.

Przy tej płycie specjalnie wcześniej wygasiłem preorder, bo schodził tak dobrze, że bałem się, że nie damy rady sami wysłać więcej. Przy kolejnym krążku, czyli „To tu”, wszystkie przesyłki mieliśmy przygotowane z odpowiednim wyprzedzeniem (a i tak było trudno się wyrobić). Wynikało to z tego, o czym mówiłem wcześniej, czyli ze strachu przed zawalaniem terminów. Nienawidzę się spóźniać, wręcz się tego boję. Jakby od jednego spóźnienia na spotkanie miała zależeć cała moja przyszłość. Syna, jak mieszka u mnie, zawożę do szkoły na drugi koniec miasta i nigdy się nie spóźniliśmy. Nigdy też Bartek nie musiał na mnie czekać po szkole. Jestem na tym punkcie wyczulony.

Na płaszczyźnie zawodowej natomiast staram się – o ile jest to możliwe – nie współpracować z ludźmi, którzy nie dotrzymują terminów. Mam swoje lęki, które są typowe dla osób z syndromem DDA [Dorosłe Dzieci Alkoholików – przyp. red.]. Jak na coś się umawiam, a wychodzi inaczej, reaguję smutkiem lub gniewem. Muszę upewniać się, czy na pewno się uda, czy zdążymy. To nie jest zdrowe, choć może taka mania kontroli – że prędzej się spalę ze wstydu niż nie dotrzymam terminu – czasem fajnie wygląda z boku. Dla mnie i dla mojego otoczenia bywa to jednak problematyczne. Staram się tego oduczać.


BS: Na „Trzecich rzeczach” znalazł się niezwykle poruszający utwór „Smutek”, w którym otwarcie opowiadasz – na tle wspomnień z domu rodzinnego – o swojej chorobie alkoholowej. Jak ludzie z twojego najbliższego otoczenia zareagowali na ten singiel?

To nie jest hip-hop. Rozmowy II

Подняться наверх