Читать книгу To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński - Страница 5

Forin

Оглавление

Szacunku nie zdobywa się siłą


Dlaczego?

Nie ma w Polsce drugiego równie uznanego projektanta okładek rapowych płyt, co Forin. Będąc aktywnym na tym polu od 2000 roku, przygotował oprawy graficzne blisko dwustu albumów dla największych tuzów rodzimej sceny. Projekty jego autorstwa zaskakują, intrygują, zachwycają. Wkład Forina w ewolucję myślenia o tym, jak można opakować muzykę, jest nie do przecenienia. Wydatnie przyczynił się również do zmiany postrzegania zawodu projektanta okładek – dziś już nikogo nie dziwi, że nie jest to wyłącznie ekscentryczne hobby po godzinach. Grzegorz Piwnicki jest marką samą w sobie, a przy tym nieuznającym półśrodków, stuprocentowym profesjonalistą, który chętnie dzieli się wiedzą z młodymi adeptami projektowania. Biorąc pod uwagę przeszłość związaną z malowaniem graffiti oraz fakt, że tworzenie okładek jest jedynie wycinkiem jego aktywności zawodowej, było więcej niż oczywiste, że zaproszenie do wzięcia udziału w „To nie jest hip-hop. Rozmowy II” musiało powędrować również do niego.


Jak?

Z plecakiem pełnym zaprojektowanych przez Forina płyt udałem się do jego mieszkania w majestatycznej kamienicy na Starej Pradze. Grudniowy termin dograliśmy po tym, jak mój rozmówca – ze względu na to, że rozchorowały się jego żona i córka – musiał odwołać poprzednie spotkanie. Usiedliśmy w salonie i przy akompaniamencie muzyki Milesa Davisa, Bonobo czy The Cinematic Orchestra przegadaliśmy ponad trzy godziny. Wydaje mi się, że przez ten czas udało się odpowiednio uchwycić charakter i podejście Forina. Po co cały czas mówić o sobie, skoro można porozmawiać o tym, co się ostatnio przeczytało lub obejrzało? Po co cały czas mówić o sobie, skoro – patrz: tytuł wywiadu? Niezwykle owocne spotkanie, na bazie którego powstał bardzo ciekawy, wyważony i mądry materiał.


Autor: Jacek Baliński

Data: 4 grudnia 2018


Od marca 2017 roku jesteś szczęśliwym rodzicem. Dużą zmianę w twoim życiu spowodowały narodziny córki?

Maksymalną. Przede wszystkim przyjście na świat Janiny ułożyło moje życie. W pewnym momencie człowiek dorasta do podjęcia decyzji o zostaniu rodzicem i trochę żałuję, że w moim przypadku nie nastąpiło to wcześniej. Z mojego dzieciństwa dobrze pamiętam dziadków, podczas gdy ludzie z mojego pokolenia dopiero teraz – mając trzydzieści kilka lat – decydują się na dzieci, przez co najprawdopodobniej dzieci ich dzieci nie będą znały ich jako dziadków. Instytucja dziadków wyginie. Na szczęście w moim życiu pojawiła się żona Agata, a od niedawna jest z nami Janina. Głupio mówić, ale zaplanowaliśmy jej narodziny pięć lat do przodu.

Mamy mnóstwo książek o tym, jak się przygotować do tego, żeby być najlepszym rodzicem, ale na razie porady z nich się nie sprawdzają. Wychodzi na to, że każde dziecko jest inne. Pierwszy rok w roli ojca był dla mnie mega trudny, bo w moim wieku ma się już jakieś przyzwyczajenia, jest się w pewien sposób rozpieszczonym przez życie, jeśli chodzi o wpływy pieniężne i na co można je przeznaczyć – aż tu nagle wszystko się odwróciło. Ale to fajna zmiana. Niezły detoks.


Zanim zaczęliśmy nagrywać, powiedziałeś, że długo miałeś problem, żeby znaleźć czas na cokolwiek, co nie jest projektowaniem – wspominam o tym w kontekście stosunkowo późno podjętej decyzji o założeniu rodziny.

W poprzednim związku nigdy nie myśleliśmy na serio, żeby postarać się o dziecko. Byliśmy zapatrzeni w pracę. Znajdowaliśmy się w otoczeniu ludzi w wieku trzydziestu–trzydziestu pięciu lat – wszystko to mówiło, że zawsze będzie czas. A tak naprawdę tego czasu nie ma wcale tak dużo. Nie wiem jednak, czy w tamtym okresie byłbym dobrym rodzicem. Czy umiałbym zrezygnować z pełnego poświęcenia się pracy na rzecz starania się, aby być najlepszym tatą.


Przestawiłeś już akcenty między życiem zawodowym a rodzinnym?

Staram się, żeby się udawało. Oczywiście są terminy, których nie da się przeskoczyć i niekiedy muszę pracować w nocy, ale wtedy Agata mnie odciąża przy Janinie. Doszliśmy do konsensusu. Oboje mamy wolne zawody, więc możemy sobie w miarę zaplanować opiekę nad córką. Idzie się dogadać, jak ludzie chcą się dogadać.


Patrzyłeś wcześniej na siebie jako na tytana pracy?

Nadal jestem pracoholikiem, przez co nie umiem odpuścić pewnych rzeczy. Nie potrafię działać na zasadzie: zrobione, zapomniane, następne. Każdym kolejnym projektem chcę przeskakiwać ten, który powstał jako poprzedni. To potrafi generować problemy, ale sądzę, że nauczyłem się już asertywności we współpracy z innymi osobami, przez co wiem, jak rozdzielać wybrane zadania. Wreszcie umiem delegować polecenia, co kiedyś nie przychodziło mi łatwo, bo nie umiałem dzielić się swoją pracą. Wiedziałem, że jak ja czegoś nie zrobię, to nikt tego nie zrobi. A już na pewno nie zrobi tego lepiej.


Wspomniałeś kiedyś, że jak ktoś cię pozna jako Forina, to znika Grzegorz. Stajesz się postacią kryjącą się pod pseudonimem.

Staram się oddzielać pracę od wizerunku i wolę, żeby patrzono na mnie przez pryzmat tego, jakim jestem człowiekiem, niż przez to, co zrobiłem. Dorobek zawsze ciąży. To podejście po części wyniosłem z graffiti – w tym środowisku przed laty ludzie znali się z ksywek, a nie z imion. Teraz jednak nie przedstawiam się nikomu jako Forin. Wolę jako Grzegorz.


Jadąc do ciebie, zastanawiałem się, czy gdyby twoje studio nie nazywało się Forin Studio, tylko – dajmy na to – Grzegorz Piwnicki Studio, coś by to zmieniło?

Bardzo dużo. Przez wiele lat miałem studio, które nazywało się Projektowanie.Org*, i – patrząc na to pod kątem komercyjnym, bo wykonuje się pracę po to, żeby mieć z niej zarobek – dopiero po zmianie nazwy w 2013 roku na Forin Studio zaczęło ono zwyżkować.


Jakie były początki Projektowanie.Org*?

Założyłem je wspólnie z przyjacielem Szymonem Lesiszem w 2002 roku. Robiliśmy przede wszystkim strony internetowe. Prawdę mówiąc – żaden interes. Wtedy jednak nie patrzyłem na to w ten sposób. Studio trzymało się dość długo, ale ostatni okres był już agonią. Głupota. Nie mieliśmy biznesplanu, brakowało profesjonalnego podejścia, założeń, jakie są finansowe plany na rok do przodu i co przynosi nam największe profity… Działaliśmy od projektu do projektu. Nie byliśmy też odpowiednio sprofilowani. Mydło i powidło. Teraz już wiem, że tak interesu się nie prowadzi.

Poza tym strony internetowe trzeba lubić robić. Ja nie lubię.


Lubisz za to projektować okładki płyt. Od 2000 roku do momentu, w którym rozmawiamy, zrobiłeś ich około stu osiemdziesięciu. Średnio dziesięć na rok. Nie jest to twoja jedyna aktywność zawodowa, ale większość odbiorców kojarzy cię jednak z okładek.

Jasne. Okładki, które zrobiłem, są zapalnikiem do tworzenia innych projektów. To kawał mojego życia zawodowego i identyfikuję się z nimi – tym bardziej, że od zawsze zależało mi na promowaniu zawodu projektanta okładek. Uważam, że przez blisko dwadzieścia lat w branży udało mi się wprowadzić kilka zmian na lepsze – wystarczy porównać dawne wydania płyt z obecnymi. Dziesięć lat temu większość płyt była wydawana w plastikowych opakowaniach, a dziś wydawnictwa przybierają niemal dowolną formę. Są konkursy – tak państwowe, jak i niezależne – na najlepsze okładki. Jeszcze niedawno nikt o tym nawet nie myślał.


W tych konkursach zresztą rokrocznie zajmujesz wysokie miejsca; nieraz nawet je wygrywałeś. Robi to na tobie wrażenie, łechce ego…?

Nie. Może kilka lat temu tak było, kiedy miałem bardziej rozbuchane ego i postawę w stylu „co to nie ja”, ale teraz uważam, że nie jest to do niczego potrzebne. Niczego nie buduje, nie daje kopniaka do kolejnych wyzwań, a wręcz hamuje, bo człowiek zamyka się w swoim pomyśle na siebie. Pod względem rozwoju artystycznego o wiele więcej osiągnąłem przez ostatnich kilka lat niż przez wcześniejszych kilkanaście. Nagrody oczywiście są fajne, ale mimo to na ścianie w domu mam powieszone tylko cztery z osiemnastu Złotych i Platynowych Płyt, które otrzymałem. Kryją się za rogiem, nie są specjalnie wyeksponowane. Wyróżnienia nie wpływają na moje życie – pomijając fakt, że dzięki nim zdobywam kolejne zlecenia i mogę coraz więcej zarabiać.


Była przed chwilą mowa o wydawnictwach, które mogą przybierać w zasadzie dowolne formy – przyszło mi teraz na myśl zaprojektowane przez ciebie opakowanie płyty „Dalekie zbliżenia” Weny.

Jako pierwszy zastosowałem w nim wykrojnik krzyżowy. Wymyśliłem to opakowanie, narysowałem na kartce i oddałem do drukarni z pytaniem, czy są w stanie coś takiego wykonać. Potem się okazało, że ten wykrojnik wszedł do powszechnego obiegu. Większość opakowań, które proponowałem drukarni, są teraz w ich ofercie. Oczywiście są one odpowiednio dopracowane, ale powstały na bazie moich szkiców. Prawnik, z którym dziś współpracuję, dziwi się, że nie opatentowałem tych wzorów. Kiedyś o to nie dbałem.

Przez lata otwierałem umysły ludziom w tłoczniach i drukarniach, przekonując, że płyty nie muszą być wydawane wyłącznie w plastikowych pudełkach. Też dzięki temu płyty są dziś inaczej prezentowane w Empikach – albumy Ostrego, które zaprojektowałem, nie mieściły się na dawnych półkach. Pierwszym większym od standardowego wydaniem, jakie przygotowałem dla Adama, było „Tylko dla dorosłych”. Regularne wydanie wyglądało jak kolekcjonerskie. Myślę, że od tego momentu – to był 2010 rok – zaczęła się rewolucja wydawnicza.


„Podczas gdy często spotyka się dwa wydania tej samej płyty: normalne i premium, ja zaproponowałem Adamowi [O.S.T.R.], żeby jego opakowania zawsze były premium plus w podstawie, a kosztowały tyle, co wydania normalne” – mówiłeś kiedyś w jednym z wywiadów.

To jest też efekt dialogu z wytwórnią. Jeśli w Asfalt Records uważają, że Ostry jest królem rapu w Polsce, to król musi mieć królewski wizerunek. Ja pracuję z Adamem nad jego wizerunkiem od płyty „Ja tu tylko sprzątam”, czyli od 2008 roku. Zauważ, że raperzy nie są już kojarzeni jako osoby, które siedzą na trzepaku i strzelają kozami z nosa. Dziś to postaci, z którymi można zrobić wielką kampanię promocyjną, wyświetlić się przy nich i ogrzać w ich świetle. Artyści rapowi zaczęli więcej zarabiać. Wygląd i wydanie ich płyt również miały wpływ na to, jak są obecnie postrzegani. Za właściwym projektem opakowania idzie pożądany wizerunek – nieważne, czy to mleko, batoniki czy płyty CD.


Pozostając dalej przy Ostrym – w 2006 roku powiedziałeś, że bardzo chciałbyś stworzyć okładkę lub logo dla Włodiego, WWO czy Ostrego właśnie. Dwa lata później zacząłeś już regularną współpracę z łódzkim raperem. Jak do tego doszło?

Pierwszym zleceniem, jakie dostałem od Tytusa, czyli właściciela Asfalt Records, było złożenie okładki płyty „Absurd i nonsens” Łony i Webbera, do której front zrobił pan Marek Raczkowski. Zakolegowaliśmy się z Tytusem – pomogłem mu znaleźć siedzibę biura na Mirowie, bywałem u niego w domu, aż w końcu spytał mnie, czy nie chciałbym zrobić okładki dla Ostrego. Ze względu na format artysty i jego pozycję, byłem w ciężkim szoku. Była to dla mnie duża szansa i nie ukrywam tego, że współpraca z Adamem dała mi możliwość dotarcia ze swoimi pomysłami do szerszego grona odbiorców, a w rezultacie – zaistnienia na rynku wydawniczym. Ogromna w tym zasługa Tytusa. Jest on ojcem chrzestnym mojego sukcesu.


Od początku współpracy z Ostrym było jasno komunikowane, że okładki dla niego robisz właśnie ty. Fakt, że okładkę zaprojektował Grzegorz „Forin” Piwnicki, był oczywistą wartością dodaną dla płyty. Wcześniejsze rzeczy, które tworzyłeś dla innych wykonawców, też były w ten sposób komunikowane czy byłeś po prostu wymieniony w creditsach i na tym się kończyło?

Zwróciłeś uwagę na coś, na co ja do tej pory nie zwracałem. Wcześniej współpraca między mną a wytwórnią czy artystą polegała zwykle na tym, że dostawałem zlecenie, wykonywałem je, rozliczaliśmy się – i tyle. Myślę, że Tytus zrewolucjonizował podejście do roli projektanta. Pierwszą Platynową Płytę za sprzedaż i za wpływ na kampanię promocyjną dostałem za „Tylko dla dorosłych” od Asfalt Records. Zapytałem wtedy Tytusa, dlaczego mi ją dał, skoro wcześniej nikt mi nie przyznał podobnego wyróżnienia – nawet wtedy, gdy płyty z zaprojektowanymi przeze mnie okładkami osiągały dużą sprzedaż. Tytus odpowiedział: „Wykonałeś kawał dobrej roboty, która ma nieprzeciętny wpływ na sprzedaż albumu. Zaprojektowałeś opakowanie, a to pierwsza rzecz, z którą odbiorca spotyka się w sklepie – dlatego wręczyłem ci Platynową Płytę”. Pamiętam, że mocno wówczas urosłem. Zrozumiałem, że projektant rzeczywiście ma wpływ na to, jak dana płyta się sprzedaje. Myślę, że obecnie nie jest już niczym zaskakującym, że projektanci okładek otrzymują tego rodzaju wyróżnienia za wyniki sprzedażowe.


Swoją drogą, często mówi się o tobie w kontekście samych okładek, podczas gdy jesteś odpowiedzialny za coś więcej niż tylko front.

Obecnie projektuję całą komunikację wizualną do płyty. Moja praca dosyć znacząco wychodzi poza sam front czy nawet opakowanie. Pierwszy raz za kompleksową komunikację odpowiadałem przy wspomnianej już płycie „Tylko dla dorosłych”. Przy tej okazji – w cudzysłowie – ożywiliśmy Nikodema, fikcyjnego bohatera płyty. Stworzyliśmy mu, między innymi, profil na Facebooku, kiedy ten portal dopiero raczkował w Polsce. Słuchacze mogli dodawać Nikodema do znajomych.

Z tym wydaniem płyty, które przyniosłeś, wiąże się ciekawa historia. Egzemplarz ten jest jednym z pierwszych czterech tysięcy. Poszliśmy z Tytusem do drukarni na spotkanie odnośnie do tej płyty. Radośnie oznajmiono nam, że uratowano nam wydanie. „Ale jak to?” – spytaliśmy. „No, bo nie było nacięcia w tekturce nad dnem – więc je zrobiliśmy, żeby można było tę tekturkę wyciągnąć” – odpowiedzieli drukarze. Chodziło o to, że pod wspomnianą tekturką znajdowała się ukryta płyta, która nie istnieje w zapisie wydawniczym jako kolejny krążek. Celowo nie zrobiliśmy nacięcia, bo dodatkowy krążek miał być zagadką. Trochę nam zepsuli w drukarni zabawę i część kampanii (śmiech). Na końcu komiksu, który był integralną częścią wydawnictwa, odbiorca dowiadywał się o płycie, którą Nikodem ukradł i włożył do pudełka z „Tylko dla dorosłych”. Kto łebski, to wziął opakowanie, pogrzebał i w końcu znalazł dodatkową płytę. Na tym krążku znajdowały się kolejne utwory, ale nie było na niej żadnego nadruku. Część słuchaczy pisała do Tytusa, że Asfalt wysłał im czystą płytę CD i nie wiedzą, o co chodzi.

Rok później wyszło wydanie instrumentalne płyty w tysiącu egzemplarzy. We wkładce znajdowała się informacja, że pod światło można zobaczyć jakąś informację o Nikodemie. Tą informacją była prośba o skontaktowanie się z nim mailowo. W automatycznej odpowiedzi Nikodem odsyłał na swój profil na Facebooku. Po roku od wydania płyty dla około stu osób, które dotarły do finału zabawy, opublikowaliśmy tracklistę ukrytego krążka.

W kolejnych latach zrobiliśmy jeszcze z Ostrym kilka podobnie rozbudowanych kampanii – wspomnę tylko o grze miejskiej z okazji premiery „Kartaginy”, czyli jego wspólnego albumu z Marco Polo.


Na jakich zasadach przebiega wasza współpraca z Ostrym? Masz w stu procentach wolną rękę czy twoje projekty są wypadkową pomysłów i dyskusji z artystą i wytwórnią?

Zapalnikiem do całej kreacji jest tytuł płyty – jak go znam, przedstawiam Ostremu i Tytusowi swoją koncepcję. Trzeba wziąć przy tym pod uwagę różne ograniczenia. Przy „W drodze po szczęście” nauczyliśmy się, że składowanie siedemdziesięciu pięciu tysięcy egzemplarzy tak wydanej płyty zajmuje jednak sporo więcej miejsca niż składowanie regularnie wydanych płyt. Siedziba Asfaltu znajdowała się wtedy na pierwszym piętrze w kamienicy na Kredytowej, więc przechowywanie tam części nakładu wiązało się z obciążeniem stropu, co z kolei mogło bezpośrednio wpływać na konstrukcję budynku. Zwykle projektant raczej nie zaprząta sobie głowy takimi rzeczami ani nie myśli o tym, jak płyty powinny być ułożone na palecie – ja już muszę o to dbać.

Poprzednia płyta Adama, czyli „Życie po śmierci”, sprzedała się w stu dwudziestu tysiącach egzemplarzy – a to też nie było małe wydanie, więc przy takich liczbach trzeba myśleć o sprawach daleko wykraczających poza stworzenie okładki i złożenie opakowania. Swoją drogą, współpraca przy tym albumie była piękna. Pamiętam, że byłem w szoku, jak spłynęły do nas pierwsze raporty sprzedaży. Ucieszyły mnie one, tym bardziej że w ostatniej chwili dodaliśmy do płyty oświadczenie woli dawcy organów, co miało związek z chorobą, przez którą przeszedł Ostry [raperowi w 2014 roku pękło płuco i musiał poddać się operacji przeszczepienia płuca – przyp. red.]. Okazało się, że projekt graficzny może mieć ogromną moc – jeśli przyjmiemy, że jeden egzemplarz płyty miały w rękach średnio cztery osoby, to o akcji Dawca.pl dowiedziało się prawie pół miliona osób. Zapewne część z nich nosi w portfelu tę kartę, dzięki której mogą dać komuś drugie życie.

Wiedząc, że artysta sprzedaje tak duże nakłady, na mnie – jako na projektancie – ciąży ogromna odpowiedzialność, związana chociażby z tym, żeby nie oddać do druku jakiegoś babola. Pamiętam, że byłem mocno zmartwiony przy „Podróży zwanej życiem”, bo okładka tej płyty wyszła przyciemniona. Byłem gotów zrezygnować nawet ze swojej gaży, byleby poprawić front, ale nie było już na to czasu. „Podróż zwana życiem” stała się moją podróżą przez mękę; nie mogłem przez nią spać. Zbyt ciemne kolory na okładce były spowodowane użyciem folii soft touch, którą po raz pierwszy wykorzystałem przy tak mocnym nasyceniu kolorów. Drukarnia nie poinformowała mnie, że kolory się zmienią. Właściwe odcienie są na karcie z tą samą ilustracją, która była jednym z dwunastu obrazów dołączonych do płyty. Po tym incydencie zmieniłem swoje podejście – wcześniej bowiem oddawałem projekt i nie interesowało mnie, co się z nim będzie działo na późniejszych etapach. Gdy teraz decyduję się na współpracę z danym artystą, zaznaczam mu, że to ja wybieram drukarnię, z którą współpracujemy, bo już zbyt wiele okładek zostało zniszczonych przez osoby, na które nie miałem żadnego wpływu. Teraz ktoś musi się dostosować do nas z daną produkcją, a nie my do niego. Czasy się zmieniły.


To ciekawe, co mówisz o nasyceniu kolorów okładki „Podróży zwanej życiem”. Nie zorientowałem się, że cokolwiek z nią jest nie tak – i podejrzewam, że różnicę pomiędzy okładką a ilustracją na karcie wyłapało w porywach do piętnastu osób.

Ale ja to wyłapałem – i to jest dla mnie najważniejsze. Ty nie zauważyłeś różnicy i pewnie nawet teraz, gdy już ją dostrzegłeś, w żaden sposób ci nie przeszkadza, ale ta okładka to moje dziecko, nad którym spędziłem pół roku, tymczasem dałem ją komuś, kto je spieprzył. Na skutek takich historii nie umiałem zawierzyć komuś swojej pracy – o czym mówiłem już wcześniej. Pamiętam, że trafiła do mnie kiedyś część nakładu płyty „Ulice bogów” Miuosha – w środku były jakieś kłosy, siano. Niektóre płyty były połamane. Niestety nikt nie patrzy, kto je tłoczył, kto wydrukował… Wszyscy patrzą na autora poligrafii – i to na niego spada wina.

Teraz już skończyły się kompromisy. Jeżeli obiera się pewien kierunek i chce się być najlepszym w tym, co się robi, dawać ludziom najlepszy produkt, to trzeba pilnować wszystkich na każdym etapie produkcji. Oczywiście czasem jeszcze zdarzają się wpadki – to czynnik ludzki, a ludzie nie są nieomylni, ale wszelkie problemy staramy się jak najszybciej rozwiązywać. Zważywszy na lata mojego doświadczenia, staram się też uczyć ludzi nie tylko samego myślenia, ale i odpowiedzialności za to, co produkują – po to też są warsztaty, które prowadzę. W 2014 roku na warsztatach projektowania okładek, które to okładki ozdobiły później limitowaną edycję winyli Parias, pojawili się graficy, którzy dziś wiodą prym na rynku i są moją bezpośrednią konkurencją, ale w żaden sposób mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – napawa mnie dumą, że mogłem im pomóc. Na tym przecież chyba polega hip-hop: each one teach one. Jak się dostaje od kogoś wiedzę, warto ją przekazać dalej.


Prowadzenie warsztatów nie jest zresztą dla ciebie nowością – jeszcze uczęszczając do liceum, byłeś instruktorem społecznym w Pałacu Młodzieży w Warszawie. Prowadziłeś zajęcia z rysunku i malarstwa.

To był 1998, może 1999 rok. Wcześniej chodziłem do Pałacu Młodzieży jako kursant, przygotowując się do liceum plastycznego. Kiedy dostałem się do liceum, automatycznie zostałem asystentem instruktora, a na trzecim roku zostałem już instruktorem społecznym. Prowadziłem zajęcia z podstaw rysunku i malarstwa dla dzieciaków w różnym wieku. Nie chcę sobie przypisywać żadnych zasług, ale część z tamtych osób jest obecnie powszechnie szanowanymi artystami. Utrzymuję z nimi kontakt do dziś.

Zrezygnowałem z funkcji instruktora, jak zacząłem studia. Niestety nie miałem już na to czasu.


Sam podjąłeś decyzję o pójściu do plastyka czy rodzice zdecydowali za ciebie?

To był wybór mojej mamy. Oboje z tatą byli kolejarzami i też naszykowali dla mnie te buty, ale ostatecznie nie poszedłem w ich ślady. Miałem w rodzinie przodków, którzy malowali – rodzice zresztą też, ale tylko hobbystycznie.

Okres, w którym chodziłem do liceum plastycznego, wspominam bardzo miło. W szkole nie trzeba było za dużo robić. Rysowanie, malowanie – a dla mnie to były też czasy graffiti.


W szkole poznałeś kilka osób, które również malowały po murach.

Pierwsze crew – NSK – założyłem na swoim osiedlu razem z Elstem i Neskiem, czyli wspomnianym wcześniej Szymonem z Projektowanie.Org*, i Maćkiem Wróblem. Druga w kolejności ekipa – D17 – powstała z połączenia NSK i ludzi, których poznałem w liceum plastycznym. Byli w niej między innymi Eldo oraz Olek i Gutek, którzy obecnie prowadzą bardzo dobre studio graficzne Lange&Lange.


NSK założyłeś na swoim osiedlu – czyli na Tarchominie. Masz do niego sentyment?

Mieszkałem tam osiemnaście lat. Od podstawówki – i od tej pory też znam się z Szymonem. Ponad trzydzieści lat…

Dziś już nie mam takiego sentymentu do Tarchomina jak kiedyś, ale wciąż lubię tam przyjeżdżać. Ta część Warszawy maksymalnie się zmieniła. Za moich czasów było tam parę bloków na krzyż. Pamiętam rezerwat przyrody, przy którym spędziłem większość dzieciństwa. Pamiętam wydmę, dzikie bajorka; pływało się po nich na łódkach ze styropianu. Niedaleko znajdowała się Fabryka Domów Stare Świdry. Wspaniałe czasy. Mimo że mieszkałem na osiedlu z wielkiej płyty, wystarczyło wyjść przed blok i szło się w pole, do lasu, na jabłka z dzikiego sadu do proboszcza. Jak na wsi.

Na Tarchominie zawiązałem pierwsze przyjaźni i z ludźmi stamtąd stworzyłem pierwsze większe projekty – dla Pelsona, z którym chodziłem do tej samej podstawówki, zrobiłem okładki do drugiego i trzeciego „Autentyku” z Vieniem oraz do solowej płyty „Sensi”. DJ-a Mini pamiętam jeszcze z czasów, kiedy kupił pierwszy adapter, a potem został DJ-em Mor W.A., dla którego to zespołu stworzyłem okładkę do „Dla słuchaczy”. Później złapałem bliższy kontakt z Łyskaczem i zacząłem pracować w „Ślizgu”.


Przybliżysz swoją pracę dla tego magazynu?

W latach 2002–2004 byłem tam dyrektorem artystycznym. Zaczynałem jako grafik, a później już prowadziłem magazyn od strony graficznej. Siedzibę mieliśmy najpierw na Starym Mieście, a później na Marszałkowskiej – piętro nad nami było studio Mor W.A. Nie za dużo można było sobie pofolgować, bo wydawca miał swoją wizję, ale mega miło wspominam te czasy. Kowal, Toyboy, Wzorowy… Hulanka i niesamowite pieniądze, które co miesiąc dostawałem na konto. W 2002 roku zarabiałem na rękę trzy i pół tysiąca złotych, podczas gdy w biurze byłem przez siedem dni w miesiącu. Nie wiedziałem, co z tą kasą robić.


Idąc dalej – NSK i D17 jakkolwiek zaznaczyły się na warszawskiej scenie graffiti? Byliście widoczni na mieście?

Nie wiem, ale uważaliśmy, że jesteśmy najlepsi na świecie (śmiech). Mieliśmy wtedy po kilkanaście lat. Na początku malowałem głównie legalne rzeczy, a potem złapałem zajawkę na miasto. Robienie sreber kręciło mnie bardziej niż robienie pociągów, bo – mieszkając na Tarchominie – nie widziałem ich, więc nie widziałem sensu w tym, żeby je malować. Riva za to swego czasu był bardzo aktywny na scenie pociągowej. Gówniarskie czasy. Później dołączyłem do AX – to była szajka, którą tworzyło dużo dziwnych postaci: chuliganów, bandytów… Głupia, szczeniacka hustlerka. Co innego miałem wtedy w głowie. Przeszedłem w moim życiu przez różne epizody.


Na przykład jakie?

Przez wiele lat jeździłem za Legią, działałem w ultrasce. Bujałem się tam z Szymonem i grupą NH. Po jakimś czasie jednak Szymon wyprowadził się z żoną do Czech, inne osoby z ekipy też zajęły się swoimi rzeczami, przez co nie miałem już z kim na Legię chodzić.

Kilku osobom starałem się już wytłumaczyć, na czym polegają kibicowskie klimaty. Zbiór kibiców to zbiór ludzi, którzy mają najróżniejsze zainteresowania. Oczywiście są w nim ludzie, których na co dzień nie chciałoby się spotykać – ale to samo dzieje się w zbiorze osób, które lubią jabłka. Piłka nożna i kibicowanie to właśnie taki zbiór ludzi lubiących jabłka, ale niekoniecznie osób, które myślą i robią to samo. Każdy ma swój świat, a łączy ich jedno; w tym przypadku była to Legia. Mnie w ultrasce kręciły wyjazdy – byłem na ponad stu. Przez to w niektórych miastach, do których przyjeżdżałem na jamy, żeby pomalować, nie patrzono na mnie przez pryzmat grafficiarza, tylko kibola. Byłem pierwszą osobą do upolowania, bo Legia nie jest za bardzo lubianym zespołem poza Warszawą. Na jamach w Łodzi, na których malowało kilkadziesiąt osób, tylko moje prace były następnego dnia niszczone; wylewano na nie wiadro farby.

Pomimo tego, że już od dawna nie jestem aktywnym kibicem i pewne rzeczy zdążyły mi się znudzić, nie odcinam się od tamtego etapu. To część mojego życia, która składa się na to, kim teraz jestem – a teraz jestem raczej wyciszony. Środowisko kibicowskie jest mocno nastawione na agresję, w pewnych kręgach panuje kult siły, co też wpływało na to, w jaki sposób komunikowałem się z ludźmi i jak pewne rzeczy ustawiałem. Żałuję, że niektóre sytuacje się wydarzyły. Mogę tylko przeprosić, jeśli ktoś czuje się urażony tym, co kiedyś zrobiłem. Doświadczenie zbieramy jednak przez całe życie. Człowiek ewoluuje.


Wracając jeszcze do tematu graffiti – jak po latach patrzysz na okres regularnego malowania?

Poświęciłem graffiti kawał swojego życia. Była to fajna przygoda. Dużo jeździłem, dużo malowałem. Przez to, że moja ksywka była rozpoznawalna, miałem sporo przywilejów: od farb za darmo do budowania relacji z innymi writerami. Do dzisiaj mnóstwo ludzi pamięta moje obrazki, kojarzy ekipę VHS, do której nadal należę. Zdarza się, że zgłasza się do mnie ktoś, kto dorastał razem ze mną i z moimi pracami w „Ślizgu”, a obecnie jest – na przykład – prezesem dużej fundacji i chce, żebyśmy coś razem zrobili. Super wspominam tamte czasy, ale zapał do malowania naturalnie się wypala. Nigdy nie robiłem niczego na siłę.


Zastanawiam się, czy fakt, że ludzie wciąż kojarzą cię z graffiti, przynosi ci więcej plusów czy minusów. W 2015 roku – będąc już uznanym projektantem i mając dość dawno za sobą etap nielegalnego malowania – gościłeś w jednym z popularnych programów śniadaniowych. Po kilku pytaniach odnośnie do okładek, prowadzący spytali cię, czy miałeś kiedyś konflikt z prawem.

Tak, to było dziwne pytanie… Gdybym jednak chciał zupełnie odciąć się od graffiti, to pewnie po prostu zmieniłbym ksywkę na inną. Przygoda z graffiti była dla mnie cennym doświadczeniem i nie chcę się jej wypierać. Otworzyła mi ona głowę na różne rzeczy: na to, jak można obracać materią, czym może być okładka… Projekty graficzne osób, które malowały – lub nadal malują – graffiti, zawsze są śmielsze od projektów stworzonych przez innych ludzi. Jeśli ktoś poświęca życie – a trzeba je poświęcić, jeśli chce się zajmować graffiti na serio – na swoją pasję i na to, żeby się rozwijać, to dużo o nim mówi. Graffiti jest na tyle plastyczne, że łatwo z niego przejść do projektowania. U mnie to przejście było bardzo płynne.


Płynnie też przeszedłeś z liceum plastycznego na warszawską Akademię Sztuk Pięknych. Zacząłeś tam studia w 2001 roku, ale skończyłeś je stosunkowo późno.

Tak, dyplom obroniłem dopiero w 2011 roku, bo w międzyczasie zrobiłem sobie pięć lat przerwy, która spowodowana była pracą zawodową. Poza tym, znudziłem się Akademią. Coś, co ludzie nazywali dyplomami, ja robiłem co miesiąc w pracy. Uznałem, że wrócę na ASP dopiero wtedy, kiedy będę miał pomysł na pracę godną miana dyplomu – i tak też zrobiłem. W wieku – przyjmijmy – dwudziestu czterech lat, kiedy zwykle kończy się studia, większość osób nie ma raczej poukładane w głowie pod względem artystycznym. Jakim można być artystą, mając dwadzieścia cztery lata? Żadnym. Nie ma się żadnych doświadczeń życiowych. Jeśli od razu po liceum ląduje się w tak zwanym świecie artystycznym, to można mieć doświadczenie co najwyżej w piciu wódki i w ćpaniu wszystkiego, co się da. Młodzi mają w głowie imprezy – ja też miałem, a w dodatku byłem jeszcze pochłonięty przez graffiti. Do trzeciego roku włącznie siedziałem w pracowni od rana do wieczora, przeżywałem wtedy artystyczny rozkwit, ale na czwartym roku zrezygnowałem z kontynuowania studiów. Przywrócono mnie na Akademię na moją trzydziestkę. Wróciłem z gotowym już dyplomem, którym stał się przygotowany przeze mnie pro bono projekt „63 dni z życia Warszawy”. Zgłosiłem się z nim do Muzeum Powstania Warszawskiego, które następnie pozyskało fundusze na ten cel, efektem czego mogliśmy zrealizować projekt w trakcie obchodów sześćdziesiątej ósmej rocznicy wybuchu Powstania. Cała praca magisterska miała ponad trzysta pięćdziesiąt stron. Pamiętam, że na obronie pytali mnie, czy zostaję od razu na doktorat.


„63 dni…” z 2012 roku nie był jedynym twoim projektem, który zrobiłeś pro bono. Z czego wynikała potrzeba realizacji takich rzeczy?

Jeśli chodzi o „63 dni…”, to przeżywałem wtedy fascynację tym miastem i jego historią. Zastanawiałem się, co popchnęło ludzi do tego, że nagle stwierdzili, że będą w taki a nie inny sposób walczyć o wolność.

W innych przypadkach nie godziłem się po prostu na pewne sprawy i chciałem na nie zareagować. W 2011 roku – w kontrze do tego, co miało powstać na murze Torów Wyścigów Konnych na Służewcu – powołałem projekt Adisucks. Gdy zaczęto zamalowywać wszystkie segmenty długiego na ponad kilometr muru na czarno, żeby później powstała tam reklama Adidasa, byłem akurat w Czechach u Szymona – który zresztą wydatnie przyczynił się do realizacji „63 dni…”. Przed wyjściem na miasto sprawdziłem wiadomości z kraju, zobaczyłem, co się dzieje w Warszawie i pomyślałem, że musimy się temu przeciwstawić. Wszystko to odbywało się w czasie, gdy Facebook był już wykorzystywany jako narzędzie mogące mieć duże oddziaływanie na społeczeństwo, w związku z czym od razu założyłem fanpage, który miał za zadanie zwrócić uwagę ludzi na ten problem. Jak wróciłem z imprezy, okazało się, że na fanpage’u zgromadziło się już jedenaście tysięcy osób. Zgłosił się do mnie Stasiak i zaoferował pomoc w nagłośnieniu sprawy w mediach. Finał był taki, że udało się doprowadzić do negocjacji z władzami miasta w celu uznania Wyścigów za obiekt chroniony jako najdłuższy w Europie mur jednolitego graffiti. Adidas ugiął się i wycofał ze swojego pomysłu. Kilka lat później nasza akcja została opisana w „Forbsie” jako przykład udanej akcji społecznej i sytuacji kryzysowej, z którą korporacja sobie nie poradziła.


Kilka lat później w Forin Studio miałeś okazję współpracować z Adidasem, projektując „Adidas Consortium Magazine”. Część osób zarzucało ci wtedy brak konsekwencji. Jak to wyglądało z twojej strony – miałeś problem, by zrealizować zlecenie dla firmy, którą wcześniej publicznie krytykowałeś?

Nie. Z ludźmi, z którymi współpracuję, a którzy zrobili mi kiedyś mniejszą lub większą krzywdę, koniec końców można się dogadać. Można po prostu wybaczyć, a przy tym zapamiętać konfliktową sytuację i mieć baczność na to, że ona kiedyś się wydarzyła, tym niemniej skreślanie kogoś dlatego, że kiedyś coś zrobił, jest błędem, bo w pewnym momencie zamkną się wszystkie drzwi. Nikt nie jest nieomylny. Ja też popełniam błędy, potrafię za nie przeprosić – i idę dalej. Nie ma sensu się zamykać.


Realizując projekty społeczne, takie jak chociażby Projekt Wolność, działałeś pod wpływem impulsu. Obecnie jesteś już mniej impulsywny czy nadal podejmujesz się danego tematu z potrzeby chwili?

Teraz chyba więcej zastanawiam się, myślę. Przemyślanym projektem było na pewno „Tomorrow”, które wykonałem w trakcie Katowice Street Art Festival w 2015 roku, a które było reakcją na pewne zachowania polityków. Nie godzę się na to, co się dzieje w naszym kraju. Politycy nie myślą długofalowo. Polityka jest nastawiona na to, żeby zrobić coś teraz. „Tomorrow” było instalacją, na której kwiaty układały się w tytułowy wyraz. W momencie powstania instalacji kwiaty były piękne, ale wkrótce zwiędły. Nadal widzieliśmy napis „Tomorrow” i myśleliśmy o nim jako o jutrze, ale już przez inny pryzmat. To „jutro” nie wyglądało już tak samo jak kilka dni wcześniej. Titanic tonie, a orkiestra gra do końca. Instalację umieściliśmy w ciekawym kontekście – w centrum miasta, na kamienicy, z której miesiąc wcześniej anarchiści chcieli zrobić squat. Żeby było zabawniej, ten projekt zrobiłem za pieniądze polityków podczas dotowanego przez miasto wydarzenia.


Jak znajdowałeś równowagę pomiędzy projektami, które realizowałeś pro bono, a rzeczami, które pracowały na twoje utrzymanie i życie na określonym poziomie?

Myślę, że projekty pro bono zajęły po prostu w moim życiu miejsce graffiti. Naturalne przejście. Szukałem przestrzeni, w której mogę spełnić się artystycznie. Żadnego z tych przedsięwzięć nie robiłem na siłę, nie chciałem dzięki nim zaistnieć. Był impuls, była reakcja. Nie miałem żadnego złotego środka, jeśli chodzi o równowagę, a poza tym z każdego projektu społecznego wynosiłem coś do projektów komercyjnych. W przypadku – na przykład – „Kartaginy”, czyli wspomnianej wcześniej płyty Ostrego i Marco Polo, mnóstwo streetartowych rzeczy, które składają się na oprawę graficzną albumu, zrealizowałem sam dla siebie.


Skoro napomknąłeś o „Kartaginie”, to możemy powrócić do muzyki. Zdecydowana większość okładek twojego autorstwa powstała do płyt rapowych. To była twoja świadoma decyzja, że obierasz taką drogę, czy to wyszło w praniu, w pewnym momencie wymknęło się spod kontroli i już trudno było przestawić się na rzeczy spoza rapu?

Myślę, że w raperach – którzy byli moimi rówieśnikami – znajdowałem partnerów do równorzędnej rozmowy. Razem z nimi dorastałem, razem tworzyliśmy ich wizerunek i oni razem ze mną się wzbogacali – czy majątkowo, czy artystycznie. Zrealizowałem dużo projektów, do których mam sentyment. Na każdą współpracę patrzę przez pryzmat osób, które dzięki temu poznałem. Każda okładka to pamiętnik.

Robiłem pojedyncze okładki również dla artystów reprezentujących inne gatunki muzyczne, takich jak Halina Frąckowiak, Robert Gawliński czy Goya. Z żadnym nierapowym artystą nie podjąłem jednak nigdy długofalowej współpracy. Nie widziałem przestrzeni do rozmowy ze starszymi ode mnie o dwadzieścia lat artystami, którym przez lata wbijano do głów, że nie ma znaczenia to, jak płyta się prezentuje, tylko ważne, co na niej jest. Kto miał rację, możemy teraz po latach oszacować. To inni wykonawcy zabiegają o raperów, a nie odwrotnie. Rynek fonograficzny wygląda zupełnie inaczej niż kilkanaście lat temu.


Jakie są wyjściowe warunki do współpracy z tobą?

Przede wszystkim muszę znać dorobek artysty, który się do mnie zgłasza. Muszę z tym artystą porozmawiać i dowiedzieć się, czy lubimy podobne filmy, czy mamy podobne poczucie estetyki… W trakcie rozmowy wychodzi na jaw, czy dana osoba zgłasza się do mnie dlatego, że szanuje moją pracę, czy dlatego, że jestem – w cudzysłowie – modnym grafikiem i we współpracy ze mną widzi szansę na zaistnienie. Szacunek musi działać w obie strony; to podstawa. Jeśli na początku gadka nam się nie klei, to wiadomo, że w przyszłości też będą turbulencje, przez które będziemy musieli przejść, a na koniec pozostanie niesmak. Nie ma sensu się tak męczyć.

Od pewnego czasu w większości przypadków to ja narzucam styl pracy – albo ktoś się na niego godzi, albo odpuszczam temat. Chodzi o zaufanie do twórczości danej osoby. Jeśli ktoś się zgłasza do mnie po okładkę, to zapewne zna moje wcześniejsze dokonania i wie, czego może się po mnie spodziewać, więc gdy będzie się starał przeforsować swój styl pracy albo swój pomysł – to już nie będę ja. Oczywiście jestem otwarty na dyskusję i jestem w stanie pójść na pewne ustępstwa w imię dobrego projektu. Nie muszę za wszelką cenę zaznaczać swojej osoby. Nie zależy mi na tym.


Co do zasady – jesteś osobą łatwą we współpracy?

(zastanowienie) Trzeba byłoby zapytać o to moich klientów. Myślę jednak, że nawet jeśli mam konflikty wewnętrzne, to umiem zagryźć zęby, policzyć do dziesięciu – i dopiero potem odpowiedzieć. To spora zmiana względem tego, jak reagowałem przed laty. Kiedyś potrafiłem w rozmowach bez zastanowienia użyć wiązanki słów, które uznawane są za obelżywe. Teraz się pilnuję.


Masz przyjęty odgórnie jeden model współpracy czy indywidualnie dogadujesz szczegóły z każdym z artystów?

Od początku 2018 roku, czyli od kiedy w moim studiu pracuje Kuba Krzysztoń, który układa nam pracę, mamy przyjęty określony model współpracy, ale nie stosuję go wobec osób, z którymi działam od wielu lat i z którymi wiążą mnie relacje koleżeńskie. Trudno byłoby im powiedzieć: „Słuchajcie, teraz was zbriefujemy, potem podpiszemy umowę, a za piętnaście dni dostaniecie projekt, który w ciągu dwóch dni musicie zaakceptować”. Wprowadziliśmy jednak jasne zasady współpracy nie po to, żeby nam w studiu łatwiej się pracowało, tylko żeby nasi klienci mieli poczucie, że otoczyliśmy ich właściwą opieką, i żeby wiedzieli, że oddali swoją robotę w ręce ludzi, którzy zajmują się tym, na czym się znają najlepiej. Dzięki temu współpraca przebiega sprawniej.

Kiedyś trafiało do mnie mnóstwo projektów, w których musiałem coś poprawiać po innych grafikach, bo wydawca dostawał od nich projekt graficzny na którymś etapie, a ci graficy nie mieli nawet pojęcia, że trzeba przejść jeszcze przez kolejne etapy, żeby móc oddać ten projekt do druku. Takie sytuacje były też dla mnie zapalnikiem, żeby zacząć prowadzić warsztaty dla projektantów. Jeśli ktoś chce robić okładki płyt, niech robi to profesjonalnie, bo inaczej generuje problemy dla innych i podwaja koszty dla wydawców.


W kontekście wydawców – często napotykasz na ścianę, chcąc zrealizować projekt za kwotę X, a okazuje się, że budżet jest w wysokości jednej czwartej X?

Od jakiegoś czasu już na wstępie pytam, jaki jest planowany nakład płyty i jaka jest cena wyjściowa za produkcję jednego egzemplarza. Bazując na swoim doświadczeniu, wiem już mniej więcej, jaki zakres opakowań możemy zrobić przy zaproponowanej cenie. Są klienci, którzy w ogóle nie patrzą na cenę końcową opakowania – tak jest w przypadku Ostrego. Z Ostrym robimy najdroższe wydania. Nie schodzimy poniżej dziesięciu złotych za sztukę, nawet pomimo tego, że łączny nakład „Życia po śmierci” wyniósł – przypomnę – ponad sto dwadzieścia tysięcy egzemplarzy, co odpowiednio zmniejsza przecież cenę jednostkową produkcji. Na szczęście mamy taki rynek i takich odbiorców, którzy pozwalają nam na robienie takich cudów, jakie robimy.

Udaje mi się przeforsowywać moje projekty. W Polsce przyjęło się, że za produkty, które projektuję – przeważnie płyty CD – płaci się między trzydzieści a pięćdziesiąt złotych. To już jest spore ograniczenie i fakt, że udaje mi się znaleźć w tych widełkach z proponowanymi przeze mnie projektami w taki sposób, żeby całe przedsięwzięcie było opłacalne dla obu stron, uważam po kilkunastu latach pracy za sukces. Każdy projekt można tak rozdmuchać, że ktoś w końcu powie: pas, dlatego trzeba umieć zachować rozsądek. Sami kombinujemy z różnymi rzeczami. Wydanie winylowe „Hotelu Marmur” Taco Hemingwaya było potwornie drogim wydawnictwem, w którego produkcję było zaangażowanych siedem firm zewnętrznych. Musieliśmy zdecydować się na kilka tańszych zamienników, bo inaczej byśmy przedobrzyli – a mimo to płyta i tak wygląda imponująco.


Winylowy „Hotel Marmur” został wydany w ramach serii Forin Limited, pod którym to szyldem skupiasz zaprojektowane przez ciebie, ekskluzywne wydawnictwa w limitowanych nakładach. Jako pierwszy album sygnowany przez Forin Limited ukazał się winyl Parias, do którego okładki powstały w trakcie wspomnianych przez ciebie wcześniej warsztatów w 2014 roku.

Groh, czyli właściciel U Know Me Records, odnalazł w magazynie karton z czterdziestoma kopiami winyla Pariasu bez okładek. W związku z tym, że zrobiłem oprawę do pierwotnego wydania w 2011 roku, zwrócił się do mnie z pytaniem, czy mam zachowane tamte pliki graficzne. Stwierdziłem, że nie ma sensu powielać tego samego. Zaproponowałem Grohowi wydanie kolekcjonerskie. Zupełnie nowa jakość. Miałem wtedy jazdę na spotykanie się z ludźmi i wspólne, odręczne tworzenie. Wyselekcjonowałem kilkunastu młodych grafików z ponad stu trzydziestu, którzy się zgłosili, i przez tydzień spotykaliśmy się wieczorami w pracowni V9, pracując nad niepowtarzalnymi okładkami. Nikt się nie spinał, formuła była bardzo otwarta. Później tych czterdzieści unikalnych płyt trafiło do sprzedaży – zniknęły w kilkanaście minut, mimo że każda kosztowała czterysta złotych.

W formule Forin Limited wydawane są rzeczy, na które mam większy niż zwykle wpływ i do których niekiedy dokładam własne pieniądze, bo koszt wynagrodzenia za produkcję i poświęcony czas nie są współmierne do tego, ile się na tym zarabia. Oprócz Pariasu i Taco, zrobiliśmy też chociażby wydania CD „Monochromy” Weny i Quiza czy „Syna Słońca” Sarcastu. Bardzo miło wspominam te dwa projekty.


Pamiętasz, kiedy zacząłeś być zadowolony z własnych okładek? Pierwszej okładki z 2000 roku do płyty „3:44” dla zespołu Kaliber 44 nie uważasz dziś za arcydzieło.

Nie wiem; musiałbym mieć przed sobą listę okładek, które stworzyłem. Kiedyś taka lista była na moim fanpage’u, ale później ją usunąłem – myślę, że to całkiem dużo mówi o moim podejściu. Nie chcę patrzeć na swoje dokonania i budować sobie pomnika na zasadzie: „Patrzcie, ale jestem zajebisty! Już tyle zrobiłem, a zrobię jeszcze więcej!”. Zupełnie nie o to w tym chodzi – choć być może w dzisiejszych czasach powinno się wyskakiwać z lodówki. Ja wolę jednak myśleć o następnym projekcie zamiast skupiać się na tym, co było. Jeśli ktoś patrzy na moje prace i wywołuje to w nim jakieś pozytywne reakcje, jest mi oczywiście niezmiernie miło, ale ja nigdy nikogo nie nakłaniałem, żeby mnie lubił. Szacunku nie zdobywa się ani siłą, ani byciem nachalnym. Prędzej sumiennością i tworzeniem kolejnych rzeczy na coraz wyższym poziomie.


Kiedy właściwie projektowanie okładek stało się twoim głównym zajęciem? I druga rzecz: kiedy ludzie – chociażby ze środowiska graficznego – przestali patrzeć na twój zawód z przymrużeniem oka?

Na drugie pytanie odpowiem tak: widzę po swoich znajomych, którzy kiedyś się ze mnie śmiali, że dziś swoje studia graficzne też nastawiają na robienie okładek płytowych. Fajnie, ale dziesięć lat później niż ja. Być może przekonali się do okładek w momencie, gdy wreszcie pojawiło się w nich więcej pieniędzy i można na nich zarobić.

Jeśli chodzi o pierwsze pytanie – na co dzień zajmuję się kreowaniem wizerunków: marek, produktów, artystów. W pewnym momencie musiałem zdecydować, w którą stronę chcę pójść i jak chcę rozreklamować swoją osobę. Pracuję na sukcesy innych ludzi, wprowadziłem na rynek kilkanaście marek, które doskonale sobie radzą, i oszacowałem, że najbardziej nośnie własną markę jestem w stanie pokazać, robiąc okładki płytowe, co jednocześnie sprawia mi przyjemność. Za pośrednictwem projektów dla Adama czy innych artystów, o moim istnieniu siłą rzeczy dowiedziało się kilkaset tysięcy ludzi.


Wspomniałeś o wprowadzaniu marek na rynek.

Od kilku lat najbardziej związany jestem z Green It jako brand manager. Mieliśmy poprzestać na otworzeniu trzech knajp, a w chwili, gdy z tobą rozmawiam, mamy już osiem. Uczestniczyłem w procesie tworzenia wizerunku i wprowadzania restauracji w największych galeriach handlowych w Polsce. Właściciele mieli swój pomysł na ten koncept, przyszli do nas do firmy – wtedy jeszcze na Chmielną – a my zaproponowaliśmy całą nową koncepcję komunikacji i wizerunku firmy, włącznie ze zmianą nazwy. Mało kto by na to poszedł; oni zaufali. To bardzo podobna rzecz do projektowania okładek – tu i tu mamy produkt. Chodzi o efekt finalny. To najprostszy checkpoint: albo coś się sprzedaje, albo nie. Robienie ładnych rzeczy dla ładnych rzeczy nie ma racji bytu.


Napomknęliśmy wcześniej o środowisku graficznym – mam wrażenie, że ty nie za bardzo utożsamiasz się z nim i nie masz potrzeby się ze wszystkimi spoufalać.

W ogóle się w tym środowisku nie kręcę. Nie należę do żadnych związków ani stowarzyszeń. Nigdy nie było mi to po drodze i nie utożsamiam się z grafikami jako grafikami. Utożsamiam się z ludźmi, którzy szerzej myślą o grafice i tworzeniu, samorozwoju. To jest to. W środowisku grafików jest zbyt duże skupienie egocentryków. Mówi się zresztą, że rozmowa pomiędzy dwojgiem ludzi jest złudna, bo koniec końców każdy i tak zaczyna mówić o sobie. Jeżeli uczestniczy się w spotkaniach, na których każdy się produkuje: „Ja to, ja tamto…”, na dłuższą metę jest to męczące. Nie wiem, porozmawiajmy o tym, jaki film ostatnio obejrzeliśmy, jaką przeczytaliśmy książkę. Cokolwiek.


To co ostatnio obejrzałeś?

Jak tylko mamy z Agatą wolny czas – czyli jak Janina zaśnie, zwykle między wpół do ósmej a wpół do dziewiątej – atakujemy Netfliksa. „1983” akurat mi się nie spodobało, za to przez piąty sezon „Narcos” przelecieliśmy w moment. Akcja jest zupełnie inaczej poprowadzona niż w poprzednich sezonach, ale i tak jest świetna. Trochę szkoda tylko wcześniejszej oprawy muzycznej, bo zaczęła nam towarzyszyć w codziennym życiu. Zagłębiliśmy się w muzykę z tamtych rejonów. Jak na zewnątrz jest mega zimno, wystarczy włączyć w domu muzykę latynoską i od razu robi się dwadzieścia stopni na plusie.

Jeśli chodzi o kino, niedawno byliśmy na „Zimnej wojnie” – genialny film!


A z książek jakie mógłbyś polecić?

Na początek literatura historyczna: Norman Davies „Powstanie ’44”. Następnie „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy. Genialna, a dla mnie również nostalgiczna pozycja, która – wbrew pozorom – fajnie uzupełnia się z tą pierwszą. A dla osób lubiących się delektować mnogością porównań i metafor w opowiadaniach: „Mikrotyki” Pawła Sołtysa. Znany i lubiany przeze mnie jako piosenkarz Pablopavo w nowej odsłonie.


„Przeżyłem fascynację rysunkiem abstrakcyjnym, potem była miłość do prac Francisa Bacona czy zajawka na hiperrealizm amerykański i prace Denisa Petersona” – napisałeś kiedyś, tocząc z kimś dyskusję w komentarzach na swoim fanpage’u. Co obecnie najbardziej na ciebie oddziałuje?

Bardziej projektowe rzeczy. Uwielbiam twórczość Storma Thorgersona, czyli osoby odpowiedzialnej za niemal wszystkie okładki dla Pink Floyd. Francis Bacon dalej jest w moim sercu, tak samo jak Henryk Tomaszewski i cała Polska Szkoła Plakatu. Nie za bardzo się znam na nowych artystach – mam na półce przekrojowe albumy, niezwiązane z konkretnymi nazwiskami. Zmęczony jestem też już hiperrealizmem. Wolę starą szkołę.

To nie jest hip-hop. Rozmowy II

Подняться наверх