Читать книгу To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński - Страница 4

donGURALesko

Оглавление

Bez wielkich zwycięstw i bez wielkich tragedii


Dlaczego?

Bycie konsekwentnym w branży muzycznej to miecz obosieczny. Słuchacze oczekują od artystów, żeby zaliczali nieustanny progres, ale przy tym – żeby przypadkiem nie odchodzili za daleko od stylu, który zapewnił im sukces i za który ich pokochali. Często jesteśmy świadkami złożonych dyskusji na temat zmian w repertuarze i niekończących się dywagacji na temat tego, co leżało u źródła artystycznej wolty – szczera chęć poszukiwania czy zgoła cyniczne podejście. Mam wrażenie, że tego rodzaju rozmowy nigdy nie dotyczyły donGURALesko. Pochodzący z Poznania raper pierwsze lata swojej kariery poświęcił na ciągłe zaskakiwanie słuchaczy i poruszanie się po bardzo różnych stylistykach. Przez lata uznawany za króla przechwałek, z czasem porzucił braggadocio na rzecz refleksyjnych czy wręcz socjologicznych treści. Niezależnie jednak od tego, czy Gural rapuje o pożarze w Moskiewskiej Akademii Nauk, czy o wędrówkach emigrantów z Bliskiego Wschodu, za każdym razem składa rymy w sposób co najmniej ekwilibrystyczny. Przed wami wszechstronny raper i artysta, pochłaniacz książek, pasjonat malarstwa i zapalony wędrowiec.


Jak?

Wczesna pobudka na pociąg do Poznania, żeby o godzinie dziesiątej móc już zameldować się w siedzibie założonej przez rapera firmy odzieżowej El Polako. „Mam dla was dwie godziny” – robiąc wszystkim kawę, rzekł Gural, na co automatycznie zareagowałem sporym stresem. Nie było czasu do stracenia, w związku z czym rejestrowaliśmy wywiad nawet wtedy, gdy wychodziliśmy na zewnątrz na papierosa. donGURALesko nie jest może mistrzem w zapamiętywaniu dat czy nazwisk, ale gdy zostanie zapytany o odczucia czy refleksje związane z konkretnymi wydarzeniami, recytuje, jakby to było wczoraj. Analiza i ciągła ewaluacja własnej osoby ewidentnie nie są mu obce. Gorzej u artysty z poczuciem czasu, z czego jednak mogłem się tylko cieszyć. „Pół godziny” – odpowiedział, gdy zapytałem, za ile musi wychodzić. Uśmiechnąłem się, bo gadaliśmy już od stu pięćdziesięciu minut. Włączywszy muzykę Pink Floydów, Gural wrócił do rozmowy. Nie muszę chyba dodawać, że ostatnia jej część trwała dłużej niż pół godziny.


Autor: Bartek Strowski

Data: 29 listopada 2018


„Byłem grajkiem, ongiś wychodziłem przed dom i rapowałem dla sąsiadów” – powiedziałeś swego czasu w jednym z wywiadów. Co to dla ciebie oznacza: być muzykiem?

Bycie muzykiem zawsze polegało po prostu na graniu muzyki podczas różnych cyklicznych uroczystości. Wiejski muzykant grał dla znajomych na ślubach, stypach, świętach związanych z przyrodą. „Być grajkiem” na początku mojej kariery oznaczało „rapować dla kolegów”. Z czasem umiejętności zaczęły rosnąć, dzięki czemu docierałem ze swoją twórczością do nowych miejsc, w których ludzi już nie znałem osobiście.

Zresztą – nie wiem, nie ogarniam tego. Grajek to dziwny zawód. Świętej pamięci Zbigniew Wodecki przyznał kiedyś, że nie lubi grać koncertów. Bóg jednak przydzielił mu rolę muzyka występującego na scenie. Operujemy takimi kartami, jakie nam dano, a nie takimi, jakimi byśmy chcieli operować. Taka robota – ani na nią nie narzekam, ani jej nie wychwalam. Jaram się tworzeniem muzyki, gdyż jest to czynność niezwykle intymna i kreatywna. Granie koncertów z kolei więcej niż z muzyką ma wspólnego z aktorstwem, ale pogodziłem się z tym i odkąd jestem aktywnym raperem, w zasadzie nie przytrafiają mi się długie przerwy sceniczne.


Nie męczy cię taki stan rzeczy? W utworze „Brudny algorytm” na płycie „Magnum Ignotum: Preludium” rapowałeś, że „nie chcesz być jak Mickey Rourke w »Zapaśniku«”, przywołując tym samym postać zgorzkniałego performera, który lata świetności ma już dawno za sobą.

Bywa, że bardzo męczy. Jestem podtatusiałym i wiekowym już raperem, na którego z jakiegoś powodu wciąż jest zapotrzebowanie, dlatego jeszcze się kręcę po najróżniejszych scenach. Ma to jednak swoje uroki, bo dzięki temu spotykam nowych, ciekawych ludzi. Pamiętam chociażby pewien koncert, który zagrałem w 2018 roku w małej miejscowości na końcu kraju. W klubie zebrał się tłum wystrzelonych osób po współczesnych narkotykach; w tle przygrywało disco polo. Nagle podszedł do mnie koleś, który ewidentnie czuł się tam nieswojo, i wyjął z plecaka kilkanaście moich płyt. Podpisałem mu je wszystkie, zbiłem piątkę oraz podziękowałem za przyjście. Takie chwile pozwalają odzyskać wiarę w to, co robię. Inna sytuacja: byłem z moimi dziećmi na basenie. Maluchy dzielnie pływały, ja siedziałem obok i obserwowałem je. Po torze obok pływał jakiś koleś, który w pewnym momencie mnie dostrzegł, na chwilę przerwał kraul, podniósł okularki i krzyknął w moim kierunku: „Zajebistą muzykę robisz!” (śmiech).

Wracając jeszcze do koncertów – to jest jakieś szaleństwo. Za co właściwie my, artyści, bierzemy pieniądze? Co my dajemy publice – parę chwil dobrej zabawy…? Zagrałem na dziesiątkach festiwali, nieraz w dziwnych miejscach, i muszę powiedzieć, że zupełnie nie kumam tego cyrku. Brakuje tylko, żeby wokół nas na scenie biegały niedźwiedzie. My sobie coś tam gadamy do mikrofonów, a przed nami tłum kołysze się jak glony w morzu. Raperzy niemal co weekend wychodzą na scenę, by dać kolejny spektakl. Gdy zdarza mi się wybrać do teatru, podziwiam aktorów, którzy ileś razy w tygodniu muszą wcielić się w rolę napisaną przez kogoś innego. Ja sam sobie piszę scenariusz, sam reżyseruję i odgrywam główną rolę. Od lat odtwarzam często te same kawałki. Ludzie najbardziej pożądają tego, co już znają i co lubią. Chcą podnieść ręce do góry i pośpiewać. Takie ich prawo. Dla mnie sednem rapu jest pisanie i nagrywanie nowych kawałków.


Koczowniczy tryb życia ma wpływ na twoją osobowość?

Tak naprawdę wszystko ma na nią wpływ. Bezustannie zadaję sobie pytanie, czym w ogóle jest osobowość. Dziś jestem taki, ale za kilka dni będę już kimś innym. Człowiek – poza tym, że ma pewien zestaw stałych cech – jest przede wszystkim niekończącym się procesem. Na swoje dawne zdjęcia patrzę jak na okazy w muzeum. Z zadziwieniem. Obecny Gural nie jest tym samym Guralem, który nagrywał „Drewnianej Małpy Rock” czy „El Polako”. Cały czas ewoluuję. Życie jest drogą i trzeba nad sobą pracować. Przyświeca mi idea ciągłego rozwoju duchowego. Od zawsze zastanawiam się nad tym, kim jestem i co jest dookoła mnie. Odnajduję szczęście w bardzo prostych sytuacjach, takich jak praca o poranku, kiedy dzieci jeszcze śpią. Nawet przygotowanie śniadania jest dla mnie pewnego rodzaju medytacją.

Noszę w sobie multum osobowości. Jestem kimś pomiędzy geniuszem i szaleńcem. Na szczęście nie jestem ani jednym, ani drugim.


„Dobry wieczór, jestem Gural, witam wszystkich państwa / Lubię trochę szaleństwa i trochę pojebaństwa” – jak nawinąłeś w „Takiej sytuacji” na albumie „Dom otwartych drzwi”.

Mam po prostu cygańską duszę. Jak coś zbuduję, to już po chwili mam ochotę to rozpierdolić. To sprawia, że w muzyce wciąż nie spocząłem na laurach. Życie prywatne i rodzinne – dzięki Bogu – udało mi się poukładać, natomiast życie zawodowe to już zupełnie inne bajka. Przypadkiem stałem się kimś tak abstrakcyjnym jak raper. Jestem melodeklamatorem posługującym się egzotycznym językiem w odległym zakątku planety, przez co moje życie jest totalnie powichrowane. W tym millenium może sześć weekendów spędziłem w domu. Ciągle gdzieś się przemieszczam, zresztą zapewne tak jak większość bohaterów tej książki. Z dziwnymi ludźmi uczestniczę w nietypowych sytuacjach, więc muszę być trochę pojebany. Gdybym nie był, to w okolicznościach, w jakich się znajduję, na serio bym oszalał.


Wspomniałeś, że natknąłeś się na swoją profesję przypadkiem. W jaki sposób do tego doszło?

Dokładnie pamiętam ten moment. Byłem wtedy w siódmej klasie Szkoły Podstawowej nr 90. Mieliśmy akurat luźną lekcję plastyki, na którą każdy mógł przynieść kasetę z dowolną muzyką. Jeden z moich kumpli przyniósł kasetę Run-DMC, dzięki czemu po raz pierwszy zetknąłem się z rapem. Totalna egzotyka! Od razu chciałem być tacy jak ci goście. Razem z kilkoma kolegami wsiąknęliśmy w hip-hop. Łaziliśmy po poznańskich bazarach w poszukiwaniu płyt z czarnoskórymi wykonawcami na okładkach. Czasem nawet udało nam się w ten sposób trafić na ciekawy materiał. Lata dziewięćdziesiąte były złotym okresem dla rapu – wychodziło mnóstwo różnorodnych albumów, które dosyć sprawnie były dystrybuowane przez piracki rynek. Słuchaliśmy płyt od deski do deski, rozmawialiśmy o nich; zaczynaliśmy też sami coś nieudolnie rapować. Pamiętam naszą pierwszą próbę w garażu u znajomego. Jeden kolega grał na gitarze basowej, drugi przyniósł wzmacniacz i mikrofon, a moją rolą było pozyskanie bitów. Na dwóch magnetofonach krzywo te bity zapętlałem i rapowałem do nich.

Słuchałem też innych gatunków muzyki, ale i tak najbardziej zajarany byłem hip-hopem. Uczestniczyłem w pierwszym poselstwie rapu w Poznaniu! Takich osób jak ja było może trzydzieści w całym mieście. Chodziłem po lumpeksach i szukałem w nich ciuchów w rozmiarze 3XL. Na głowie wiązałem chustę, żeby wyglądać jak 2Pac, ale zwykłym ludziom kojarzyłem się bardziej z niemiecką sprzątaczką. Ja i do mnie podobni mentalnie znajdowaliśmy się w South Central w Los Angeles, lecz dla społeczeństwa byliśmy raczej pośmiewiskiem. Pamiętam, że Kaczor [raper, z którym donGURALesko współtworzył duet Killaz Group – przyp. red.] uczęszczał do pewnej owianej złą sławą szkoły zawodowej, w której wszyscy śmieli się z niego, bo nosił lenary. Minęło jednak trochę czasu i później każdy śmigał w podróbach tych spodni. W Polsce byliśmy forpocztą. Staraliśmy się odtworzyć ubiór naszych idoli zza Oceanu: powyciągane koszulki, szerokie spodnie, kolorowe czapki…


Za młodu miałeś okazję spędzić trochę czasu w Stanach, gdzie zapewne nakupowałeś sobie wymarzonych ciuchów.

Poleciałem na trzy miesiące do Nowego Jorku, w którym mieszkała część mojej rodziny. Przez chwilę pracowałem u pewnego Polaka w stolarni na Brooklynie, a później zasuwałem na Manhattanie w szlifierni bogatego Żyda. Tyrałem od rana do wieczora, a na koniec pobytu miałem dwa tygodnie tylko dla siebie. Intensywnie zwiedzałem miasto w tym czasie. Moja ciocia była przerażona, bo interesowały mnie wyłącznie Bronx i Harlem. Z rana wsiadałem do metra i jechałem na „czarną” dzielnię, by popykać w kosza. Byłem najszczęśliwszym dzieciakiem na świecie. Pamiętam występ na żywo Biz Markie’go. Cały ten wyjazd był dla mnie pierwszą wizytą w wielkim świecie i doświadczeniem, które w dużym stopniu mnie uformowało.

Dolar był w tamtym czasie drogi, więc zarobiłem kupę kasy. Zdałem egzamin na prawo jazdy, a do tego kupiłem mnóstwo prawdziwych raperskich ciuchów, sprzęt grający i gramofony. Kupiłem też grillz [ozdobne, najczęściej złote nakładki na zęby – przyp. red.] – dostrzegłem, że któryś z raperów z Wu-Tang Clan ma takie z kłami wampira, przez co zamarzyłem o własnych. Zrobił mi je chiński złotnik na Harlemie – mam je zresztą do tej pory, ale służą już tylko jako pamiątka, bo zmienił mi się trochę rozstaw uzębienia. Gdy wróciłem do Polski, byłem już w pełni „czarny” i turbo rapowy, co niektórych kłuło w oczy. Sam jednak czułem, że to ja ubieram się jak na rapera przystało, natomiast inni wyglądają niczym ciecie.


Wywodzisz się z inteligenckiego domu; twoi rodzice na co dzień mieli w pracy styczność ze sztuką [świętej pamięci mama rapera była plastyczką, a tata – pisarzem i krytykiem teatralnym]. Jak patrzyli na twoje muzyczne próby?

Dla nich to była abstrakcja. Nie pamiętam żadnych konkretnych reakcji, ale miałem duże problemy z nauką i przykładnym zachowaniem, więc na pewno zdarzało się, że rodzice obwiniali rap za ten stan rzeczy. Z drugiej strony, myślę, że czasem dostrzegali, że to właśnie rap może być dla mnie pewnego rodzaju odskocznią. Od kiedy pamiętam, byłem ukierunkowany na muzykę. Miałem silną potrzebę ekspresji. Nie odnajdywałem się w szkole. Interesowałem się historią, ale nie tą, której uczono mnie na lekcjach. Sporo czytałem; byłem ciekawy świata. Rap pozwolił mi połączyć różne moje zainteresowania. Był on dla mnie formą ucieczki i wyrażania siebie. Poznając reguły tej sztuki, mogłem uzewnętrznić się i pokazać, co mi w duszy gra. Mogłem zostać jedynym i niepowtarzalnym mistrzem ceremonii.

Jeden z pierwszych koncertów zagrałem w 1996 roku w Gnieźnie na bboyowej imprezie Breakowisko, którą zorganizował Camey [Maciej Sierakowski, późniejszy właściciel wytwórni Camey Records – przyp. red.]. Zjechali się tam hiphopowcy z całego kraju. Ogólnie rzecz biorąc – coś się zaczynało dziać. Powstały pierwsze wytwórnie wydające hip-hop, ale ja nie byłem zainteresowany związaniem się z żadnym wydawnictwem. Jestem impregnowany na narzucanie mi czegokolwiek. Z Killaz Group działaliśmy sami i przebijaliśmy się po swojemu. Jak czegoś nie wymyśliliśmy, to tego nie było. Nauczyłem się dzięki temu zaradności i wbiłem sobie do łba, że trzeba jak najwięcej brać w swoje ręce. W 1998 roku wydaliśmy demówkę „Prawdziwość dla gry”. Pamiętam, że sprzedawaliśmy ją między innymi w Acid Shopie, czyli sklepie, który w 1991 roku na Wildzie założyli członkowie heavymetalowej kapeli Acid Drinkers. Byliśmy jednym z nielicznych wówczas zespołów, który nie grał gitarowej muzyki, a był akceptowany w tym środowisku.

Zawsze zresztą upieram się przy tym, że moja twórczość ma dużo wspólnego z punkiem: ideały, szczerość, bycie w kontrze do rzeczywistości, uciekanie od poklasku… Te wartości są dla mnie fundamentem hip-hopu, choć uległy zmianom, gdy rynek się sprofesjonalizował. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych w Poznaniu hip-hop nie miał zbyt wiele wspólnego z profesjonalizmem. Byliśmy dosyć agresywni i niezbyt – nazwijmy to – prospołeczni. Ja ponadto trzymałem się maksymy, która głosiła: „My, cyganie, nie lubimy pracować”. Imałem się jednak oczywiście różnych drobnych zajęć, żeby mieć pieniądze.


Możesz podać przykłady tych zajęć?

Ustawiałem chociażby stoiska na targach w Poznaniu. Płacono mi dwa złote za godzinę. Zaczynałem robotę o osiemnastej, gdy zamykano targi, a kończyłem o ósmej rano, tuż przed otwarciem. Montaż stoisk to była fajna fucha; miło wspominam tamte czasy.

Pracowałem też kiedyś dorywczo w drukarni. Mimo to, nie myślałem o sobie jako o kimś, kto chodzi do pracy. Efektem tego dziś, po tych wszystkich latach robienia muzyki, umiem tylko składać melodeklamacje w jakimś narzeczu. To tyle, jeśli chodzi o moje zawodowe skillsy. No dobra, kiedyś jeszcze potrafiłem wybekać alfabet, ale teraz mam już twardszą przeponę, więc straciłem tę umiejętność (śmiech). Już jednak jako nastolatek starałem się być samodzielny. Wyprowadziłem się z domu zaraz po tym, jak skończyłem liceum.


Z kim wtedy zamieszkałeś? Z kolegami od rapowania?

Nie, z ówczesną dziewczyną. Na żadnym etapie życia nie mieszkałem z kumplami.

Po liceum byłem już tak wjebany w rap, że zawalałem przez niego wiele innych rzeczy. Próbowałem załapać się na państwowe studia. Poszedłem na egzamin ustny na dziennikarstwo – zdałem go, ale przez to, że ten kierunek był bardzo oblegany, nie dostałem się. Pamiętam, jakim ciosem był dla mnie list z uczelni z tą informacją. W końcu jednak i tak studiowałem dziennikarstwo, ale w prywatnej szkole wyższej – zresztą pierwszej tego rodzaju, która powstała w moim mieście. Początkowo rodzice opłacali mi czesne, ale wkrótce potem radziłem już sobie sam. Tak czy inaczej, po jakimś czasie moja kariera rapowa zaczęła się rozkręcać, dużo podróżowałem i koncertowałem, przez co nie ukończyłem studiów. Zresztą muszę się pochwalić, że byłem bardzo kiepskim studentem (śmiech). Pamiętam wykładowcę z filozofii, który mnie i moich kolegów ochrzcił mianem „ławki defenderów”. Przychodziłem rano, jarałem jointy i siadałem w ostatniej ławce – to co to było za studiowanie…? Trochę żałuję, że nie zrobiłem dyplomu, ale moja żona jest wykształcona, więc chociaż ona będzie świecić przykładem dla dzieci.

Nie byłem skupiony na nauce, bo zależało mi przede wszystkim – albo wyłącznie – na tym, żeby być jak najlepszym raperem. Nie chciałem być jakiś tam, tylko najlepszy! Amerykańscy wykonawcy udowadniali mi, że na rapie można zarabiać dobre pieniądze i można z niego żyć. Mieli złote łańcuchy i limuzyny, a do tego całkiem nieźle się bawili. Żyli, co prawda, na drugim końcu planety, ale mimo to miałem nadzieję, że w Polsce hip-hop też tak kiedyś będzie wyglądał. Skłamałbym, gdybym powiedział, że byłem o tym święcie przekonany, ale – tak czy inaczej – byłem po prostu na maksa zajarany wszystkim, co było związane z muzyką. Wiele rzeczy miałem w dupie, ale na pewno nie rap. W dawnych czasach umiejętność rapowania była czymś ekskluzywnym, co robiło duże wrażenie na dziewczynach. Nie ma co ukrywać – dla młodych chłopaków to dość istotny aspekt.

Inna sprawa, że wtedy z nikim się nie dogadywałem, w wyniku czego wywiązywały się różne konflikty. Pierdoliłem świat. Definiowałem siebie w kontrze do wszystkiego – nie tylko raperów. Dość powiedzieć, że moim ulubionym bohaterem literackim był Boryna z „Chłopów” Władysława Reymonta. Czułem się takim samym outsiderem jak on.


Pewnie dlatego miałeś tak silną potrzebę, żeby się wyróżniać…

Chciałem wyrwać się z szarej rzeczywistości. Rap i jego styl były dla mnie bardzo światowe. W ogóle inność jest fajna. W Nowym Jorku zafascynowało mnie, że obok siebie żyją ludzie bardzo różnego pochodzenia. Lubię różnorodność, a nacjonalizm jest mi obcy.

Mam wrażenie, że człowiek dowiaduje się, kim jest, dopiero gdy zetknie się z obcością. Pamiętam, jak przed laty byłem w Manchesterze. Poszedłem tam na jakąś pojebaną imprezę. Cała ekipa, która była ze mną, zawiodła – mówiąc delikatnie – moje oczekiwania. Około trzeciej w nocy, z podbitym okiem – opuściłem zgromadzenie. Lot powrotny miałem dopiero o ósmej rano. Wlokłem więc za sobą terkoczącą walizkę, nie miałem pojęcia, gdzie jestem, żywej duszy dookoła, a w dodatku jeszcze miałem rozładowany telefon. Nieciekawie. Przechodząc koło jakiegoś magazynu, dostrzegłem grupę Pakistańczyków, którzy dostarczali chleb z piekarni. Oni też mnie spostrzegli i spytali, co to ja taki biedny jestem. Rozłożyli krzesełka i wyjęli szachy. Dostałem od nich kanapkę i posiedziałem z nimi, kibicując im w rozgrywkach. Po wszystkim jeszcze podrzucili mnie na autobus. Wielokrotnie znajdowałem się w życiu w podobnych sytuacjach. Czasami może wpadałem przez to w tarapaty, ale – ogólnie rzecz biorąc – model tygla kulturowego bardzo mi odpowiada.


Pośrednio w tym kontekście przypomniał mi się pewien incydent sprzed kilku lat. Zamieściłeś na Facebooku post, który dotarł do ponad miliona osób, a w którym wyraziłeś swoje poparcie dla pomocy uchodźcom. Napisałeś: „(…) zwracam się do wszystkich moich słuchaczy, aby nie pozostawali obojętni na cierpienie ludzi, którzy uciekają przed śmiercią i prześladowaniami do lepszego świata, jakim jest Europa”. Na twoim profilu wylało się morze hejtu, a o sprawie pisały największe media w kraju. Ludzka nienawiść przeniosła się później do rzeczywistości?

Nie. Od zawsze powtarzam, że internet to nieprawda. Idea zapraszania do dyskusji każdego barana, który nie potrafi choćby podpisać się swoim imieniem i nazwiskiem, jest dla mnie kosmiczną porażką. Poza tym, zupełnie nieważne jest to, co ja napisałem, bo liczy się fikcja, którą kreuje sieć. W tym temacie jestem raczej pesymistą. Banda debili coś krzyczy, niczego nie rozumiejąc. Jesteśmy tylko pionkami w ustawionej grze społecznej, a narrację dyktują politycy. Uchodźców z krajów arabskich tak naprawdę w Polsce nie ma. Sytuacja sprzed kilku lat była dziwna i uświadomiła mi, że wchodzimy w okres historycznej paranoi.

Uważam, że szczera postawa procentuje, nawet jeśli na początku przyjmuje się cięgi. Kto w ogóle wpadł na pomysł, żeby artyści mieli nie zabierać głosu na bieżące sprawy społeczno-polityczne?! Brzmi to jak komunistyczny wymysł. Artyści właśnie od tego są, żeby definiować naszą rzeczywistość! Gdy minister Jan Szyszko wyskoczył ze swoimi poronionymi ustawami, znany streetartowiec Mariusz „M-City” Waras się nie pierdolił i zrobił mural, na którym przedstawił go z porożem na głowie [minister Szyszko w 2017 roku wyraził zgodę na wycinkę drzew w Puszczy Białowieskiej – przyp. red.]. To jest dla mnie rap! Ukrywanie swoich poglądów i niezabieranie głosu w ważnych sprawach tylko dlatego, że przez to część odbiorców nie kupi ciuchów, które produkujemy – to żałosne. Wolę nie sprzedać bluzy niż nie reagować, kiedy w moim kraju dzieją się dziwne rzeczy.

Już od pierwszej solówki, czyli „Opowieści z betonowego lasu”, nie boję się mówić o tym, co myślę. W 2002 roku rapowałem na przykład: „W telewizji znowu Miller, kup do dobrobytu bilet / Czasem są takie chwile, że czuję się debilem” [cytat z utworu „Krótki przekrój Babilonu” – przyp. red.]. Wystarczy, że podmienię teraz Millera na Morawieckiego, i ten tekst nadal będzie aktualny. W Polsce artyści są ostrożni, jakbyśmy żyli w ustroju totalitarnym – a ja uważam, że powinni manifestować swoje poglądy. Ja się z moimi nie ukrywam – nie są one zresztą rewolucyjne. Jestem centrowo-zdroworozsądkowy, a może nawet centro-prawicowy z lewicującymi poglądami. Tak mi się wydaje.


Jest taka słynna anegdotka z Michaelem Jordanem, który w 1990 roku odmówił udzielenia poparcia w wyborach w jego rodzinnym stanie Harveyowi Ganttowi – czarnoskóremu demokracie, który rywalizował z rasistowskim senatorem Jessem Helmsem. Stwierdził: „Republikanie też kupują buty” [nazwiskiem koszykarza sygnowany był kultowy model obuwia firmy Nike]. To pokazuje, jak łatwo wpaść w pułapkę, gdy czyjeś pozycja oraz zarobki zależą od popularności wśród fanów, którzy – siłą rzeczy – mają różne poglądy.

To prawda. Wśród rodzimych artystów zauważam wielu takich, którzy głupkami nie są, bo w świadomy sposób pokierowali swoimi karierami. Są po prostu konformistami. Gdzie wiatr zawieje, tam ich poniesie. Jak mogę to skomentować?… Mogę się za tych ludzi tylko pomodlić. Przykro mi jest – i tyle. Zwłaszcza, że odnoszę wrażenie, że w obecnych czasach hip-hop znów ma jakąś rolę do odegrania. W czasach różnorakich problemów i wielu przemian społecznych rap powinien być jedną z pierwszych gałęzi sztuki, która bije na alarm i każe się społeczeństwu zastanowić. Rap jest blisko ulicy i ludzi, więc powinien mieć rolę edukacyjną. Powinien przeciwstawiać się złu.


Warto przy tym zwrócić uwagę, że ty nie ugiąłeś się pod naporem nienawiści, która wylała się po publikacji wspomnianego już postu o uchodźcach. Udzieliłeś za to kilku wywiadów, tłumacząc, na czym polega ksenofobia.

Przed czym miałem się ugiąć? Przed wpisami…? Wiem, na czym polega relacja nadawca–odbiorca. Jeśli się zmieniam, to robię to dla siebie. Nie przemawia do mnie obecny trend, w myśl którego twórcy i słuchacze tworzą wielką, szczęśliwą rodzinę. Staram się zachować szczerość wobec słuchacza, ale nie interesuje mnie, na co ten słuchacz ma ochotę. Jeśli nie będzie chętnych do słuchania mojej muzyki, to po prostu zajmę się czymś innym. Rozłożę stoisko z pomidorami, ale nie będę się wdawał w polemiki z fanami w internecie.

Nie zrozum mnie jednak źle: ja wprost uwielbiam rozmawiać z ludźmi, którzy mają skrajnie inne poglądy niż moje. W to mi graj! Jakiś czas temu po koncercie w Dublinie wróciłem do hotelu i natknąłem się na Pawła Kukiza oraz kilka innych osób z podobnym do jego spojrzeniem na świat. Zaczęliśmy toczyć dyskusję, ale po półtorej godziny zostałem sam. Ludzie niestety nie lubią się konfrontować z innymi poglądami. Większość by chciała, żeby wszyscy na wszystko patrzyli w ten sam sposób, tymczasem w mojej opinii to dopiero na etapie dysputy i wymiany poglądów kształtuje się społeczeństwo. Mnie osobiście jest bliżej do społeczności, a dalej do narodu.

Wracając jeszcze do twojego pytania – mnie nie ruszają nienawistne komentarze skierowane w moją stronę. Mogą mi jechać, a po mnie to spływa. Łamałbym jednak palce za komentarze obrażające moją żonę czy w ogóle rodzinę. Nie pokazuję zbyt często swoich dzieciaków w necie, żeby nie musiały odczuwać tego szlamu. Przy moich zasięgach człowiek zdaje sobie sprawę, że rozmawia z tłumem. Wielu raperów pieprzy głupoty, że zawdzięczają wszystko temu tłumowi, ale ja tego zupełnie nie kupuję. Mnie się trudno rozmawia z tobą, a co dopiero z kilkuset tysiącami osób na moim fanpage’u.


Ucinając ten wątek – powiedziałeś wcześniej, że trzymiesięczny pobyt w Nowym Jorku był dla ciebie pierwszą wizytą w wielkim świecie. Wcześniej jednak miałeś okazję też odwiedzić z rodzicami Paryż, o czym wspominałeś mi swego czasu w innym wywiadzie: „Miałem kilkanaście lat, kiedy [mama] zabrała mnie do Luwru i przeciągnęła przez każdą możliwą wystawę. Nudziło mnie to strasznie. To była w zasadzie moja pierwsza podróż na Zachód i bardziej mnie interesowało, żeby pograć w kosza z czarnoskórymi czy coś kupić od Arabów. Coś jednak we mnie zostało i zakiełkowało”.

Nie ma w życiu przypadków. Mama, która była fanką malarstwa i – ogólnie rzecz ujmując – kobietą o szerokich horyzontach, przeciągnęła mnie po Luwrze, doprowadzając mnie do płaczu. Jako nastolatek nie interesowałem się sztuką inną niż rap. Malarstwo nudziło mnie do bólu, jednak zasiane przez mamę ziarno rozkwitło we mnie po trzydziestce i otworzyło mi głowę. Stałem się wielkim fanem malarstwa. Od małego jarałem się street artem i graffiti, ale to była jednak pochodna hiphopowej zajawki. Obecnie, jak tylko mam okazję, chodzę na wystawy, przeglądam albumy o sztuce…

Kolekcjonuję też obrazy, ale nie jak typowy kolekcjoner sztuki, który porusza się po rynku i obraca obrazami niczym akcjami. Czasem coś kupię, czasem ktoś mnie obdaruje. Nad biurkiem w moim domu wisi obraz pod tytułem „Wszyscy święci”. To był pierwszy obraz, jaki kiedykolwiek kupiłem – w zabawnych zresztą okolicznościach. Któregoś razu byłem w jednej z knajp na wrocławskim rynku, nawalony jak bela. Na ścianie wisiał ów obraz i tak długo namawiałem właściciela restauracji, żeby mi go sprzedał, aż w końcu się ugiął (śmiech). Nie był to zresztą pierwszy i ostatni raz, kiedy w taki sposób wszedłem w posiadanie jakiegoś obrazu. Gdy coś mi się podoba, muszę to mieć. Jak sroka.


Twoja fascynacja malarstwem dała o sobie znać przy okazji płyty „Magnum Ignotum: Preludium” z 2015 roku. Pod wpływem czego wpadłeś na pomysł, aby każdy utwór był zobrazowany we wkładce wybranym dziełem sztuki? Sięgnąłeś po prace takich sław jak Paul Gauguin, Claude Monet czy Jacek Malczewski. Głęboko musiałeś sięgnąć do kieszeni, aby uzyskać zgody na wykorzystanie ich obrazów?

Po kolei: byłem któregoś razu w Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu na wystawie, na której wpadł mi w oko jeden z eksponatów. Uparłem się, że muszę skontaktować się z mieszkającą w Paryżu autorką obrazu i kupić go od niej. Styl, w jakim został namalowany ten obraz, przywodził mi nieco na myśl filmy Stanleya Kubricka. Pomyślałem, że – bazując na tym obrazie – można byłoby stworzyć okładkę mojej kolejnej płyty. Później jednak okazało się, że nie możemy tego zrobić, ale postanowiłem, że tak czy inaczej zostaniemy przy malarstwie. Po jakimś czasie wpadła mi w oko rycina, która została zamieszczona w wydanej w 1888 roku książce „L’atmosphère: météorologie populaire”. Limps, czyli nadworny grafik Szpadyzor Records i El Polako, wziął tę ilustrację na warsztat i opracował w taki sposób, by zawarte w niej zostały elementy mojego życia. Efektem tego na okładce można ujrzeć, jak wykraczam poza swoją bezpieczną sferę, zaczynam dostrzegać świat i czegoś się o nim dowiaduję. Uważam zresztą, że każdemu powinna taka idea przyświecać. Jak już czegoś się nauczyło, warto to porzucić i zająć się czymś innym. Warto iść dalej.

Jeśli chodzi o pozostałe obrazy użyte we wkładce, to staraliśmy się dobrać takie reprodukcje, które nie są już chronione majątkowymi prawami autorskimi. Prawa te wygasają po siedemdziesięciu latach od śmierci twórcy danego dzieła.

Swoją drogą, jestem zdania, że przekazywanie informacji o sobie i o świecie za pomocą malarstwa jest niesamowitą umiejętnością. Sam lubię rysować i czasem oddaję się temu zajęciu dla pobudzenia umysłu i relaksu – zwłaszcza odkąd na świat przyszły moje dzieci. One zresztą w dużym stopniu zmieniły całościowo moje myślenie. Musiałem wydłużyć swój plan na życie o następne pokolenie i dziś wiele rzeczy robię z myślą o potomkach. Nie obchodzi mnie blichtr. Kiedyś było dla mnie istotne, żeby mieć drogi samochód, a obecnie wystarcza mi rower. Dobre auto kupiłem żonie. Gdy czegoś chcę, zadaję sobie najpierw dwa pytania. Pierwsze: „Czy tego potrzebuję?”. Drugie: „Czy naprawdę tego potrzebuję?”. Mało co przechodzi przez etap drugiego pytania – chyba że obrazy (śmiech). I książki – kupuję je na potęgę. Nie mam gdzie już ich trzymać. Powinienem mieć zakaz wstępu do księgarni i antykwariatów.


Skoro o książkach mowa – w swojej twórczości lubisz czerpać nie tylko z malarstwa, ale również z literatury. Przyznałeś, że twoim ulubionym bohaterem literackim za młodu był Boryna z „Chłopów”; nieraz nawiązywałeś też do „Małego Księcia” czy „Zbrodni i kary”. Wnioskując po utworze „Modern Talking” z płyty „Dom otwartych drzwi” i teledysku do niego, ważną dla ciebie postacią jest również Don Kichot.

Odwieczne pytanie Don Kichota: czy to świat zwariował, czy ja? Na potrzeby praktyczne przyjąłem strategię, że i ja, i świat. Don Kichot jest dla mnie pewnym mitem, a przy tym bardzo ważną postacią literacką. Pomijając fakt, że w swoich kawałkach często skupiam się na ich formie i gadaniu o niczym, to jednak staram się w nich też coś przemycić.

Bardzo miło wspominam kręcenie klipu do „Modern Talking”. W teledysku tym wystąpił między innymi znany aktor i stand-upper Rafał Rutkowski – wcielił się on w rolę właśnie Don Kichota. Doszło do tego zresztą w śmieszny sposób. Przed jednym z koncertów byłem z moją wesołą brygadą w hotelu. Gadaliśmy akurat o „Modern Talking” i o tym, że poruszam w tym numerze wątki ze słynnej powieści Miguela de Cervantesa. W pewnym momencie powiedziałem chłopakom, że chciałbym, żeby w teledysku wziął udział Rafał Rutkowski. Po chwili musiałem przeprosić towarzystwo i wyjść na korytarz do toalety. Wyszedłem, rozejrzałem się i zobaczyłem jakiegoś gościa z zapłakanym dzieckiem na ręku. To był… Rutkowski! Pijany, zacząłem bełkotać, że chciałbym go zaangażować do klipu. Rafał grzecznie kiwnął głową i poszedł w drugą stronę. Dogoniłem go i zacząłem tłumaczyć, kim jestem i że to nie są żarty. Razem z menedżerką dziwnie się na mnie popatrzyli, jednak po dwóch dniach oddzwonili i wtedy już na spokojnie wyjaśniłem mój pomysł [donGURALesko był również reżyserem teledysku – przyp. red.]. Rafał się zgodził, dogadaliśmy szczegóły i niedługo potem już kręciliśmy. Współpraca na planie była świetna – Rafał to w końcu profesjonalny aktor, więc dostał zbroję i z miejsca stał się Don Kichotem.

Mam nadzieję, że jeszcze nieraz będę współpracował z aktorami; to niesamowici ludzie! Bardzo lubię teatr – mam tę przypadłość po tacie, który przez całe życie zawodowe pisał o teatrze. Wydał wiele książek – między innymi zbiór recenzji sztuk z Teatru Nowego w Poznaniu z okresu czterdziestu lat [„U Stóp” – przyp. red.]. Za dzieciaka zabierał mnie tam; to miejsce było dla niego drugim domem. Zawsze lubiłem zaglądać za kulisy. Kocham to uczucie, gdy gasną światła i zaczyna się przedstawienie. Wszystko jest teatrem. Nasza rozmowa jest teatrem. Teatr to jedna z najbardziej pierwotnych form kulturalnej aktywności ludzkiej. Cały czas odtwarzamy to samo.


Niby wszystko jest teatrem, ale niektóre miejsca i sytuacje odbierasz chyba bardziej jako cyrk. We wspomnianym już wcześniej przeze mnie numerze „Taka sytuacja” miałeś wers, z którego wynika, że źle odnajdujesz się w bardziej formalnych okolicznościach. Rapowałeś: „Nie umiem się zachować na salonowych kolacjach”. Od lat też konsekwentnie odmawiasz przyjmowania wyróżnień za ponadprzeciętną sprzedaż płyt.

Nie lubię całej tej pompy i nie widzę siebie w roli odbierającego nagrody. Jak próbują mi coś wręczać, to akurat przypadkiem jestem w kiblu i czekam, aż przejdą do wyróżnienia dla następnej osoby (śmiech). Trochę gram sam ze sobą i staram się być w opozycji do reguł świata zewnętrznego. Złote Płyty nie są mi do niczego potrzebne. To wszystko ściema i maskarada. Pamiętam, jak dawno temu byłem świadkiem negocjacji, kto wygra konkurs esemesowy w pewnej stacji radiowej. Listy przebojów, konkursy, plebiscyty – nikt tego nie kontroluje. Kilku facetów ustala zwycięzców – i tyle.

Jeśli chodzi o – jak to nazwałeś – bardziej formalne sytuacje, to przychodzi mi na myśl oficjalna premiera serialu „Ślepnąc od świateł”. Wyglądałem tam jak Święty Mikołaj. Nie wiedziałem, że to będzie aż tak uroczyste wydarzenie. Wybrałem się na nie, bo reżyser serialu Krzysiek Skonieczny jest moim przyjacielem [raper nagrał utwór „Niesiemy dla was bombę” promujący debiutancki film Skoniecznego „Hardkor Disko” z 2014 roku – przyp. red.] i chciałem go wesprzeć. Obowiązek rozmowy, stanie w kolejce po alkohol… Dla mnie to mordęga. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić w takich chwilach – tak samo, jak nie wiem, co mam ze sobą zrobić w trakcie przerwy w teatrze. Wolałbym, żeby jej nie było.


A jak się odnalazłeś na uroczystej premierze „Apartamentu”, czyli filmu dokumentalnego o Janie Pawle II, na potrzeby którego nagrałeś numer o tym samym tytule? Teledysk do tego utworu, wyreżyserowany przez Przemka Rajchela, został wyświetlony na specjalnej projekcji dla biskupów.

Tak, przybiłem wtedy piątkę z kardynałem Stanisławem Dziwiszem. Sympatyczny ziom. Pamiętam, że powiedział: „O! Hip-hop… Ciekawe, ciekawe”. Abstrakcyjna sytuacja. W pewnym momencie zadzwonił do mnie kumpel i zapytał, co robię, na co odpowiedziałem: „A wiesz, właśnie puszczam biskupom mój nowy kawałek”.

Utwór do filmu o Janie Pawle II zrealizowałem dzięki mojemu serdecznemu przyjacielowi z czasów studiów, grafficiarzowi Zbirowi. Skontaktował mnie on z kolegą, który odpowiadał za ten dokument. Z dnia na dzień wybrałem się do Warszawy, kiedy film był już kolorowany. Obejrzałem go dwa razy bez dźwięku i dostałem teczkę ze zdjęciami papieża wędrującego po Tatrach. Miałem raptem kilka dni na napisanie i nagranie kawałka, który był dla mnie zresztą sporym wyzwaniem. Z jednej strony: wielka historyczna postać, a z drugiej: ja, ten raper od „sadzić, palić, zalegalizować!”. Udało mi się jednak napisać fajny tekst o Tatrach i wyrobiłem się w terminie. Muszę powiedzieć, że papież Jan Paweł II był bliską mojemu sercu postacią. Uwielbiam jego homilie. Pamiętam, jak usłyszałem kiedyś w radiu jedno z jego przemówień w szpitalu dziecięcym… Miałem ciarki na skórze.


Domyślam się, że możliwość nagrania „Apartamentu” była dla ciebie dużym honorem. Byłeś już jednak wtedy w takim wieku, że sodówka z pewnością ci nie groziła – choć mówiłeś swego czasu, że gdy byłeś młodszy, nieraz uderzyła ci ona do głowy.

Totalnie. Marudziłem, byłem trudny we współpracy, robiłem rozpierduchy… Przy okazji popełniłem mnóstwo błędów. Ciągnie się za mną łatka kolesia, o którym nigdy nie wiadomo, co zaraz zrobi. Nie jestem bezpieczny dla niektórych gremiów decyzyjno-komercyjnych. Uważam jednak, że artysta, który w wywiadach mówi o swoim ulubionym kolorze i ukochanej marce garniturów, jest nudny. Wolę, jak na przykład Maciek Maleńczuk gada barwne głupoty, dzięki czemu jest zabawnie. Element rock’n’rolla jest w tym wszystkim istotny. Moi koledzy pili po koncertach, a ja – zawsze przed. Po występie natomiast szedłem spać. Bawiło mnie, że ludzie czekają na Gurala, ale tak naprawdę nie wiedzą, czego mogą się po nim spodziewać. Wciąż mam w sobie pierwiastek buntu i w głębi duszy jestem punkrockowcem.


Obecnie twoje treści powstają jednak w inny sposób niż przed laty. Zanim jeszcze zaczęliśmy nagrywać, wspomniałeś, że kiedyś w twoim studiu panował chaos, a dziś wolisz tworzyć w ciszy.

Miałem kilka momentów przełomowych w podejściu do pisania, ale na pewno najważniejszym okresem był dla mnie ten przed albumem „Magnum Ignotum: Preludium”. Moja rzeczywistość wtedy pękła, musiałem odrzucić wszystkie pojęcia, które znałem, i stanąłem przed rzeczywistością niezdefiniowaną, w której funkcjonuję do teraz. Wiele rzeczy, których byłem pewien, przestało mieć dla mnie znaczenie. Poruszam się wśród tajemnic i tak chyba już będzie zawsze. Stąd tytuł tamtej płyty – magnum ignotum w języku łacińskim oznacza „wielką niewiadomą”.


Ten album – o którym już zresztą rozmawialiśmy wcześniej w kontekście okładki – był bardzo gorzki i przepełniony samokrytycyzmem. W „Grze szklanych paciorków” rapowałeś: „Byłem królem braggi / (…) dzisiaj król jest, kurwa, nagi”.

Po iluś latach uprawiania stylu braggadocio i opowiadania o tym, że jestem najlepszy, okazało się, że już wszyscy to wiedzą i nie ma co się powtarzać. Czasami trzeba po prostu zamknąć mordę (śmiech). Straciłem ciśnienie, żeby koniecznie być najlepszym. To bardzo wykańczający stan ducha, bo zawsze pojawi się ktoś następny, komu będzie chciało się udowodnić swój status. Dostrzegłem to błędne koło w moim życiu i doszedłem do wniosku, że muszę się z niego wydostać. Od zawsze borykałem się z tym, że jak grałem na festiwalu, na którym występowało – oprócz mnie – kilkunastu innych artystów, to na cztery godziny przed koncertem włączał mi się mindset pod tytułem: „Chcę wszystkich rozjebać!”. W końcu jednak dostrzegłem groteskowość takiej postawy. Ja wiem, że wy tu książkę robicie, ja z kolei wydałem jakieś płyty, ale – z całym szacunkiem – co to w ogóle znaczy?… To tylko nasz wycinek rzeczywistości. Ludzie w tym czasie robią pożyteczniejsze rzeczy.

To zresztą nie jedyna zmiana, jaka nastąpiła w moim życiu. Gadaliśmy przecież wcześniej o ciuchach – kiedyś były one dla mnie bardzo istotne, a dziś mam gdzieś to, jak wyglądam. Żona śmieje się ze mnie, że mógłbym przez tydzień chodzić w jednym i tym samym swetrze. To inni muszą dbać o mój ubiór – na sesjach zdjęciowych czy teledyskach. Pamiętam, że jak chodziłem do szkoły podstawowej, to śmigałem w żółtym czepku pływackim. Miałem ogolony na łyso łeb, a ten czepek miał wyróżnić mnie z tłumu dzieciaków, za co lądowałem u dyrektora. Nie podobała mi się uniformizacja. Moda rapowa od zawsze polegała dla mnie na tym, żeby się wyróżniać i móc wyrazić siebie, dlatego moja firma El Polako szyje tak kolorowe i szalone ubrania, że chyba tylko Wini ze swoim Stoprocent nam dorównuje.


El Polako założyłeś w 2007 roku i nie da się ukryć, że ubrania sygnowane tym brandem nosi mnóstwo młodych ludzi w całym kraju.

Firma powstała wkrótce po tym, jak skończyłem nagrywać solową płytę, którą nazwałem po prostu „El Polako”. Tytułowy singiel to był hit! Matheo zrobił bit w oparciu o sampel z jednego z utworów z płyty „Cantigas de Santa Maria” wspomnianego już Maćka Maleńczuka, z którym się wówczas przyjaźniłem. W pierwotnej wersji refren brzmiał: „El Polako powinien żyć jako tako”, ale później uległ zmianie, skutkiem czego zwrot „El Polako” nie pojawia się na całej płycie ani razu. Mimo tego stał się on i nazwą naszej firmy, i tytułem albumu.

Podwaliny pod markę odzieżową położyliśmy z Michałem Kwiatkiem, moim wieloletnim menedżerem, oraz z Piaskiem. Zainwestowaliśmy niemałe pieniądze w zaprojektowanie wzorów i produkcję ubrań. Wreszcie mieliśmy swoje ciuchy, ale nie wiedzieliśmy, co z nimi zrobić, więc po prostu leżały w magazynie. Falstart na maksa, ale po czasie zaczęło się kręcić. Gdy wkroczyliśmy na rynek hiphopowej odzieży, był on już dosyć prężny, ale staraliśmy się go zmieniać. Przeprowadziliśmy rewolucję cenową. Nie krzyknęliśmy tak wysokich stawek za nasze ubrania jak konkurencja, co oczywiście wywołało w branży powszechną nienawiść względem nas.

Nasze ciuchy od samego początku były odjechane, choć jakiś czas temu nieco stonowaliśmy. Kiedyś topowym naszym produktem była koszulka z napisem „Rzygam Tęczą”, który został umieszczony pod ustami w stylu logo Rolling Stones, z których z kolei wylewała się tęcza właśnie. Do dziś nie rozumiem tego projektu, mimo że sam go przeforsowałem (śmiech). Kiedyś byłem bardziej zaangażowany w tworzenie ubrań, co zresztą różnie się kończyło. Z biegiem lat sprofesjonalizowaliśmy nasze działania. Wierzę w to, że nasze ciuchy są nie tylko odzieżą, ale też pewnym wyrazem otwartego umysłu. „Ludzie prawdziwi to ci, którzy potrafią się dziwić” – takie hasło umieszczamy na metkach.


Zdarzyło ci się trafić na podróby waszych ubrań?

Tak, ale walczyliśmy z tym i dziś już raczej nikt nas nie podrabia; ten proceder chyba w ogóle zanika. My też zresztą jako El Polako sporo podrabialiśmy, ale w duchu Banksy’ego, który powiedział kiedyś: „Prawdziwy artysta nie podrabia. Prawdziwy artysta kradnie”. Trzymając się jego dewizy, zrobiliśmy mnóstwo parafraz produktów lub konkretnych wzorów różnych firm. Niestety bywało, że kończyło się to dla nas marnie i musieliśmy później płacić kary. Niekiedy jednak udawało się polubownie załatwić sprawę – jak na przykład ze Studiem Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej. Zwróciło się ono do nas z żądaniem zaprzestania produkcji koszulek z grafiką „Bolek i Lolek”, na której widniał Bolek jarający jointa. Dogadaliśmy się.

Nadawaliśmy dobrze znanym symbolom nowe znaczenie. Przerobiliśmy chociażby logo Pepsi na „Lepsi”. To trochę jak z samplowaniem w hiphopowych kawałkach. Nauczeni doświadczeniem, wiemy już jednak, że nie każdy musi rozumieć nasze nietypowe poczucie humoru. Gdy byliśmy jeszcze małą i szaloną firmą, mogliśmy sobie pozwolić na różne niekonwencjonalne działania, ale od kilku lat jesteśmy już regularnym bytem rynkowym i freestyle się skończył.


Poza marką odzieżową El Polako, prowadzisz też własny label Szpadyzor Records. Wcześniej wydawałeś płyty chociażby w Blend Records – mowa o debiutanckim solo, pierwszym Killaz Group oraz obu albumach kultowego K.A.S.T.A. Skład – czy w Wielkim Joł, nakładem którego w 2005 roku ukazała się twoja druga solówka „Drewnianej Małpy Rock”.

W Blendzie poznałem masę fajnych ludzi z Wrocławia. Zbratałem się z nimi. Blend to dla mnie też przede wszystkim wielka przygoda z Waldkiem Kastą, niezwykle ciekawym człowiekiem, a zarazem moim serdecznym przyjacielem. Warto też wspomnieć o DJ-u Kut-O – wielki artysta! Razem tworzyliśmy zgrany zespół. Z K.A.S.T.A. Skład zagraliśmy mnóstwo koncertów w całej Polsce. Bardzo twórczy okres w moim życiu.

Po krótkiej współpracy z Wielkim Joł, która pod pewnym względami okazała się nieudana, poczułem chorobliwą potrzebę niezależności – taką jak wtedy, gdy wydawaliśmy sami pierwsze demo Killaz Group. Chciałem pójść na swoje – stąd podjęliśmy z Michałem Kwiatkiem decyzję o powołaniu do życia Szpadyzor Records. Nigdy jednak nie zamierzałem z moją wytwórnią zawojować rynku. Założyłem label po to, żeby mieć gdzie wydawać własne albumy i ewentualnie płyty kolegów, którzy będą zainteresowani współpracą z moją osobą. Niejako z zewnątrz trafił do nas właściwie tylko Gruby Mielzky. Cała reszta – jak Kaczor, Kasta, Rafi, Ry23 czy Shellerini – była moimi przyjaciółmi od dawien dawna. Z nikim nie podpisałem kontraktu na trzy płyty z góry. Jak ktoś chciał się zawinąć ze Szpadyzora, to po prostu przybijaliśmy piątkę i dziękowaliśmy sobie nawzajem. Nie chciałem i nie chcę nikogo trzymać u nas na siłę.

Sam nigdy z żadną z wytwórni, w których wydawałem wcześniej, nie zawarłem umowy na więcej niż jeden album. Przychodziłem do wydawcy i mówiłem: „Jeden album! Jak będzie fajnie, to podpiszemy kontrakt na drugi”. Bez sensu jest „sprzedawać się” komuś na długi czas. Wszystko się zmienia bardzo szybko. Każdy chce od każdego jak najwięcej wyszarpać, a jak najmniej dać. Tak już jest w biznesie. Ja jednak jestem biznesmenem z przypadku. Robienie biznesu nie jest dla mnie celem samym w sobie. To tylko narzędzie, dzięki któremu mogę tworzyć muzykę, nie będąc od nikogo zależnym.


W tym biznesie utrzymujesz się już od dwóch dekad. W kawałku „Gdybym” z kilkakrotnie już przywoływanej przeze mnie płyty „Dom otwartych drzwi” zauważyłeś, że „Na każdego jak ja przypada stu, co ich nie ma tu”. Jak sądzisz – dlaczego akurat tobie udało się przetrwać?

Nie mam bladego pojęcia. Myślę, że wbrew temu, co lubię o sobie opowiadać, jestem jednak pracowity. Miałem też dużo szczęścia, że zwykle znajdowałem się w odpowiednich miejscach w odpowiednim czasie. Jakiś talent też posiadam, choć sam talent to jeszcze nic, bo jest masa utalentowanych ludzi, którym nie udaje się zaistnieć. Z tego tytułu, że od tylu lat jestem na scenie, nie czuję jednak dumy – to uczucie, tak samo jak zazdrość, jest mi obce. Staram się ich unikać, bo uważam je za wyjątkowo niszczące. Liczy się tylko to, co jest dziś. To, że możemy sobie spokojnie rozmawiać i pić kawę. Jestem minimalistą. Nie potrzebuję ani wielkich zwycięstw, ani wielkich tragedii.


Na koniec: uważasz się za ekscentryka? Albo czy zdarza się, że ludzie określają cię takim mianem?

Chyba tak, ale ujmują to nieco inaczej. Nieraz słyszałem o sobie, że jestem „dziwny w chuj” (śmiech). Wiele moich rozkmin o rzeczywistości i jej strukturze nijak nie nadaje się do druku. Jestem jak latająca ryba, która na kilkadziesiąt lat wyleciała z wody i żegluje w powietrzu. Prędzej czy później wrócę do tego oceanu, z którego się wydobyłem.

To nie jest hip-hop. Rozmowy II

Подняться наверх