Читать книгу To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński - Страница 6

Holak

Оглавление

Nikt nie płaci podatku od autentyzmu


Dlaczego?

Holak jest niezwykle rzadkim przykładem młodego człowieka, który zasuwa za trzech i który jest cholernie ambitny. W tym, co robi, jest bardzo staranny – a robi naprawdę dużo rzeczy. W zasadzie trudno przewidzieć, czym Mateusz zaskoczy jutro. Tym bardziej nie wiadomo, czym zaskoczy pojutrze. Jak nie nagrywa piosenek, to reżyseruje komuś klip. Jak nie reżyseruje klipów, to projektuje okładki, plakaty, ciuchy. Albo robi ilustracje do pierwszej części „To nie jest hip-hop. Rozmowy” – tak, to on je stworzył. Mateusz jest postacią wielozadaniową, a przy tym cechującą się nieszablonowym podejściem do sztuki i silnie stawiającą na niezależność. Jego muzyka, oscylująca wokół alternatywy, hip-hopu, elektroniki i popu, nie zawsze jest lekkostrawna, przez co – jak Polska długa i szeroka – nie brakuje jej krytyków. Ja jednak z uwagą śledzę poczynania Mateusza i uważam je za ciekawe. Po prostu. Czasem błądzi, ale zawsze szuka – a jak sam podkreśla, najbardziej fascynuje go proces. Jest coś inspirującego w takiej postawie.


Jak?

Mateusz ochoczo przystał na propozycję wzięcia udziału w sequelu, choć nie ukrywał, że wywiady nigdy nie były jego mocną stroną. Podejrzewam jednak, że chodziło mu głównie o wywiady video – przy tych pisanych bowiem w niczym nie przeszkadzają chwilowe zawahanie czy nielinearna narracja. Byliśmy umówieni na dziesiątą, ale z samego rana poprosiłem Mateusza, żebyśmy przesunęli spotkanie o godzinę, co było spowodowane zmęczeniem po panelu dyskusyjnym „Od zajawki do pełnoprawnej gałęzi przedsiębiorczości", który dzień wcześniej zorganizowałem w CSW Zamek Ujazdowski. Po drodze kupiłem prowiant pod tytułem: pieczywo i serek wiejski, który to posłużył mi za śniadanie w mieszkaniu mojego rozmówcy na Saskiej Kępie. Pół dnia zleciało w moment. Z jednej strony pełne skupienie, a z drugiej – swobodna atmosfera. Wyszło super.


Autor: Jacek Baliński

Data: 14 listopada 2018


Cieszę się, że zgodziłeś się na ten wywiad. Obawiałem się, że może być trudno cię namówić, bo miałem wrażenie, że będziesz zbyt nieśmiały i zabraknie ci pewności siebie.

Pewności siebie zdecydowanie mi brakuje, choć widać to bardziej w ruchach, a nie w decyzjach – bo jeśli chodzi o decyzje, to wydaje mi się, że niespecjalnie się kitram z tym, co robię. Nie czuję, żeby mi brakowało know-how w tych sprawach, o których pewnie będziesz chciał pogadać, ponieważ zajmuję się nimi już dosyć długo. Jestem młody i nie mam takiego rapowego attitude, ale czuję, że doświadczenie i punkty związane z poznawaniem dziedzin już sobie wbiłem.


Często się określa ciebie mianem człowieka renesansu. Czujesz się taką osobą? To fajne czy męczące?

Nie lubię tego określenia. W pewnym momencie zrezygnowałem z pokazywania w internecie tego, co robię jako grafik, bo „człowiek renesansu” kojarzy mi się z człowiekiem od wszystkiego, czyli: od niczego konkretnego. Zdarzało się, że się zapędzałem i podejmowałem bardzo wielu zajęć, z którymi spoko sobie radzę, ale to z kolei wiąże się z niejasnym pozycjonowaniem, co mi nie odpowiada. Zaczynam doceniać większe skupienie na jednej dziedzinie – bardzo powoli, ale dochodzę do tego. Obecnie zajmuję się kreatywnymi rzeczami związanymi z muzyką – czyli tym, co można zrobić do niej od strony wizualnej – i samą muzyką. Wcześniej miałem dużo pobocznych rzeczy.


W zinie do płyty „The Introvert” z 2017 roku napisałeś: „Piszę teksty, robię okładki, produkuję piosenki, robię piosenki, produkuję sesje zdjęciowe, projektuję ubrania, jestem kreatywnym w Alkopoligamii, a teraz jeszcze wydawcą. Coraz częściej myślę, że powinienem zawęzić tę listę”.

I zawężam, ale powoli, bo doświadczenie jest dużo bardziej fascynujące niż realizowanie konkretnego planu – a jak zaczyna się szukać doświadczeń, to one się mnożą. Zależy mi na sukcesach w każdym z działań, których się podejmuję, ale skupiam się też na tym, żeby po drodze czegoś doświadczyć, nauczyć się czegoś nowego, spróbować…


Zacząłeś próbować różnych rzeczy bardzo wcześnie. Jak w 2007 roku uczestniczyłeś ze swoim gitarowym zespołem Kumka Olik w eliminacjach do festiwalu w Opolu – które zresztą wygraliście, w efekcie czego wystąpiliście na finałowym koncercie Debiutów – miałeś niecałe piętnaście lat. Dość niecodzienny wiek jak na start.

Duży wpływ na to miał mój ojciec, który przez lata grał w rockowym zespole Malarze i Żołnierze. Paradoksalnie, na starcie większe znaczenie niż sam fakt, że ojciec był muzykiem, miało to, że z wykształcenia jest matematykiem i informatykiem, przez co dość szybko ogarnął homerecording. Mój starszy brat też od małego zajmował się muzyką, a ja miałem parcie, żeby coś zrobić – trudno mi było jednak znaleźć rówieśników do grania. Ludzie wtedy zaczynali już nagrywać w domach – jak chociażby Cool Kids of Death – więc uznałem, że ja też mogę. Przez to, że można wykorzystać technologię w prosty sposób, już w naprawdę młodym wieku można się brać za takie rzeczy, więc usiadłem i z techniczną pomocą ojca nagrałem EP-kę, którą rozesłałem w różne miejsca. Co ciekawe, pierwszą osobą, która się do nas odezwała w związku z nią, był Marcin Russek z Prosto. Powiedział, że nie może nic z tym zrobić, ale że mu się podoba i trzyma za mnie kciuki.

Jeśli natomiast chodzi o mój charakter, to wydaje mi się, że – ze względu na to, że nie miałem żadnych oczekiwań – byłem bardziej gotowy na to, żeby być artystą, niż na to, żeby robić karierę. Po czasie niektóre z tamtych decyzji wydają mi się irracjonalne – jak na przykład ta, że nie jarałem się tym, że odezwała się do nas duża wytwórnia, bo wolałem, żeby odezwała się mała. Takie rzeczy dzieją się w głowie kogoś, kto nie musi zarabiać.


Ostatecznie wylądowaliście w Universalu.

Kontrakt podpisaliśmy w 2008 roku. Prace nad naszą płytą na około rok stanęły w miejscu, chyba przez mój niewyparzony język – poniekąd właściwie niechcący do tego doprowadziłem. Powiedzenie mi, że mam mówić wszystko wprost, okazało się rozwiązaniem zdecydowanie nie dla nas. W tamtym czasie nie używałem ani trochę dyplomacji. Chociaż być może nieco dopisaliśmy tę historię… Tak czy inaczej, wytwórnia chyba chciała bardziej młodzieżową kapelę, a my robiliśmy wszystko, żeby nią nie być i żeby robić swoje. Pamiętam, że byliśmy na spotkaniu, na którym padło zdanie: „Chcemy, żebyście byli jak młodzieżowy zespół ze Stanów”, na co odpowiedziałem, że my z kolei chcemy być jak nieco starszy zespół z Anglii. Musieliśmy więc znaleźć kompromis. Chcieliśmy robić w miarę poważne rzeczy, ale pomysły na nas wychodziły z założenia, żebyśmy byli zespołem dla nastolatków, dlatego na przykład byliśmy w „Bravo” – co po czasie uważam zresztą za zajebiste i teraz chciałbym się tam pojawić z jakąś śmieszną akcją, ale wtedy to dokładało tylko niepotrzebnych skojarzeń. W efekcie Kumka Olik była wizerunkowym potworkiem – czuję, że ta muza była dla osób trochę starszych niż ja wtedy, a wizerunkowo byliśmy dla trochę młodszych. Produkt finalny był dosyć dziwny, ale nie odklejam się od tego zespołu. Lubię tamte nagrania.


Pod szyldem Kumka Olik wydaliście łącznie cztery płyty, a pierwsza z nich ukazała się, gdy miałeś siedemnaście lat i uczęszczałeś do liceum. Udawało ci się godzić aktywność muzyczną z nauką? Zaniedbywałeś szkołę, bo byłeś przekonany, że zrobisz karierę na scenie, czy wręcz przeciwnie – przygodę z muzyką traktowałeś jako chwilową i koncentrowałeś się na lekcjach?

Wielu ludzi myśli, że jak któryś z rodziców jest muzykiem, to bardzo pomaga dziecku w profesjonalnym zajmowaniu się muzyką. U mnie była jednak o tyle specyficzna sytuacja, że ojciec od lat pracuje jako nauczyciel w szkole. Rodzice wpoili mi myślenie, żebym nie traktował muzy nazbyt poważnie i żebym pokończył szkoły, zdywersyfikował umiejętności. Po latach czuję, że to stanowi dla mnie trudność – bo jakbym w pewnym momencie w stu procentach postawił na muzykę, to wszystko mogłoby zupełnie inaczej wyglądać. Zdałem maturę i skończyłem studia graficzne, dobrze się ucząc, choć w zasadzie mogłem to olać.

Dopiero po drugiej solowej płycie, czyli „Dożyłem 25 lat i nie będę nic zmieniał”, zacząłem stawiać na muzę. Po poprzedniej [„The Introvert” – przyp. red.] przestałem ją bagatelizować, na zasadzie: „A, robię sobie płytkę i nieważne, co z nią będzie”. Wiele lat musiało upłynąć, żebym dojrzał do takiej postawy – przez to, że rodzice ustawili mnie bez rap-attitude w kwestii własnej twórczości. Żeby nie było, nie mam im tego za złe.


Wspomniałeś, że gdybyś w pewnym momencie bardziej radykalnie postawił na muzykę, to byłoby inaczej – ale czy lepiej?

Właśnie nie wiem. Moje dochody wiążą się bardzo mocno z prawami autorskimi – starymi i nowymi. Dosyć wcześnie zacząłem sam się utrzymywać i zarabiać całkiem duże pieniądze – a to zawsze było wynikiem tego, że robiłem muzykę i wydawałem kolejne płyty. Mimo tego, dopieszczałem też inne dziedziny, co teraz może mi plusować – choćby w tym, że w tej chwili rozmawiamy. Domyślam się, że gdybym tylko nagrywał piosenki, to nie chciałbyś ze mną gadać, bo nie byłbym zbyt adekwatnym interlokutorem. Muzycy wydają płyty – i OK, ale nie płynie z tego jakaś szczególna informacja dla świata.

Podsumowując: czuję, że dopiero teraz dochodzę do wniosku, że warto stawiać na swoje rzeczy.


Jak po latach zapatrujesz się na początek kariery muzycznej w tak młodym wieku? Kontrakt z majorsem i granie na dużych festiwalach odhaczyłeś jeszcze przed maturą. W jednym z wywiadów mówiłeś: „(…) uważam, że nie powinno się tak wcześnie startować. I jakbym mógł cofnąć czas i czegoś nie zrobić, to na pewno nie wydałbym tamtych rzeczy tak szybko”.

Może wczesne publikowanie niektórych rzeczy nie zawsze było najlepszym pomysłem, ale trochę zmieniłem przytoczoną przez ciebie opinię. To znaczy – dalej mogę się pod nią podpisać, ale nie wziąłem wtedy pod uwagę, że dzięki muzyce mogłem już jako nastolatek sam się utrzymywać. Przez to, że w młodym wieku wypuściłem kilka płyt, nie miałem problemu z kasą – choć nigdy nie wydawałem jej rozrzutnie. Poza tym, jest mnóstwo ludzi, którzy nie mają pasji – nie dostali bodźca od świata, skończyli szkołę, studia i mają pracę. W tym sensie czuję, że w chuj wygrałem. Często nawet nie zdaję sobie sprawy, w jak dużym stopniu fakt, że wcześnie zadebiutowałem i współtworzyłem piosenki, które leciały w radiu i zarobiły na siebie, dały mi sygnał, że można iść swoją drogą. To miało ogromny wpływ na to, że dalej się tym zajmuję, a nie czymś bardziej pragmatycznym.


Jak wyglądały twoje relacje z rówieśnikami pod koniec gimnazjum czy w liceum? Umiałeś się dogadać z ludźmi w swoim wieku, funkcjonując równocześnie w branży fonograficznej?

Wydaje mi się, że normalnie miałem znajomych ze szkoły, ale nie da się ukryć, że muzyka to trochę inny świat. Zdarzało się, że na korytarzu w liceum na przerwach ludzie szli za mną i śpiewali piosenki Kumki. Jak zagrałem koncert w tej miejscowości, wszyscy znajomi ze szkoły przyszli na niego i się jarali. W jakimś stopniu obawiałem się tego, że występowanie w dość popularnym zespole może mnie odciąć od znajomych, ale tak się na szczęście nie stało – choć grałem oczywiście ze starszymi osobami. Moi obecni przyjaciele też są sporo starsi ode mnie. Zawsze miałem również starsze dziewczyny. Debiutowanie na rynku fonograficznym w młodym wieku powoduje, że szybciej wchodzi się w świat dorosłych.


A czujesz się jeszcze jakkolwiek młody? Metrykalnie by na to wychodziło, ale jesteś aktywny zawodowo od ponad dekady i suma twoich doświadczeń jest równa tej, do której zwykle ludzie dochodzą w wieku – powiedzmy – trzydziestu–trzydziestu trzech lat.

Jeśli chodzi o doświadczenie, to czuję, że jestem dużo dalej niż swój wiek, ale w kwestii przeżyć osobistych, czuję, że przez zawodowe sprawy mogę być wręcz bliżej niż rówieśnicy. Mes kiedyś powiedział, że jestem z jednej strony stary, a z drugiej – młody. W stu procentach się pod tym podpisuję. Wiele aspektów życia prywatnego poznałem stosunkowo późno. Jak byłem dzieciakiem, skupiałem się na muzie, ponadto miałem dziewczynę i rozwijałem ten związek, przez co podejmowałem dojrzałe decyzje. Dopiero teraz wracają do mnie jakieś głupoty, które ludzie zwykle popełniają, mając lat dwadzieścia. Uważam więc, że tak wczesny start nie jest zbyt dobry dla osobistego rozwoju, bo oprócz tego, że daje kilka lat doświadczenia zawodowego, to odejmuje doświadczeń osobistych. Mam zaburzone proporcje – bo kiedy ja za młodu skupiałem się na pracy, rówieśnicy skupiali się na tym, na czym skupiają się młodzi ludzie, czyli na tym, żeby pójść na imprezę albo do łóżka z fajną laską. Niedosłownie, ale musiałem spróbować nadgonić tę różnicę. Mam wrażenie, że już ją nadgoniłem – lecz gdyby nie muzyka, zrobiłbym to wcześniej.


Żałujesz tych zachwianych proporcji czy bierzesz je na klatę jako konsekwencję tego, że możesz być teraz w tym miejscu?

Biorę na klatę na takiej samej zasadzie jak bierze się na klatę błędy i na takiej samej zasadzie jak to, że nie wstydziłbym się włączyć przy tobie pierwszej płyty Kumki Olik. Wiem, że ta płyta nie jest wybitna, ale mam też pełną świadomość, że ona była wykrzywiona, bo taka droga jak moja nie jest najbardziej naturalna. Jakbym miał komuś doradzać, co powinien zrobić z pierwszymi nagraniami, to polecałbym nie spieszyć się i nie wydawać ich najszybciej jak się da. Ja się spieszyłem.


Pośpiech wynikał z młodego wieku czy jest wpisany w twój charakter? I na ile w tobie pozostał?

W dużej mierze z wieku. Chyba nadal się spieszę, choć nie w każdej dziedzinie, ale… To jest niezłe pytanie. Trudno mi wywnioskować, czy spieszę się dlatego, że mieszkam w Warszawie, gdzie ludzie żyją w wiecznym pędzie, czy dlatego, że wynika to z mojego charakteru. W zasadzie nie potrafię odpoczywać, bo dużo pracuję, a moja praca jest jednocześnie moją pasją, więc nie podchodzę do niej na zasadzie: „Teraz biorę urlop i nie odbiorę telefonu albo nie zagram koncertu, bo muszę mieć ten weekend wolny”. Pod tym kątem cały czas się spieszę, ale nie wydaje mi się, żeby to była permanentna cecha. Raczej okoliczności wymuszają pośpiech. Zazwyczaj jest ileś rzeczy do zrobienia naraz. Wszystkie kreatywne zajęcia wiążą się, niestety, z kompromisami w zakresie trybu pracy. Raz, że współpracuje się z innymi kreatywnymi ludźmi, a dwa, że jak mam do zrobienia na przykład okładkę, to z nią „chodzę”. Nie jest łatwo wyznaczyć sobie na jej zrobienie czas od–do. Nie da się usiąść, by w ciągu czterech godzin wymyślić ją, stworzyć i zamknąć temat.

Na swoje rzeczy potrzebuję najwięcej czasu. Muszę umieć zmusić się do tego, żeby się nie spieszyć. Żeby się odcinać. Po zastanowieniu – myślę, że gdyby moją immanentną cechą był pośpiech, to nigdy nie uzyskałbym żadnych satysfakcjonujących mnie efektów, bo kreatywność jest wtedy, jak ma się przestrzeń, a nie gdy działa się pod presją czasu.


Eksplorując jeszcze twoje nastoletnie czasy – odczuwałeś wtedy oznaki popularności? Kumka była dość znaną kapelą, a ty – oprócz tego, że grałeś w niej na gitarze – byłeś jej wokalistą, przez co siłą rzeczy znajdowałeś się na pierwszym planie.

To prawda, ale działanie w zespole generuje trochę inną popularność niż twórczość solowa. Bardziej pozycjonuje się nazwę zespołu niż nazwiska poszczególnych jej członków – choć oczywiście zdarzało się, że ludzie podbijali do mnie na ulicy. Ta popularność nie przeszła jednak w sposób liniowy na moją późniejszą aktywność w Małych Miastach czy solo. Dostaję od słuchaczy mnóstwo wiadomości, w których piszą, że słuchali mnie już za czasów Kumki Olik, ale dopiero po latach skojarzyli, że tamten wokalista to byłem ja. Grając w Kumce, mieszkałem najpierw w Mogilnie, małym miasteczku pod Poznaniem, i tam każdy wiedział, kim jestem. To było wręcz niewygodne, bo w takich miejscowościach i tak wszyscy znają siebie nawzajem, a mnie dodatkowo znali z telewizji. Niezbyt przyjemnie wspominam to doświadczenie, bo nie wiedziałem, co kto myśli na mój temat. Teraz, mieszkając w Warszawie, ktoś mnie czasem tylko rozpozna w sklepie. Małe Miasta były niszowym tworem i to się fajnie zwracało po koncertach, bo poprzez niszowy zespół zwykle poznaje się ludzi, którzy zajmują się innymi niszowymi, fajnymi rzeczami. W taki sposób poznałem na przykład Kamila Czapigę, tatuażystę, który podbił do mnie po występie i powiedział, że może teraz–zaraz mi coś wydziarać. Wtedy się na to nie zdecydowałem, ale jakiś czas później wpadłem do niego i do tej pory mnie tatuuje.


Wspomniałeś wcześniej, że gdy pojawiła się propozycja kontraktu z dużej wytwórni, żałowałeś, że nie zgłosiła się żadna mniejsza – a jak po latach wspominasz współpracę z majorsem?

Myślę, że Universal był spoko – chociaż ostatecznie zerwaliśmy z nim umowę przed czasem. W tamtych latach wydanie płyty w dużym labelu było jednak poważną pieczątką, mającą przełożenie chociażby na to, że recenzowali nas uznani dziennikarze i grano nas w Trójce. Doceniam, że mogłem zagrać na Open’erze czy OFF Festivalu – to było dla mnie ważniejsze niż sam fakt wydawania w majorsie, ale jednak myślę, że on się do tych wszystkich rzeczy wydatnie przyczynił. Jak byłem dzieciakiem, myślałem po prostu, że skoro Nirvana wydaje w małej wytwórni Sub Pop, to u nas też tak można, ale okazało się to niemożliwe. Taki scenariusz stał się realny dopiero w 2013, może 2014 roku w rapsach. Między innymi z tego powodu podobała mi się praca w Alkopoligamii i staram się znajdować w środowiskach quasi-niezależnych wytwórni, bo można się w nich wiele nauczyć. Jeśli są jakiś budżet, fajna atmosfera i dobry wykonawca, to można robić naprawdę fajne projekty.

Swoją drogą, bardzo trudno określić, gdzie znajduje się profesjonalizm w polskiej branży fonograficznej. W majorsach przed laty zabawne było to, że nikt tam nie słuchał muzy; mieli zestaw gotowych narzędzi do promocji, ale brakowało zdrowego zaplecza. Tym niemniej można było spotkać tam również osoby, które w trakcie współpracy wzbudzały autorytet – jak chociażby świetna project managerka Justyna, która dostała nas do opieki, bo wykręciła fajną sprzedaż w Polsce z Portishead. Co do zasady jednak do polskiego showbiznesu odczuwam niechęć, która wynika stąd, że nie ma w nim wielu ludzi łączących robienie rzeczy, które ich jarają, z robieniem ich super profesjonalnie. My z Kumką musieliśmy pracować na sprzedaż, a – moim zdaniem – sprzedaż muzyki polega na tym, żeby sprzedawać coś fajnego. W sprzedawaniu muzyki nie ma dla mnie miejsca na nieciekawą atmosferę. Nie mieści mi się to w głowie.


Ostatnią płytę z Kumką Olik wydaliście w 2014 roku, ale mam wrażenie, że ten zespół cały czas się za tobą ciągnie – trochę jak Sistars za siostrami Przybysz.

Zgadza się, ale dla mnie to ekstra skojarzenie, bo wpisuje się w moje wyobrażenie, że można przejść z jednej stylistyki do innej i zachować pewną ciągłość. Taki przebieg kariery i radykalne zmiany podobają mi się bardziej i bardziej mnie interesują niż w pełni osadzone w gatunku kariery. Wiele osób, które mnie teraz słucha, pewnie nie wyobraża sobie mnie grającego na gitarze – a to było przecież nie tak dawno temu. I to jest fajne.

Jeśli chodzi o backstage powstawania muzyki, to jedno z drugiego w miarę jasno wynika – stylówa się zmieniła, ale, jak by się zastanowić, Kumka była dość rapowym tworem. Mam na myśli, że wszystko, co robiłem w ramach tej grupy, było bardziej odautorskie niż w przypadku przeciętnego gitarowego zespołu. To sprawia, że czuję i słyszę w Kumce hiphopowe tematy; zaprosiliśmy zresztą donGURALesko na naszą ostatnią płytę. Przez to, że zamulił, ostatecznie dograł się Vienio, który zresztą idealnie się u nas odnalazł, a Gural pojawił się rok później na „Koniu” Małych Miast.


Z tego, co mówisz, wychodzi na to, że darzysz tamte czasy sentymentem.

Tak, fajnie je wspominam, bo dane mi było grać z samymi fajnymi osobami, a w pewnym momencie wykrystalizował nam się skład – między innymi z Maxem Psują na bębnach; do dziś z nim współpracuję – z którym znajomość przetrwała lata. Zabawne, że na pracę zespołową otworzyłem się dopiero po tym, jak zamknąłem zespół. Kumka pozwoliła mi do tego dojść, ale w pokrętny sposób. Wówczas byłem dosyć zamknięty i nie otwierałem się na kreatywność z zewnątrz – wszystkie teksty, piosenki i ich aranżacje były mojego autorstwa. Na debiucie wymyśliłem nawet wszystkie partie bębnów – co do jednego uderzenia.

Miło wspominam nasze piosenki też z tego względu, że dostawałem o nich fajne opinie od ludzi, którzy mi imponowali. W okresie nagrywania ostatniej płyty odezwał się do mnie po muzykę do pewnego swojego projektu Marcin Macuk; dostrzegł w tym myśleniu potencjał. Wcześniej w „Lampie” docenił teksty Paweł Dunin-Wąsowicz. Nagraliśmy też piosenkę z Wojtkiem Waglewskim, który deklarował swoją sympatię dla nas. No i jeszcze propsy od Lecha Janerki. Faktycznie – mam ten sentyment. To były dla mnie duże rzeczy.


Po etapie Kumki Olik przyszedł czas na Małe Miasta, o których już zresztą wcześniej napomknąłeś.

Parę miesięcy po ostatniej płycie Kumki wyszła już pierwsza EP-ka Małych Miast w Wytwórni Krajowej. Na początku mieliśmy jednak z Mateuszem [Gudlem, współtwórcą zespołu – przyp. red.] złe podejście. Jak patrzę teraz na różnych rapowych wykonawców, to mega im zazdroszczę tego, że w szybkim czasie ustalają, co chcą robić i działają w przekonaniu, że to rozpierdoli, nawet jeśli robią coś bardzo po swojemu. My tymczasem podchodziliśmy do naszej twórczości na tej zasadzie, że ona jest dziwna, na pewno nikt się nią nie zajara i może w ogóle nie ma sensu niczego wydawać… Nawet jak zaczęliśmy rozmowy z chłopakami z Alkopoligamii na temat dołączenia do ich wytwórni, byliśmy w opcji: jak nas wydacie, to fajnie, a jak nie, to też spoko. Wręcz prosiliśmy się o małe budżety. Po czasie trochę tego żałuję, bo czuję, że mieliśmy argumenty, żeby nimi obracać. W mojej opinii Małe Miasta naprawdę wyprzedziły wiele kolejnych rzeczy w polskiej muzie, co wzięło się z naturalnego połączenia czegoś gitarowego z akceptacją elektroniki i rapu oraz śpiewo-rapowania. Przez to, że zespół stworzył się naturalnie, nie zorientowaliśmy się nawet, że robiliśmy coś bardzo oryginalnego, a przy tym konsekwentnego. Małe Miasta to była trudna muza, która bardziej wpisywała się w ramy OFF Festivalu niż hip-hopu, ale nie umieliśmy tego wykorzystać.

Nasze cechy charakteru w pewien sposób określiły granice tego, jak duży mógł być ten zespół. On rozchodził się nieco viralowo. Po pierwszej płycie długogrającej [„MM” z grudnia 2014 roku – przyp. red.] dostaliśmy zaproszenia na festiwale i grano nas w różnych stacjach radiowych, a my nadal sądziliśmy, że nic z tego nie będzie i że nie warto na przykład inwestować w klip. Uważaliśmy, że to nieistotne – zresztą w ogóle muza jest nieistotna dla świata. To abstrakcyjna wartość. Myślę, że takie podejście do muzy jest spoko, lecz tylko do pewnego stopnia.

Żeby móc robić komercyjnie takie projekty jak Małe Miasta, w pewnym momencie trzeba zdobyć się na odwagę. U nas – mam wrażenie – trochę pokutowała nazwa i fakt, że pochodzimy właśnie z niewielkich miasteczek. To jest małomiasteczkowe nastawienie – to, że ludzie sądzą, że ogranicza ich wyobraźnia, a nie to, jaki jest popyt ani jaki jest punkt wyjścia. Gdybyśmy bardziej w siebie uwierzyli, moglibyśmy puszczać nasze nagrania innymi drogami. Po pierwszym longplayu trochę się odcięliśmy od dotychczasowej formuły i zapragnęliśmy zrobić płytę bardziej hiphopową [„Koń” z 2015 roku – przyp. red.]. Podeszliśmy do niej producencko, zaprosiliśmy wielu gości.


W dniu premiery trzeciej płyty, czyli „Plecy pomników” z 2018 roku, napisałeś na swoim fanpage’u: „Jestem w chuj dumny z tego albumu. Uważam, że udało się nam z Matim zredukować oczekiwania komercyjne i po prostu zrobić swoje jak najlepiej”.

Tak, bo przy „Koniu” z zespołu, który miał niszowy potencjał, chcieliśmy zrobić zespół, który będzie skuteczny. To trochę nie wyszło i się rozjechało, choć nie uważam, że ta płyta jest słaba. Zabrakło nam chyba równowagi, a chcieliśmy przeskoczyć dwa schodki. Po prostu po „MM” nie poprowadziliśmy konsekwentnie tego, co zaczęliśmy, i nie wyprowadziliśmy nas do miejsca, w którym zespół samoistnie nabrałby skuteczności. Zamiast tego stwierdziliśmy, że zanegujemy to, co było dotychczas, i zrobimy album, który wprost powie, o co chodzi, i na którym będzie się dużo dziać.


Wspomniałeś, że na „Konia” zaprosiliście wielu gości. Mam wrażenie, że oni przyćmili wam ten album – gdziekolwiek o płycie nie pisano, koncentrowano się na tym, że na płycie znaleźli się Taco Hemingway czy Paluch, a nie na tym, że jest to płyta Małych Miast.

Po czasie zresztą wydaje mi się zabawne, że zrobiliśmy taką a nie inną płytę, a mimo to w ogóle jej nie skonsumowaliśmy, bo wszystkie single, które wypuściliśmy, były bez featuringów. Podejrzewam, że zdecydowana większość fanów Palucha nawet nie wie o tym, że on coś z nami zrobił.

Przy następnej, ostatniej dla Alkopoligamii płycie Małych Miast poszliśmy do wytwórni już z innym nastawieniem. „Plecy pomników” powstały po naszych różnych wnioskach z poprzednich wspólnych – i nie tylko – nagrań. Przy mojej pierwszej solówce, którą wydałem sam, zadziałało to, że zainwestowałem w nią dużo więcej niż w najśmielszych planach mógłbym oczekiwać. Zrobiłem to nie dlatego, że sam mam ambicje wydawnicze, tylko dlatego, że byłem przekonany, że nikt nie wyda mi tego tak, jak bym chciał. Zarobiłem na tej płycie i byłem z niej zadowolony, przez co nie miałem skrupułów przy kolejnych Małych Miastach. Powiedzieliśmy chłopakom w wytwórni, że nie chcemy już dłużej być ciekawostką ani stać z boku. Chcieliśmy to zrobić na serio – jeśli da się w Polsce zrobić rapowy produkt, to czemu my nie mielibyśmy być takim produktem, skoro piszemy fajne piosenki. To nie do końca mogło zadziałać na mocy poprzedniego układu z Alko’, więc poszliśmy drogą środka. Podejrzewam, że chłopaki nie są do końca zadowoleni z promocji tej płyty; tak samo jak my.


Wróćmy jeszcze na chwilę do featuringów. Wnioskując nie tylko po doborze gości na płycie „Koń”, ale też chociażby po tym, że jesteś pewnie jedyną osobą, która ma na swoim koncie wspólne utwory zarówno z Ralphem Kaminskim, jak i Rogalem DDL, można odnieść wrażenie, że zależy ci na tym, żeby raczej ludzi łączyć, a nie ich dzielić.

Z jednej strony tak, a z drugiej – dostrzegam pewne granice. Przez to, z jakiego środowiska muzycznego się wywodzę i jak długo nagrywam, mam dużą świadomość, że takie połączenia to delikatne kwestie. Dla mnie to mega atut, że akurat na moich produkcjach występuje pomieszanie z poplątaniem. Nie chodzi o fascynację odmiennością, tylko o to, czy ktoś robi ciekawą muzę – dlatego na przykład nagrałem płytę z Frostim Rege [„Tego nie widać, to słychać” z 2019 roku – przyp. red.]. W ulicznym rapie podoba mi się egzotyczność; ludzie wywodzący się z tego nurtu są agresywni w studiu, co mi się nigdy nie zdarza. Docieram do osób o skrajnie różnych osobowościach i wizerunkach, ale łączymy się na zasadzie jakiegoś podobieństwa. Nie chodzi o poznawanie innych ludzi dla samej hecy poznawania.


W tym kontekście możemy pośrednio nawiązać jeszcze do tego, o czym mówiłeś wcześniej – a mianowicie, że lubisz radykalne zmiany w tworzonej przez siebie muzyce. Spotkałem się z wieloma opiniami, że jesteś gościem podążającym za modami. Jak była moda na indie rock, to robiłeś indie rock. Jak nastała moda na rap, to zacząłeś robić rap.

W muzyce powszechne jest bazowanie na określonej stylówce; ona jest bardzo ważna. Sukces prędzej osiągnie wykonawca z bardzo konsekwentną stylówką i chujową muzyką niż na odwrót. Jeśli chodzi o moją stylówkę, to uważam, że mam w niej dużą płynność, bo to właśnie płynność mnie fascynuje, choć niesie ze sobą trochę niejasny komunikat dla ludzi. Zawsze podchodziłem do muzyki szczerze. Mogę się przebrać w jakąś stylówkę, ale to ja się w nią przebieram. Nikt mi tego nie dyktuje i nigdy nie bałem się mocnych zmian. Nigdy nie byłem konsekwentny wobec gatunku, ale obracałem stylówkami jako artysta, a nie PR-owiec. Pozorny autentyzm na tym cierpi, ale autentyzm można rozumieć na kilka sposobów. Przeciętny odbiorca muzyki kojarzy go z byciem konsekwentnym i dla większości osób szczytem autentyzmu był Peja przed udziałem w dużym programie telewizyjnym, a dla mnie Peja nabiera jeszcze więcej autentyzmu wtedy, kiedy zaczyna się zmieniać, bo człowiek nie jest stworzony do tego, żeby mówić cały czas to samo.


Nie zdarzało ci się nigdy złapać na tym, że – mniej lub bardziej świadomie – podążasz za modą?

Nie, ale bardzo często mówiono mi, że pewne zmiany następują u mnie zbyt szybko. Jest natomiast jedna rzecz, w którą w pewnym momencie wyrachowanie nie poszedłem: auto-tune. Kiedy wyczułem, że auto-tune i wszelkiego rodzaju efekty na wokalu są przyjmowane jako markowanie i tuszowanie braku umiejętności, zrezygnowałem z ich używania i wcale nie żałuję tej decyzji, bo głos jest poważnym narzędziem i warto nie rezygnować z niego na rzecz produkcyjnych zabiegów. Z auto-tune’a zatem zrezygnowałem świadomie, ale jeśli pytasz o wyrachowane podejście w stylu: „zrobię coś, bo tak jest modnie”, to nigdy mi się to nie zdarzyło – ale chciałbym zdobyć się kiedyś na większe wyrachowanie w tej materii. Dostrzegam, że ludzie, którzy idą tym tokiem myślenia, raczej nie dają po sobie tego poznać, nie wypuszczają żadnych sygnałów, tylko po prostu osiągają sukces – a to sukces jest premiowany. Przy naprawdę modnej, dopasowanej do czasów stylówce nie płaci się za nią podatku od autentyzmu. Skala sukcesu przyćmiewa jakiekolwiek negatywne zdania. Ja dla jednego opiniotwórcy bywam zbyt postępowy, a dla innego – za mało przekonujący. Póki co, częściej żałuję, że nie rozwijałem jakiejś myśli, która była mało skuteczna jak na swój czas, a ostatecznie okazywało się, że to się przyjęło. Dużo ludzi wytykało mi na przykład, że trudno stwierdzić, czy rapuję, czy śpiewam. Teraz to jest na czasie, a ja gdzieś pomiędzy nauczyłem się już rapować.


Jak sobie radzisz z krytyką? W jednym z wywiadów mówiłeś, że masz sobie trochę za złe, że ani ty, ani nikt inny nie przeciwstawiliście się dość zmasowanemu hejtingowi, który pojawił się chociażby przy „Koniu”. Przed naszym spotkaniem przeczytałem też kilka recenzji różnych twoich płyt – nie było w nich laurek. Przejmujesz się tym?

Kiedyś nie miałem patentu na krytykę i wkurzała mnie ona w momencie, w którym rzucała cień na działania promocyjne. Jednak opinie przy Małych Miastach były dla mnie o tyle zajebiste, że poczuliśmy, że to, co robimy, jest dla słuchaczy na swój sposób szokujące – a ile muzyki okołopopowej jest szokujące dla ludzi…? Naprawdę mało. Nie dam sobie wmówić, że tamta muza była tak chujowa, że szokująca była jej jakość. Była szokująca, bo korzystaliśmy z walorów, które budziły kontrowersje. Nie dziwi mnie, że przy tym projekcie nie pojawiło się zbyt wielu fanów, bo on był nieco lo-fi i zaprojektowany pod ludzi podobnych do nas. Tak samo jest z moimi solowymi nagraniami, z tym że w ich przypadku nie widzę żadnych negatywnych opinii w necie, bo swoje rzeczy wrzucam na swój kanał, gdzie zaglądają ludzie przygotowani na pewne bodźce. Nie ma żadnych kwasów, które pojawiały się przy kawałkach Małych Miast, wydanych w wytwórni z określonym, nieco jednak innym od naszego, elektoratem. Czasem tylko ktoś zarzuca mi plagiat, od czego akurat specjalnie się nie odżegnuję. Nie mam problemu z tym, że zrobiłem coś podobnego do czegoś innego. Trzeba brać pod uwagę to, że konkretne rzeczy działają w konkretnych kontekstach.

Odnośnie do krytycznych recenzji: mam świadomość, że – mimo tego, że robię pop – używam do niego narzędzi, które nie zawsze wszystkim muszą się podobać. Mój głos i jego barwa stanowią pewne ograniczenie. Niektórzy nigdy za nic mnie nie pochwalili, ale dla mnie to nie jest punkt odniesienia. Punktem odniesienia jest dla mnie kilka osób, którym ufam i wierzę w ich kompetencje, jak mój ojciec, Max Psuja czy choćby Łukasz Garlicki. Kiedyś dużo ważnych uwag na temat muzyki wynosiłem z ASP. Liczą się dla mnie również totalnie nieobiektywne oceny, jak na przykład ocena mojej dziewczyny. Krytyka ze strony byłego menedżera Mariusza Maurycego też miała na mnie wpływ. Nie podobały mu się ani ostatnia płyta Małych Miast, ani moje drugie solo. Wyciągam z tego konkretne wnioski. Sposobem na odcedzenie opinii, które po prostu leżą na ulicy, od tych, które są na serio opiniami, jest wniknięcie w to, kto je wygłasza. Warto nie przegiąć ani w jedną, ani w drugą stronę. Warto nie bazować na znajomych, którzy zawsze mówią, że jest super. Ojciec potrafi mi powiedzieć, że coś jest dla niego słabe albo że coś jest fajne. Moje płyty w mediach nie mają zajebistych recenzji, ale osobiście czuję, że mają zajebiste recenzje – dają mi je raperzy, których cenię, i ludzie, których gust jest zawieszony na solidnym autorytecie.


Pozostając jeszcze przy opiniach – nie dziwi mnie, że one są mocno spolaryzowane. Ja w twoich ruchach dostrzegam świadomość i określoną wizję estetyczną, ale one niejako z definicji nie mogą trafić wszędzie. Sposób, w jaki został wykorzystany greenscreen w klipie do „Bluzy” z Janem-rapowanie i Solarem, okładka „Konia” ze zdjęciem konia i maleńkim napisem w gotyku „koń”, kod kreskowy na froncie okładki „Pleców pomników” – widzę w tym wszystkim fajną wizję artystyczną, ale po części jestem też w stanie zrozumieć ludzi, którzy na przykład okładkę twojej drugiej solówki odbierają jako słaby dowcip.

Pod kątem ideologicznym mi to nie pasuje, ale muszę o sobie powiedzieć, że jestem raczej artystą niż nie-artystą. Wszystkie te rzeczy są konsekwentne wewnątrz i nie każdy dostrzega tę konsekwencję. Tutaj znowu wraca słowo spójność – chyba ono jest kluczem, kiedy walczy się o to, żeby opinia nabrała jednogłośnego charakteru.

Fajnie, że zwróciłeś uwagę na ten kod kreskowy, którego umieszczenie na opakowaniu – mogłoby się wydawać – jest tylko przykrym przymusem. Ja uważam, że można do niego różnie podejść – zwłaszcza że koniec końców nie jest on obowiązkowy w widocznym miejscu. Na świecie już dawno wyczajono, że jak do prostej okładki – a takie właśnie lubię – doda się mały skomplikowany element, na przykład w prawym górnym rogu, to nagle ta okładka staje się „official”. To jak dodanie do kanału na YouTube „official”, tylko bez kiepskiego dopisywania „official”. Dla mnie to oczywiste jak dwa plus dwa równa się cztery – ale rozumiem, że nie dla wszystkich takie jest.


Idąc dalej – mówiłeś, że miło wspominasz kilkuletni okres pracy w Alkopoligamii. Nie wszyscy wiedzą, że nie tylko nagrywałeś płyty dla tej wytwórni, ale byłeś również jej art directorem. Projektowałeś dla Alko’ okładki czy ciuchy.

Relację wydawca–wykonawca oceniam jako dobrą – choć, patrząc na ostatnią płytę, mógłbym powiedzieć, że trochę rozeszły się nam drogi. Ta ocena w dużej mierze wynika ze zmiany naszych oczekiwań. Nie chcieliśmy być dalej tworem na marginesie polskiej sceny rapowej. Czuję, że zdobyłem w Alkopoligamii mega dużo doświadczenia i cieszę się z tego okresu. Najbardziej cieszę się ze znajomości z Mesem, Stasiakiem i Witkiem, bo chłopaki tworzą super ekipę. Ziomalskie relacje są u nich na pierwszym miejscu – i to jest niespotykane. Panowie są ziomalami i prowadzą małą firmę, co jest fajne, choć ja, jako pracownik, w pewnym momencie zapragnąłem większej organizacji i większej organizacji. Dlatego zmieniłem pracę, w międzyczasie zapoczątkowując różne zmiany, o których w jednej z piosenek napisał Mes. Alkopoligamia jest bardzo true – chłopaki się przyjaźnią, a ludzie z zewnątrz często myślą, że tam zrobiła się już jakaś korporacja. Jako artysta jednak w pracy dużo bardziej doceniam klimat bliższy korpo niż małej rodzinnej firmy. Lubię jasny podział zadań i lubię zasady w pracy. Tym niemniej praca w Alkopoligamii bardzo mi odpowiadała i im dalej od tego jestem, tym bardziej dochodzę do wniosku, że to ważne doświadczenie.


Brałeś też udział w trasie koncertowej z Mesem.

Tak, zagrałem z nim pełny sezon koncertowy z albumem „AŁA.” od zimy 2016 roku do lata 2017. Pojechałem w tę trasę trochę przypadkowo, w zastępstwie za Raua. Jak dostałem propozycję, przystałem na nią ze względu na chęć zdobywania doświadczenia. Nie liczyłem, ile mogę na tym zarobić lub stracić. Po prostu – dostałem propozycję, kupiłem sobie dwa urządzenia do grania i za dwa tygodnie byłem już na pierwszym z kilkudziesięciu koncertów. Nie chcę nadepnąć teraz chłopakom na odcisk, ale – prawdę mówiąc – nie sądzę, żeby uczestnictwo w tych koncertach dawało mi coś pod kątem promocyjnym. To była jedna z pobudek. To trochę tak, jak się przychodzi z młodszym bratem na imprezę – pozna się go z różnymi ładnymi dziewczynami, ale one nie odbiorą go jako gościa do wzięcia. Nie była to sytuacja, w której dwóch typów poszło na imprezę i podrywało laski. Ale dla mnie to nic negatywnego, bo to nie była karta przetargowa. Liczyłem na to, że dowiem się, jak to jest być muzykiem. Żołnierzem wykonującym rolę, którą ktoś mu przypisał na scenie. I się dowiedziałem.


Na tej trasie pierwszy raz znalazłeś się w roli odtwórcy czyichś pomysłów i melodii. Cenne doświadczenie czy można było sobie darować?

Można było sobie darować, a jednocześnie cenne doświadczenie. Fajnie było zostać postawionym w określonych okolicznościach i odnaleźć się w nich. Wiem, że mam – albo przynajmniej miałem – łatkę osoby, z którą się trudno współpracuje. Dość długo byłem na etapie, w którym – będąc młodym i zmuszonym podejmować decyzje, do tego działając w chaosie – nie potrafiłem innym wyjaśnić, czemu coś ma być tak, a nie inaczej. Nie przekazywałem jasno informacji, a mimo to usilnie forsowałem swoją wizję, przez co ludzie mogli myśleć, że moje decyzje są niczym niepoparte. Mam trudny charakter i nie zawsze mam tak plastyczne podejście, jak bym chciał. Nie zawsze jestem otwarty na budowanie wspólnego planu; kiedyś nie byłem w ogóle. Skupiałem się na realizacji swojego planu i dążyłem do tego, żeby go zrozumieć. W przypadku trasy z Mesem natomiast przydzielono mi odgórnie jakąś rolę, powiedziano: „Masz i rób to”, co trochę mnie olśniło i dzięki czemu doszedłem do wniosku, że wcale nie jestem niezespołowym człowiekiem. Odnajdywałem się w niej, choć odgrywanie czyichś partii wykluczało się z moimi ambicjami.


Na pierwszy plan naszej rozmowy wysuwa mi się wątek szeroko rozumianych relacji międzyludzkich, co skojarzyło mi się z jednym z twoich postów na Instagramie. Chwilę przed premierą „Dożyłem 25 lat i nie będę nic zmieniał” napisałeś: „Kolejny raz trochę przejechałem się w tej i tamtej sytuacji/osobie (…)”. Ogólnie rzecz biorąc – masz szczęście do ludzi?

To słowo jest tutaj o tyle wadliwe, że czuję, że generalnie mam szczęście, mam wybitny zespół i współpracuję z ludźmi, których uważam za najlepszych. Czuję, że siatka kontaktów działa super – mówię również o wspomnianych wyżej – tym niemniej w relacji na przykład z wydawcami najczęściej jest interes i chodzi o to, żeby się dobrze dogadać. To jest zdrowe. Czarno na białym trzeba natomiast przyjąć, że to jest biznes. Pracując z ludźmi, często zapominam o formalnościach, przez co czasem tracę. Uważam jednak, że mam bardzo dużo szczęścia i – co więcej – czuję się doceniany przez osoby, na których mi najbardziej zależy.


Wspomniałeś o zleceniach graficznych, a ja właśnie złapałem się na tym, że mimo tego, że skończyłeś ASP w Poznaniu, zajmujesz się projektowaniem okładek czy plakatów i robisz jeszcze sporo innych rzeczy, w zasadzie obracamy się cały czas wokół muzyki. Wychodzi na to, że ona wybija się ponad inne twoje aktywności. W internecie też pozycjonujesz się jako muzyk i raczej rzadko chwalisz się swoimi pracami graficznymi.

Muzyka to u mnie jedyna twórczość odautorska i taka, w której mówię wyłącznie za siebie. W przypadku projektowania graficznego współpracuję z innymi ludźmi i jestem ustawiany w danym kontekście. Na pewnym etapie kariery trudno byłoby mi skutecznie komunikować ludziom o każdej z dziedzin, bo sam muszę się dosyć mocno przełączać. Nawet mojej dziewczynie muszę mówić często kilka razy, że akurat w tym momencie robię teledysk dla siebie. Postanowiłem skupić się w pewnym momencie na komunikacji na tle moich własnych rzeczy – najbardziej na muzyce. Nadal działam szeroko i jest mi miło, kiedy ludzie, widząc moje rzeczy, mówią: „Od razu wiedziałem, że to ty zrobiłeś; to w twoim stylu”.

Jeśli chodzi o okładki płyt – dopasowuję się do czyjegoś trybu. To brzmi kompromisowo, a trochę trzeba to po prostu zrozumieć. Postęp czasu w dziedzinie robienia okładek jest niemal niewidoczny, bo nie jestem w stanie zestawić okładki, którą zrobiłem wczoraj, z okładką, którą zrobiłem rok temu, i pokazać: o, tutaj jest postęp.

Swoją drogą, wielozadaniowość często powoduje zgrzyt. Na planie teledysku raz jestem w roli wykonawcy, a innym razem – w roli reżysera. Gdy spotykam się w tych dwóch różnych sytuacjach z tym samym oświetleniowcem, to jemu również trudno jest się przestawić na inne myślenie o mnie. Niby to wszystko dzieje się w obrębie muzyki, ale przeskoki bywają kosmicznie duże. Bardzo chciałbym wkrótce móc pochwalić się tymi działalnościami w obrębie na przykład jednego profilu jako „twórca”.


Pierwszą okładkę zrobiłeś w podobnym wieku, co pierwszą demówkę.

Tak, nawet w tym samym roku. Miałem czternaście lat. Stworzyłem ją dla zespołu, którego wtedy słuchałem i któremu nawet współorganizowałem koncert w Mogilnie. Panowie byli po słowie z Maciem Morettim, ale ich perkusista powiedział mi, że Macio nie wysyła żadnych projektów, więc mu naściemniałem, że wcześniej już projektowałem i że mogę to ogarnąć. Śmiesznie, bo robiłem to pierwszy raz, a dobrze wyceniłem swoją robotę, z czym nawet teraz czasami mam problem. Skądinąd to Macio podsunął mi rozwiązanie, żeby w projektach, w których jest kasa, brać jak najwięcej pieniędzy, a w projektach, w których za bardzo kasy nie ma, nie brać nic. Idę tym tropem, ale częściej tego żałuję, bo jak się spóźniają trzy przelewy, to dwie stówki więcej mogłyby mnie uratować. Trwam jednak w tym postanowieniu, bo wydaje mi się, że – przy zebraniu się na większą konsekwencję – może ono doprowadzić do fajniejszych rezultatów.


Przeprowadzając wywiady do pierwszej części „To nie jest hip-hop. Rozmowy”, zawsze pilnowałem, żeby były one mocno biograficzne, a przy tym możliwie jak najbardziej ustrukturyzowane. Tymczasem w tej rozmowie nawet jak zagaję o okładki i myślę, że zaraz pogadamy o tym, która była fajna, która niefajna, ty i tak wolisz przedstawiać swoje podejście, swoją filozofię. Podkreślałeś to przy „Dożyłem 25 lat i nie będę nic zmieniał”: bardziej chodzi o proces niż skończoną rzecz.

To jest podejście, którego – w kontekście tego, że trzeba zarabiać pieniądze – nie lubię i uważam za lamusiarskie, a z drugiej strony zrozumienie tego podejścia wywołuje u mnie wręcz dumę. Jak studiowałem na ASP i miałem zajęcia z rysunku – które de facto nie były zajęciami z rysunku – profesor zawsze się na nich śmiał z tego, że nikt nie posiadał ołówka, jak trzeba było uzupełnić jakąś tabelkę. To wynikało z jego podejścia do rysunku – raczej pierwotnego połączenia między gestem a mózgiem. Narzędzie nie było wartością nadrzędną. W trakcie zajęć powstawały różne prace, ale profesor oceniał raczej to, co się stało w tych pracach na przestrzeni czasu, kiedy chodziło się do pracowni. Tym profesorem był profesor Jarosław Kozłowski. W czasach, kiedy jeszcze dotykał mnie hejt i kiedy miałem największe wątpliwości, czy moje teksty na Kumce Olik mają jakąś wartość, pokazałem je profesorowi – osobie, którą uważam za maksymalnie świadomą w wypowiedzi artystycznej, a do tego z wyjątkowym podejściem pedagogicznym. Gdy powiedział mi, że teksty to najmocniejsza część naszego materiału, urosły w moich oczach. Właściwie w pewnym stopniu poczułem, że jestem naprawdę ich autorem.

W tej pracowni rysunku był silnie postawiony akcent na proces, który jest mega ważny w sztuce współczesnej. Fakt, że w galerii stoi pisuar, jest trochę śmieszny, bo, jak by się zastanowić, wygląda to jak żart, ale jak się pomyśli, w jakim momencie został zrobiony, na jakim tle, jakie podjęto decyzje, kiedy trafił do galerii, a do tego dołoży się insiderską informację, że Marcel Duchamp rzekomo sam ten pisuar zrobił, a tak naprawdę wszystkich oszukał, że pisuar jest „ready made’m”, czym właściwie wywołał dyskusję, czy coś, czego samemu się nie ustaliło (nie stworzyło), a jedynie włożyło w odpowiedni kontekst, może być dziełem sztuki… Wtedy punkt widzenia się zmienia i dochodzi się do wniosku, że jeśli chodzi o naprawdę twórcze procesy, to trudno we współczesnym świecie znaleźć formę, która nie byłaby wyeksploatowana. Proces zaczyna być najbardziej ekscytujący. Teoretycznie wszystko już powstało, ale droga dochodzenia do formy może być prawdziwie fascynująca. Ja intuicyjnie zapisuję rzeczy, za którymi przemawia proces. Fakty tymczasem są takie, że w obecnych czasach jest olbrzymia nadprodukcja muzyki. Większa całość, za którą stoi proces, często spychana jest na margines. Z czasem bardziej doceniam udane płyty niż udane single.


Patrzysz czasem na całą swoją muzyczną drogę jako na proces? Jeśli tak, to na ile on cię satysfakcjonuje?

Tak naprawdę tylko proces mnie satysfakcjonuje. Nie mam w mieszkaniu wyeksponowanej żadnej z okładek, które zrobiłem. Nie uważam, że każda kolejna okładka jest dużo bardziej fascynująca od poprzedniej – to raczej sam proces kreatywny mnie wciąga i jest mi potrzebny. Mocno to analizuję i coraz częściej świta w mojej głowie myśl, że może za jakiś czas okaże się, że wykorzystałem wszystkie ciekawe punkty i nie będę w stanie dalej czerpać satysfakcji z procesów. W każdym razie to bycie w kreatywnej podróży reguluje poziom mojego zadowolenia.

Dużo więcej satysfakcji przynosi mi robienie rzeczy niż osiąganie sukcesów, ale najchętniej znalazłbym się gdzieś pomiędzy. Problem w tym, że jak wiem, że coś jest ładne i skuteczne, a coś innego jest brzydkie, ale trafiające w punkt i kompletne, to zawsze postawię na to kompletne. To daje szybką satysfakcję, ale cała sztuka – ta przysłowiowa – chyba polega na tym, żeby osiągnąć zadowolenie z obu stron. Trochę tego nie ogarniam, ale może kiedyś odnajdę balans. Nie znam jednak, niestety, zbyt wielu przypadków ludzi, którym to się udało.


Wydaje mi się, że w dużym stopniu dążysz do samowystarczalności i do tego, by posiadać jak największą kontrolę nad rzeczami, którymi się zajmujesz. Jest w tym też trochę ducha DIY.

Tak, ale DIY wynika u mnie raczej z dostosowywania się do warunków, w jakich pracuję, bo na dłuższą metę ta idea i wynikające z niej artefakty raczej mi przeszkadzają. Teledysk do „Bluzy”, o którym wspomniałeś wcześniej, z premedytacją zrobiłem za śmieszne pieniądze, ale dużo bardziej jarałaby mnie sytuacja, w której mam dużo pieniędzy i mogę zrobić coś bardziej czystego.

Czasem jest tak, że brak budżetu staram się nadganiać pomysłem, ale uważam, że – niezależnie od tego, jaki jest budżet – pomysłem zawsze powinno się nadganiać. Jak robię klip, to wprowadzam do niego pewne ograniczenia po to, żeby był on możliwie skuteczny, a przy tym możliwie konsekwentny wewnątrz. Szukam ograniczeń formy – po to, żeby jak najlepiej robić proste rzeczy. W moim przypadku bardziej niż działanie w duchu DIY odpowiada mi od dawna czyszczenie formy i dochodzenie do perfekcji w prostocie. Widzę to w moich grafikach, widzę to w mojej muzie – najbardziej satysfakcjonują mnie rzeczy, które wynikają z naturalnych procesów.


Skoro już tak drążymy temat procesu, to na koniec rzucam jeszcze hasło pod tytułem: zmiana. Cały czas jej szukasz i nie jest dobrze, gdy zbyt długo w czymś tkwisz. W tym kontekście nawet tytuł twojej drugiej solówki jest przewrotny – jak płyta wyszła, nie miałeś już przecież dwudziestu pięciu lat.

Tak, bo ja tego tytułu nie rozumiem dosłownie. To znaczy – on może być odczytany dosłownie, ale jest jednocześnie metaforą, gdyż nie ma żadnego odniesienia do rzeczywistości, bo ja się ciągle zmieniam. W ten sposób zaczyna mieć sens po zapoznaniu się z tym, co znalazło się na albumie. Czuję, że ta płyta intuicyjnie została tak nazwana, żeby jeszcze bardziej podkreślić wartość procesu i nowelizacji. Potrzeba zmiany prowadzi do różnych odkryć, ale niekoniecznie widocznych z zewnątrz. I fajnie.

To nie jest hip-hop. Rozmowy II

Подняться наверх