Читать книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel - Страница 3
I
PRELUDIUM
ROZDZIAŁ I
ОглавлениеW ostatnich chwilach życia, widząc, jak znany im świat kończy się trochę hukiem, a trochę skomleniem, każde z nich miało wracać do dni s p r z e d: sprzed apokalipsy, sprzed katastrofy, sprzed rapczeru, sprzed przemiany, sprzed triumfu, sprzed Powtórnego Przyjścia, sprzed tego, co określano – tak długo, jak było komu co określać – wieloma słowami, z których żadne nie przynosiło wyjaśnienia. Drugi marca, o czym nikt z nich wówczas nie wiedział, był z tych dni ostatnim.
Trzeciego marca słońce wzeszło o 6:20, a zajść miało o 17:27. Ciśnienie wynosiło 989 hektopaskali. Prognoza pogody przewidywała brak opadów, wiatr zmienny, porywisty, temperaturę około 10 stopni Celsjusza. Biomet był – niezaskakująco – niekorzystny. Jak to w Krakowie. Smog znacznie przekraczał dopuszczalne normy. Pyliły olchy i leszczyny. Na swoje imieniny cieszyli się wszyscy Agrypinowie, Asteriuszowie, Eutropiuszowie, Tycjanowie oraz wszystkie Kleoniki, Kunegundy i Wirzchosławy. Koziorożce mogły spotkać miłość swojego życia lub wygrać na loterii. Ryby powinny były wystrzegać się brunetów i żółtych samochodów. Bliźnięta miały unikać przesadnej rozrzutności w domowych sprawunkach.
W niewielkiej – acz dawniej niemalże eleganckiej – kamienicy przy Rynku Podgórskim życie budziło się stopniowo (poza, oczywiście, sklepem na parterze, po schodkach w górę, który nie miał szczęścia do najemców i przeszedłszy fazę spożywczego, drugiego spożywczego, burgerowni i fryzjera dla psów, od ponad roku straszył napisem „WYNAJMĘ” i numerem telefonu).
Najwcześniej, bo jeszcze przed świtem, wychynęła z łóżka pani Lola – przez czterdzieści lat w dni powszednie wstawała równo o szóstej, robiła mężowi śniadanie, zaparzała kawę, budziła go, potem, kiedy jadł, szykowała mu kanapki do pracy, wysłuchiwała jego gderania nad wczorajszą popołudniówką, a gdy wreszcie, z marsową miną pod kapeluszem z piórkiem, wychodził do biura Spółdzielni Mieszkaniowej „Zacisze”, miała swoją godzinkę na przeprasowanie ubrań, ułożenie włosów, poczytanie książki i wyjście na ósemkę, która miała ją dowieźć do filharmonii, gdzie czekało już na nią krzesełko w kasie. Choć oboje od ładnych paru lat byli na emeryturze, jakoś nie potrafiła wyzbyć się dawnych nawyków. Co innego Edmund: on z łatwością przestawił się na tryb spoczynku i wysypiał się w najlepsze. Dawna godzinka pani Loli rozrosła się zatem do dwóch, bywało, że i trzech – to o świcie, kiedy Mundek spał jeszcze, czytała podrzucone przez kuzynkę czasopisma na zmianę z lekturami zadanymi przez wykładowców Uniwersytetu Trzeciego Wieku.
Siedziała właśnie przy oknie, patrząc na ciemną sylwetę kościoła Świętego Józefa, najeżoną wieżyczkami i pinaklami, po których powoli spływały pierwsze promienie wychodzącego zza wzgórza marcowego słońca. Ziewnęła i otworzyła biblioteczny egzemplarz Pani Bovary zadanej przez doktor Brzozowską-Hering na zajęcia „Kobieta w literaturze. Przemiany”.
Koło siódmej piętro niżej Kamila, trzeci raz uciszywszy budzik w komórce, wysunęła lewą nogę spod kołdry i dotknęła koniuszkami palców zimnej podłogi. Był poniedziałek, zatem następne godziny miały jej upłynąć w Zespole Szkół nr 34 im. Henryka Sienkiewicza na fizyce, geografii, dwóch polskich, angielskim i wuefie. Matka odsypiała wieczorną zmianę, ojciec też coś odsypiał, ale wolała nie wiedzieć co. Wyjrzała przez okno. I było tam to co zawsze. Partery zresztą, nawet te wysokie, nie słyną z pięknych widoków.
Zaraz potem w mieszkaniu powyżej, za ścianą i meblościanką pani Loli, Kuba powoli wykokosił się spod ciężkiego ramienia wtulonego weń Tomka, na palcach przebiegł do łazienki, cicho zamknął drzwi i wszedł pod prysznic.
O czym może myśleć pod prysznicem młody, względnie atrakcyjny gej, jak nie o osiemdziesięcioparoletniej śpiewaczce operowej? Do Misteriów Paschaliów trochę jeszcze wprawdzie zostało, ale Gundula Janowitz zjechała do Krakowa na kursy mistrzowskie, a Kubie po raz pierwszy od dłuższego czasu udało się nakłonić szefową, żeby zamiast posyłać go do jakiejś pękniętej rury w Skawinie, pozwoliła mu wreszcie zrobić to, co umie najlepiej: przeprowadzić długi wywiad z kimś, kto ma więcej do powiedzenia o sztuce i życiu niż pani w fioletowym, która pierwsza zobaczyła wyciek z magistrali. Cały poprzedni wieczór spędził na wymyślaniu i skreślaniu pytań, powtarzaniu niemieckich słówek, wyjmowaniu z półki i puszczaniu kolejnych oper i oratoriów z Janowitz (w pewnym momencie Tomek demonstracyjnie trzasnął drzwiami do drugiego pokoju, krzycząc: „Ktoś tu próbuje napisać doktorat!”), wertowaniu książeczek, przesiewaniu netu w poszukiwaniach jakiejś celnej frazy określającej jej sposób śpiewania czy barwę głosu. Skończył grubo po drugiej – od półtorej godziny ze słuchawkami na uszach, bo Tomek już poszedł spać – kiedy głowa opadała mu na pokreślone kartki rozłożonego moleskinka. Teraz, spłukując z siebie mydło, usiłował sobie przypomnieć, jak jest po niemiecku „słowik”.
Tymczasem w suterenie – którą jej mieszkaniec zwykł nazywać parterem lub, ostatecznie, niskim parterem – pan Włodek zastanawiał się, czy wstać, czy może lepiej w ogóle dać sobie spokój ze wstawaniem? „Gdyby brakowało mi nogi, a nie ręki, łatwiej byłoby się przed sobą usprawiedliwiać” – pomyślał. Sięgnął po omacku na nakastlik, pogmerał jedyną dłonią, wymacał steranego poljota z pękniętą szybką. Ósma trzy. Wypadałoby chyba. Zawahał się, sięgnął po pilota, pstryknął.
– …no ni ma, nic ni ma – mówiła pomarszczona babinka w kwiecistej chustce na głowie, kołysząc się pod popękaną ścianą – ja tu mam osiemset pięćdziesiąt trzy złote, bo z opieki też dają, z opieki siedemdziesiąt osiem dają, no to jak zapłacę, co mam do zapłacenia, to już na to ciepłą wodę to nie starczy. Na lekarstwa żadne. Ja tam w przychodni była, dostała tych recept – kamerzysta najechał na plik pogniecionych papierów – pan widzi, ile, ale niczego nie wykupiła, bo z czego, że nawet na ciepłą wodę nie starczy.
Potem przemknęła pani z opieki, która zatroskanym tonem tłumaczyła, że nie starczy, że dla wszystkich nie starczy. Potem kierownik czegoś – pan Włodek przymrużył oczy, ale nie udało mu się przeczytać linijki na pasku – która mówiła dokładnie takim samym tonem.
– Zupełnie jakby ich tego głosu uczono na jakichś kursach – powiedział do siebie; od lat do siebie mówił, miał więc w tym wprawę, potrafił nawet żywiołowo nie zgadzać się z samym sobą.
– Czy Polska, blisko czterdziestomilionowy kraj w sercu Europy, może sobie pozwolić na takie traktowanie obywateli? Czy te recepty pozostaną niewykupione już na zawsze? Czy z kranu pani Wandy kiedykolwiek popłynie jeszcze, bulgocąc radośnie, ciepła woda? – dopytywał się, skandując wyraz za wyrazem, reporter w pikowanej kurtce, by wreszcie dobrnąć do końca retorycznej figury: – …czas pokaże.
Na ekranie rozkwitła blondynka w czerwonej garsonce:
– Przenosimy się do Chicago, gdzie po raz kolejny zorganizowano wielką paradę tutejszej Polonii. W marcowym słońcu zawirowały góralskie hołubce i łowickie pasiaki. Pod biało-czerwonymi flagami pomaszerowali starcy, pamiętający jeszcze Piłsudskiego, i najmłodsi, jak sześcioletni Dennis.
Kiedy kamera najechała na pucołowatego chłopca, wciśniętego z wyraźnym trudem w portki z parzenicami i serdak, pan Włodek nacisnął przycisk OFF, skopał z siebie kołdrę i usiadł na pofałdowanym prześcieradle. Przetarłszy oczy, przez chwilę wpatrywał się w obłażące z farby drzwi do łazienki. Dzieliły go od nich ze trzy metry, ale tego konkretnego poranka zdawały się znacznie dalsze.
Kenneth i Dorota wstali równocześnie – on na prawą, ona na lewą stronę. Lubili swoje krakowskie mieszkanie bardziej niż to w Bolton. Było położone może nie przy Rynku Głównym z widokiem na Sukiennice i Mariacki, a jednak przy rynku, może nie tak ładne jak tamto angielskie, ale za to znacznie obszerniejsze, bo nadbudowane nad całą kamienicą, a w dodatku zaprojektowane przez architekta, którego dewizą było „nie oglądać się na to co dookoła” – zatem zdecydowanie nowoczesne. Tomek, który wspólnie z Kubą wynajmował ich dawne, tymczasowe dwa pokoje na pierwszym piętrze, kupione za psie pieniądze jeszcze przed wejściem Polski do Unii, narzekał wprawdzie, że to jedna z najpaskudniejszych nadbudówek w Krakowie (Kuba zaś dodawał nieodmiennie: „A konkurencja jest ogromna!”), jednak ani Kenneth, ani Dorota o tym nie wiedzieli. Zresztą gdyby nawet wiedzieli, nie przejęliby się tym zbytnio. Liczyło się, że mają grubo ponad sto metrów, z antresolą prawie dwieście, niedaleko od matki Doroty, niemalże w centrum kulturalnej stolicy dużego państwa Europy Środkowej, gdzie było do roboty więcej niż w Bolton, a może i więcej niż w Manchesterze. Marzec, prawdę mówiąc, oboje woleliby przesiedzieć, jak resztę najzimniejszych miesięcy, w Anglii, ale odkąd matka Doroty złamała biodro, wymagała częstszych niż kiedyś wizyt i troskliwszej opieki.
– Pyszczku… Pyszczku… – Kuba, już w płaszczu, wisiał nad łóżkiem i potrząsał kłębkiem kołdry, w którym, jak marmolada w pączku, zwinięty, leżał Tomek. – Pyszczku, wychodzę. Nie wiem, o której wrócę, bo Gundula. Może się przedłużyć. Zesemesujemy się.
– Mhm – powiedziała marmolada – jasne.
– Pyszczku, ale wstań już, co?
– Wstaaaaję, wstaję.
W tym samym mniej więcej czasie na tym samym piętrze Mundek, owinięty w szlafrok, przyczłapał do kuchni i z niechęcią rzucił okiem na talerz.
– Jakiejś wędliny nie ma? – Po chwili milczenia podszedł do lodówki, otworzył ją, postał w bijącym od niej żółtym, ale mimo to chłodnym świetle, pomedytował, zamknął. – Mogłaś kupić.
– Też mogłeś.
– Spałem.
– A ja czytałam.
– Taka zaczytana, że na minutę do sklepu po myśliwską nie zejdzie. Fiu, fiu.
Pani Lola przewróciła kartkę. Pomyślała o Mundku jako o Karolu Bovarym. Wyobraziła go sobie w idiotycznej czapce. Nie potrzebowała Leona ani Rudolfa, czapka w zupełności wystarczyła do tej drobnej, wewnętrznej zemsty.
– Jest serek wiejski – powiedziała w końcu, powstrzymując śmiech gdzieś w okolicach splotu słonecznego.
Odpowiedziało jej milczenie. Długie, wzbierające.
– Nienawidzę serka wiejskiego – powiedział wreszcie Mundek – przecież wiesz.
– Wiem.
Pochodził trochę po kuchni, otwierając na chybił trafił kolejne szafki, bez sensu, ale starała się nie zwracać na to uwagi. Podobnie jak na jego monolog:
– Koszakowie wstali. Słyszysz, jak się tarabanią? Ja nie wiem, co oni tam robią, garnkami rzucają czy co? Tyle hałasu. Że nie mogą jak u ludzi, normalnie? Ja tego nie rozumiem. Nie rozumiem tego. Lola? Lola?
– Jest serek wiejski – powtórzyła machinalnie. I przewróciła kolejną kartkę.
Oboje dawno już zjedli i zapadli w nabrzmiałe małżeńskie milczenie, kiedy Tomek wykonał serię ćwiczeń porannych: usiadł na łóżku i zamiast wyciągnąć ręce po laptopa, gdzie, jak wiedział, na środku pulpitu wisiała złowrogo ikonka folderu „doktorat”, wysunął spod poduszki telefon, po czym jednym długim ciągiem, wykonując mnóstwo akcji pobocznych, jako to komentowanie, odpisywanie i lajkowanie, wszedł kolejno na Facebook, na gazeta.pl, na poczta.onet.pl, na gayromeo, znów na gazeta.pl i tak jeszcze parę razy, potem wreszcie sięgnął po laptopa, trzykrotnie ustawił pasjansa i kiedy miał już się zabrać do pisania, poszedł zrobić sobie płatki.
*
Za miastem zrobiło się szaro, smutno i jak z Dudy-Gracza. Widać było tylko rosochate, gołe drzewa, z zawieszonymi między gałęziami czarnymi piłkami jemioły, długie bruzdy w ziemi i domki: trochę starych, ale głównie nowe, rozłożyste, z parkanami z betonu lanego we wzorek, z dobudówkami nieotynkowanymi jeszcze, ale już świadczącymi o powiększeniu rodziny, a przynajmniej o powiększeniu jej wymagań. I szyldy, niekończące się szyldy wsi polskiej: że „Opony”, że „Bochnia ul. Kazimierza Wielkiego 8”, że sprzedam, że kupię, że „KOMBAJN”, że działka budowlana, że „DZIAŁKA ROLNA pow. 3200 m² SPRZEDAM”, że jedyny salon firmowy w Małopolsce, że „PUSTAKI JOLA”, że do sanktuarium tędy, że kiosk „Pomona” – a wszystko to w drobnej mżawce, od której szarzały tła i liternictwo w barwach podstawowych.
– Przez Kłaj? – przerwał ponurą ciszę ponurym głosem dźwiękowiec.
– Przez Kłaj – odparł równie ponuro kierowca.
Do samych Cikowic jechali w milczeniu.
Albowiem żadna Gundula Janowitz; Kuba, zanim zdążył wejść do budynku, dostał esemesa, że ma czekać na dole, bo jedzie z ekipą skręcić jakieś dewastacje cmentarza pod miastem. Wybrał numer redaktorki wydania, drugi raz, trzeci. Nie odebrała, przysłała tylko kolejnego esemesa, o treści: „Żadnego ale”.
Minęli kościół, otoczony kutym ogrodzeniem z bramą dużą, ozdobną (za sztachetami mignął im rząd niskich pniaków, które zostały po ściętych drzewach), oraz szeroki betonowany parking przed poczesną plebanią, i skręcili w lewo, w dróżkę na wpół asfaltowaną, na wpół szutrową; po dobrych dwudziestu metrach rozszerzała się ona w niewielki placyk, który o tej porze roku był po prostu rozjeżdżonym, błotnistym bajorem, mętną kałużą otoczoną odciskami opon.
– Musiała być ładna aleja – powiedział Kuba, pokazując w stronę kościoła dłonią, w której trzymał rękawiczki. Nikt tego nie podchwycił. Reszta ekipy w milczeniu wypakowywała sprzęt z bagażnika.
*
– …co innego, gdybyście mieli balkon. To jeszcze. Ale mam schodzić na dół? Litości. Nic nie poczuje.
– Wywącha, Kuba ma węch wyżła.
– Toomeeek…
– Mowy nie ma.
– Jak będę stał w oknie i wydmuchiwał dym na zewnątrz, to za parę godzin wywącha?
– Owszem – przytaknął Tomek – i od razu zapyta, kto tu był i palił. A lista podejrzanych jest krótka. Konkretnie: Szymuś.
– Nikt inny u was nie pali? – Szymuś leżał na rozgrzebanej pościeli, z twarzą wtuloną w poduszkę, więc mamrotał; wyraźny był tylko ton ogólny: jękliwy i niezadowolony.
– Czy naprawdę musimy przez to przechodzić za każdym razem? Że przed seksem gra wstępna, po seksie zaś dywagacje, co Kuba może wywąchać, a czego nie może? No już, dość, nie fochaj się.
Szymuś wtulił twarz w poduszkę do reszty i jeszcze nakrył głowę kołdrą.
– Nie fochaj się, no.
Po dłuższej przerwie Tomka dobiegło „bohbahę”, co miało oznaczać „focham się”.
– Idę zrobić kawę. Chcesz?
Szymuś ściągnął z głowy kołdrę i popatrzył na Tomka z wyrzutem:
– Kawa nie liczy się bez papierosów. Nigdy. W żadnym świecie, w żadnym wszechświecie.
No cóż, tak, owszem, był śliczny śliczością chłopców z reklam giezełek dla hipsterów: duże, pulchne wargi, wystające kości policzkowe, długie rzęsy, a nad tym wszystkim rudawozłote włosy, zwijające się w grube pierścienie.
– Dobra już, dobra! – zawołał Tomek już z kuchni – ale dmuchaj przez okno.
Szymuś robił to, zasłaniając się kołdrą od zimnego marcowego powietrza, zanim jeszcze te słowa do niego doleciały. To się musiało tak skończyć, zawsze tak się kończyło.
*
Telewizja, powtarzał często Kuba, powinna nadawać jak kiedyś, od południa, pomijać wszystkie bzdury, a całodobowych serwisów informacyjnych trzeba zakazać raz na zawsze, bo media są jak leukocyty: jeśli nie mają do załatwienia poważnych spraw, zaczynają się zajmować wszystkim, co się nawinie, i społeczeństwo zaczyna robaczywieć od jakiejś autoimmunologicznej choroby, od skupiania się na rzeczach pomijalnych. Nie znosił więc historii o pękniętych rurach, o wypadku, w którym cztery osoby zostały niegroźnie ranne, o urodzinach najstarszej mieszkanki Małopolski – wydawały mu się powtarzalne, zbędne, nieciekawe. Nade wszystko jednak nienawidził języka, który był z tymi historiami ściśle związany. Było to straszliwe narzecze dziennikarskie, mające swoje stałe figury, utarte zwroty, nawet intonację. Czuł, że przed kamerą z jego ust wydobywa się atrapa języka, którym opisuje atrapę świata. Zamiast twarzą w twarz z Gundulą Janowitz przywoływać rozmaite niemieckie słowa i słówka (w tym oznaczające słowika, którego nadal, jak na złość, nie był w stanie sobie przypomnieć), rozmawiał z miejscowym kamieniarzem. I oczywiście nie mógł się do niego zwracać „proszę pana” ani po nazwisku, nie, wedle reguł gatunku musiał z nim kordialnie, na „panie Andrzeju”.
– Panie Andrzeju – zaczął więc, a właściwie zagaił – proszę opowiedzieć telewidzom… tu… ale proszę nie patrzeć w kamerę, tak? Dziękuję. Jeszcze raz. Panie Andrzeju… proszę opowiedzieć telewidzom, co zdarzyło się na tym oto cmentarzu w… w Ciko… – zerknął na grzbiet ręki, gdzie miał ściągę – w Cikowicach pod Bochnią?
– Popękane wszystko, porozwalane. Przywieźliśmy, to… która to była? – Pan Andrzej podniósł głowę znad mikrofonu, do którego mówił z bliska i czule, jak do dziecka, i wrzasnął do stojącego za murkiem chłopaka w niebieskim kombinezonie. – Szósta trzydzieści? – Kuba przeczytał z ruchu warg dźwiękowca: „Wytnie się”, i mrugnął porozumiewawczo. – Siódma może. Siódma. Przywieźliśmy tu płytę, z karabatką na środku na kwiaty, więc to we trzech trzeba kłaść, żeby nie pękła, patrzymy tu po sąsiadach… no, po sąsiednich grobach, nie… i widzimy. Tutaj, jak ten krzyż leży, to ja pierwszy zobaczyłem, właśnie, że spoczywa tak. W pozycji. W takiej. Że uszkodzenia nastąpiły…
– Dziękujemy uprzejmie.
– …że to chuligani jakieś. Jacyś. Pojadą na dyskotekę gdzieś pod Bochnię, wrócą, nudzą się, to czasem porozbijają. Ale pan redaktor popatrzy… tu, tak żeby kamerą, nie…?
– Bardzo dziękujemy. Z Cikowic pod Bochnią mówił…
– …od środka to jest walnięte – ożywił się kamieniarz, jakby dopiero teraz dotarł do istotnej części swojej opowieści – bo normalnie jak przy… uderzą, to młotkiem, czasem krucyfiks wezną, jak słabo osadzony, i tym krucyfiksem, to widać, bo na wypolerce jest odprysk. Chyba że stary grób, niedbany jakiś. Ale jak dbany, to znać, że ubite jest od uderzenia. Patrzyliśmy dokładnie i na wszystkich od spodu jest, od ciosowej strony. I jak lastryko, na tym starszym, to też od spodniej…
W tej chwili słuchał uważnie nie tylko Kuba, ale i kamerzysta, i dźwiękowiec, i kierowca (rzadki relikt dawnych czasów, kiedy wozy telewizyjne prowadziła jeszcze specjalna kadra, a nie zmuszeni do tego techniczni), nie wspominając już o tłumku miejscowych, którzy rozciągnięci w długi szereg tuż za świeżo wzniesionym murem, patrzyli posępnie na groby i potakiwali do taktu („Kręć to, kręć to” – syczał Kuba do Ryśka, a Rysiek kręcił).
– Czy sądzi pan zatem, że ktoś zakradł się do tych grobów, następnie wybił płyty od środka i wyniósł zwłoki?
– A jak inaczej? Wyniesione cztery, ksiądz sprawdza, czy u Dworzaczków nie było więcej zwłok, bo najstarszy grób, to mógł być kto niewpisany na płytę. Ale najmniej czterech brakuje. Stara Dworzaczkowa to raz, Dworzaczek syn to dwa, Kulasz, pan Spojło. Cztery. Ten Spojło to się do synowej wyniósł pod Włocławek, ale chciał, żeby go w Cikowicach…
Rysiek jednak, widząc znaki dawane przez Kubę, kręcił już obrazki: samotne gołe drzewo na horyzoncie, potrzaskane kawałki płyt, plastikowe kwiaty w lastrykowych wazonach, cynowe Chrystusiki na starszych grobach.
– Czyli teraz – mówił cicho Kuba, nie zważając na kamieniarza, który w najlepsze ciągnął opowieść – jeszcze rzecznik policji w Bochni, o piętnastej, piętnasta trzydzieści… Może zjemy coś pomiędzy? Nie, nie da się. O piętnastej trzydzieści wójt. To teraz nakręćmy końcówkę.
Ustawił się przed kamerą, kilkakrotnie poruszył brwiami, uszami, porozciągał wargi.
– OK. Lecimy. Mieszkańcy Cikowic są wzburzeni i trudno im się dziwić. Czyżby w Polsce grasowali rabusie praktyk, wykradający… Sorry, jeszcze raz. Mieszkańcy Cikowic są wzburzeni i trudno im się dziwić. Czyżby w Cikowicach… czyżby w Polsce, czyżby w Polsce, do cholery. Jeszcze raz. Idiotyczny ten tekst. Mieszkańcy Cikowic są wzburzeni i trudno im się dziwić. Czyżby w Polsce grasowali rabusie grobów, wykradający ciała do tajemniczych praktyk? Odpowiedzi na te pytania przyniesie, miejmy nadzieję, śledztwo miejscowej policji.
– …zresztą to było lastryko-płukanka, chropawe takie, więc na tym nie widać. Widać na polerowanym – mówił, właściwie już tylko do siebie, niezrażony kamieniarz – jak u tych dwóch, u Kulasza i Spojły, i nie że ktoś puknął potem, tylko stamtąd pęknięcie idzie. To chyba by trzeba kilofem pierdyknąć, żeby taką płytę rozwalić, a jak oni z tym kilofem do środka wleźli? I po chu…lerę, jak i tak mieli zostawiać ślady? Przecież łatwiej z góry przyrżnąć…
Kolejni cikowiczanie, zwabieni białym vanem z napisem TVP Kraków, kamerą i mikrofonem, podchodzili coraz bliżej i mówili jeden przez drugiego, jedna przez drugą – jednak nic, co mogłoby trafić na wizję; były to w większości narzekania, że jest coraz gorzej i że kiedyś tak nie było, że młodzież chuligani, że w tym kraju to i żyć strach, i strach umrzeć, bo nie wiadomo, co z ciałem po śmierci będzie.
Kuba przytakiwał, udawał, że słucha, ale podniósł głowę i – znów myśląc o Gunduli Janowitz – patrzył przed siebie. Na niskie szczurzoszare marcowe niebo, na rozciągnięte pod nim szczurobure bruzdy, gdzieniegdzie z brudnymi pasmami topniejącego śniegu, i na widoczne w oddali rozłożyste drzewo. Pod drzewem stała jakaś szczurzoszczurza szarobura postać: przygarbiona, z rękami zwieszonymi wzdłuż ciała, w obdartym, jeśli można to było ocenić z takiej odległości, ubraniu. Kołysała się lekko na boki.
– …tak że jakby tefałen tu przyjechał, to mówię panu, że na klęczkach mogliby mnie prosić, a ja bym im niczego nie powiedziała, pary z ust bym nie puściła – mówiła, tarmosząc go za rękaw i potrząsając wielkimi obręczami kolczyków, brunetka w czerwonej puchowej kurtce – ale pan jest z tefałpejeden, to nie jest tak najgorzej. Więc panu powiem. Że tak się będzie działo, dopóki będą zabijać dzieci nienarodzone. Może mnie pan cytować. Może mnie pan cytować: tak się będzie działo, dopóki będą zabijać dzieci nienarodzone. To tylko chciałam powiedzieć.
– Widziałeś? – zagadał Kuba do kamerzysty, machając ręką w ogólnym kierunku drzewa – nakręciłeś?
– Drzewo? Nakręciłem.
– Nie, faceta – znów podniósł wzrok – taki dziwny facet tam stał. Albo kobieta.
– Mam tylko drzewo. Chcesz jeszcze dzwonnicę?
– To nie dzwonnica, tylko sygnaturka.
*
Jeszcze tylko dwie siatki z tylnego siedzenia, wygnieciona, doczytana do połowy gazeta, jeszcze dwadzieścia kroków do bramy i wreszcie Kuba mógł dotrzeć do… a nie, najpierw do męża pani Loli, który z tajemniczych przyczyn od czasu do czasu wystawał w sieni bez większego sensu, zanurzony w dziwnym letargu, jak upiór.
– O, pan… pan…
– Dobry wieczór – odmruknął mu, majtając przy skrzynce pocztowej pękiem kluczy.
– …Tomek!
– Jakub.
– Właśnie, pan Jakub, dobrze, że pana widzę, panie, bo tu nie wiem, czy pan wie – zapalił się nagle, znajdując w sobie rzadką żarliwość – tu szczur, dziś, panie, normalnie szczur, to na pewno, tego, wie pan, od tego tam, kaleki, brudasa jednego, z sutereny, ale to jest porządny dom, ja się nie mogę denerwować, panie, bo mam wieńcówkę, ale my tu nie damy…
– Oczywiście, że nie damy – przytaknął Kuba, stawiając stopę na pierwszym stopniu schodów.
– Właśnie, nie damy! Panie, szczur, normalnie wyszedł, z dziury, ja panu pokażę!
– Nie, dziękuję, późno jest. Może innym razem.
Ale Edmund Tubicz nie dawał za wygraną; raz rozpędzony, leciał przez zdania jak armatnia kula:
– Ja panu pokażę, to od tego tam szmondaka, a to jest dom porządny, my jesteśmy, panie, ludzie szanowani, ja mam żonę, ja mam działkę, ja mam słoiki! Tak, panie, być nie może, że w biały dzień, panie, szczur… – nawet w nikłym świetle sieni widać było, jak, podekscytowany, pluł drobnymi strzępkami gęstej, białej śliny – że szczur, panie, wychodzi i idzie. Z dziury! Z dziury!
Po czym, zdawszy sobie najwyraźniej sprawę, że Kuba jest już w połowie schodów, a myślami znacznie dalej, pan Tubicz zapadł z powrotem we właściwy sobie wieczorny letarg; postał na parterze jeszcze z kwadrans, wyszedł na podwórko, rozejrzał się po obłażących z tynku murach, sięgnął w stare, pamiętające jeszcze może Franciszka Józefa pęknięcie, z którego po cichutku wydobył ukrytą tam zawczasu małpkę, przełknął dwa łyki, zapalił papierosa dla stłumienia zapachu, po czym wreszcie ruszył w górę, przystając ze zmęczenia co parę stopni.
*
Niedobrze. Najpierw było słychać skrobanie, z początku wściekłe, jak zawsze, potem sumienne, metodyczne.
– Wlepka? – zapytał Tomek, kiedy Kuba stanął w progu i ułożył torby na podłodze.
– Mhm.
– „Zakaz pedałowania”?
– Nie. Dziś w menu „Chłopak dziewczyna normalna rodzina”.
– Eeee – Tomek wzruszył ramionami – skąd ona w ogóle ma wiedzieć, jak wygląda normalna rodzina, bo przecież nie z domu? Jaki to jest wzorzec, ci Koszakowie? Z serialu chyba? Z jakichś filmów, nie wiem, przyrodniczych może, gdzie Krystyna Czubówna czyta, że samica wysiaduje jaja, a samiec w tym czasie…
Przyglądał się uważnie Kubie. Niedobrze, poruszył nozdrzami. Wyczuł. Zawsze wyczuwa. Nic jednak nie powiedział, może był zbyt zmęczony, żeby jeszcze zbierać teraz siły na wymówki. Podszedł do stołu, na którym leżała poczta, i zaczął ją machinalnie dzielić: to dla jednego, to dla drugiego. Rachunki on, grubsze, bąbelkowe koperty z jakimiś książkami do doktoratu dla Tomka. Nawet nie otworzył.
– Przyszły ci tu… różne. Książki.
– Tak, tak, widziałem. – Ruszył do przedpokoju po torby, wymijając Kubę.
– Popisałeś dzisiaj?
– Troszkę. Poczytałem, popisałem. Wierz mi, nie zazdrościsz. Kupiłeś pomidory w puszkach na szakszukę?
– Kupiłem, całą zgrzewkę. Czemu nie zazdroszczę? Ja w tym czasie kręciłem kamieniarza w Cikowicach.
Tomek, który zdążył przynieść torby i teraz je rozpakowywał, zatrzymał się nagle w pół gestu z dwoma jogurtami w obu dłoniach.
– A Janowitz?
– Dupa, nie Janowitz, rozwalone groby w Cikowicach. Sensacja stulecia, milion razy ważniejsza niż jakaś tam wizyta światowej klasy emerytowanego sopranu lirycznego w Krakowie.
Złość słabła, jakby odlepiała się od Kuby kawałkami, pecynkami, spadała na podłogę i stopniowo znikała. Ale ten splot: stracona rozmowa z Janowitz, wlepka, połączone jeszcze z bezsensownym monologiem starego Tubicza, z błotem w Cikowicach, z bezsensem fraz wypowiadanych do mikrofonu, tworzyło jakąś gęstą, nieprzyjemną zawiesinę, która przyduszała ich jeszcze długo, przez parę godzin, aż poszli obaj spać, wciąż czując jej obecność w wietrzonej sypialni.
Przed samym zaśnięciem Kuba przypomniał sobie, że słowik po niemiecku to Nachtigall.
*
Sen przychodził do kamienicy o różnych porach; do Koszakowej, matki Kamili, w zależności od zmiany; do Kennetha i Doroty jak popadło, w rytmie życia towarzyskiego – bywało, że o pierwszej siedzieli jeszcze „U Barana”, pod portretem Pendereckiego trzymanego na rękach przez Penderecką, i wypijali kolejną wódkę pod tatara, a bywało, że o tej porze dawno już spali, każde śniąc swój sen osobno, we własnym języku; Kamila kładła się, kiedy jej kazano, ale i tak przyczajała się z telefonem pod kołdrą; Kubie zdarzało się zasypiać nad klawiaturą, Tomkowi zresztą też, choć – wbrew temu, co twierdził – niemal nigdy nad doktoratem. Ze wszystkich jednak najpóźniej kładł się pan Włodek. Do sutereny światło i tak dochodziło skąpo, więc podział na pory dnia był właściwie teoretyczny – przez całą dobę zapadał zatem w krótkie drzemki, potem wstawał, smażył sobie jajecznicę, oglądał telewizję, zerkał przez okienko, przysiadł czasem i porysował z godzinkę rozmaite przekładnie, bloczki i gwinty, i znów kładł się na pół godziny, czasem na godzinę, przechodzącą niewidzialnie w drugą i trzecią. Właściwie trudno powiedzieć, że w ogóle kładł się spać czy wstawał – był jak wielki owad krążący nad wiecznie rozesłanym łóżkiem, niemogący znaleźć sobie ani miejsca, ani czasu. Zdarzało się, że któryś z mieszkańców domu otwierał oczy w środku nocy czy nad ranem, nagle przebudzony, nie wiedząc czemu – a to przysypiającemu w fotelu Włodkowi wypadł z dłoni kubek i uderzył o podłogę z metalowym brzękiem, jak pęknięty dzwonek. Albo przeciwnie, Włodek budził się właśnie do życia i postanawiał zamieść całe swoje potwornie zabałaganione królestwo, co niemal zawsze kończyło się spektakularnym runięciem jednej z piramid gratów.
Nie spał i teraz.
Wydawało mu się, że coś przeczuwa. Coś jakby kropla – pamiętał to z opowiadania czytanego w „Przekroju” wiele lat temu, kiedy jeszcze miał obie ręce i lubił w nich trzymać szerokie płachty pism – kropla, która wspina się po schodach. Cicho, prawie bezszelestnie. Ale to nie była kropla na schodach ani opowiadanie. To była rzeczywistość. Jakaś jej głębsza, pełna niepokoju część, ukryta, zakopana pod powierzchnią, która dopiero pęczniała w otchłani.