Читать книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel - Страница 5

I
PRELUDIUM
ROZDZIAŁ III

Оглавление

Być może w każdej rozgłośni, a nawet w każdym biurze – tego Kuba nie wiedział, wcześniej nie pracował nigdzie indziej – jest ktoś taki jak Arturek.

Arturek był doskonale nijaki, ani wysoki, ani niski, z niespecjalnie gęstymi, zaczesanymi na bok blond włoskami, o urodzie, którą Tomek zwykle kwitował słowami: „Mam nadzieję, że jest hetero, bo takiego chłopaka pokocha tylko dziewczyna”. Jego stanowisko jakoś tam się nazywało, ale z nazwy nie wynikało zbyt wiele, dawniej po prostu określono by go gońcem. A to jakieś materiały przyniósł z archiwum, a to zrobił parę wrzutek na fejsową stronę takiego czy siakiego programu, a to, jak zabrakło drugiego oświetleniowca, trzymał blendę, na ogół zaś pałętał się po stacji w nadziei, że nikt mu niczego nie zleci.

Miał jednak Arturek, jak każde boskie stworzenie, przyrodzony talent i był nim, jak się właśnie okazało, talent do grzebania w stronach fanowskich. Wszystkie najnowsze plotki o zombich, zarówno prawdziwe, jak i fałszywe, Arturek miał obcykane, zanim wieść o nich doszła do uszu szefostwa – na wyrywki podawał nicki użytkowników z różnych miast Polski, potrafił ocenić, który z nich jest źródłem godnym zaufania, a który fantastą. Słowem: nagle stał się pracownikiem nawet jeśli nie niezastępowalnym, to przynajmniej cennym.

Arturek zatem poszukiwał i zgłębiał, Anka zaś pędziła Kubę, czy kogo tam miała akurat pod ręką, do kręcenia materiałów w terenie.

– Trudno, rozumie pan redaktor – klarował zasuszony nieco, ale ubóstwiany ponoć przez studentów profesor antropologii – przykładać miary medyczne do fenomenu kultury masowej. Tym razem mamy jednak do czynienia z pewnym odwróceniem porządku: zazwyczaj to kultura masowa zagospodarowuje pewne lęki, problemy, ekstrema, znajdując ich symboliczne odzwierciedlenia – mówił, gestykulując lekko ręką, na tyle jednak, że nie przeszkadzało to kamerzyście, upozowany na tle monumentalnych regałów domowej biblioteki, z całym granatowym pasmem słowa/obrazu terytoriów nad głową. – Tymczasem na naszych oczach dokonuje się proces odwrotny: to rzeczywistość przyjmuje formę pewnej fantazji, która została powołana do życia przez kulturę masową.

Nie była to może słynna śpiewaczka, ale takie wywiady Kubie odpowiadały bardziej niż przepytywanie kamieniarza.

– Czy zatem uważa pan profesor, że to prawdziwe zombi?

– Och – machnął dłonią, ocierając się nią o mikroport, więc dźwiękowiec poprosił o powtórkę: – Och – powtórzył i znów machnął, tym razem ostrożniej – to nie ma tak naprawdę znaczenia. Co mielibyśmy nazywać „prawdziwymi zombi”? Czy chodzi nam o wersję kanoniczną, legendę z kręgu kultów voodoo? Nieumarłego niewolnika, harującego na plantacji? Nie sądzę, nikt tu nie sadzi trzciny cukrowej. Zresztą oni chyba nie nadawaliby się nawet do zbioru truskawek… Czy zatem wersja Romero z Nocy żywych trupów? Chyba też nie, przecież nikogo nie atakują, nie zagryzają, nie zmieniają w zombi. Ale ich wygląd, to, że mają pewne stłumione życiowe funkcje, ale równocześnie są to osoby nieżywe… no cóż, wszystko to czyni z nich zombich. Nie wiadomo, może się okazać, że już niedługo… A, tak, znowu ten mikrofonik, przepraszam…

– Od „nie wiadomo”.

– Nie wiadomo, może się okazać, że już niedługo powstanie kolejna redakcja tej legendy, oparta właśnie na naszym obecnym polskim doświadczeniu, i będzie ona równie silna jak te poprzednie, które wymieniłem…

*

Cikowice okazały się zombiarską mekką, do której pielgrzymowali najróżniejsi ludzie – od bioenergoterapeutów szukających tam czakramu, przez teleewangelizatorów, po zupełnie zwyczajnych gapiów. Dzień świstaka powrócił więc po raz kolejny: ten sam płaszcz, ta sama ekipa, ta sama droga na ten sam Kłaj z tymi samymi szyldami… a nie, jeden był nowy, i to w wielu odsłonach: „Pokoje do wynajęcia”. Bo zaczynał się kręcić interesik. Ale mżawka nie ustępowała – tyle tylko, że teraz w kwietniu coraz więcej drzew zieleniało. Zapadając się lekko w fotel, gdzieś na styku snu i jawy, zmiennym, zależnym od nierówności szosy i wbijającego się pasa bezpieczeństwa, Kuba obmyślał kolejne pytania, na przykład: „Czy cikowiczanie i bochnianie są dumni, że wszystko zaczęło się właśnie tu, na tym skromnym cmentarzu?”. A cikowiczanie i bochnianie odpowiadali – ale tu sen okazał się silniejszy i we śnie sami kładli się do grobów i wyskakiwali z nich, krzycząc głośno: „A kuku, stary kruku!”, rzeczony zaś kruk pikował na nich z góry, wyrywał kawał mięsa i wzbijał się z powrotem ku szarym chmurom.

Zbudził się i pomyślał o Ance, która go tutaj dziś znowu posłała. O tym, jak mówiła poirytowana, że to od niej nie zależy, że nawet gdyby cudem znalazły się pieniądze na kulturę, to i tak wszyscy chcą słuchać tylko o zombich.

– …a to przecież też kultura, tylko masowa. Naród ceni sobie kulturę, potrzebuje jej, a my na tę potrzebę odpowiadamy. Naprawdę, Kuba, czego ty chcesz?

– Czego chcę? Że jako dziennikarz kulturalny będę robił materiały o tym, na czym się znam. O operze, o książkach, o teatrze. A nie o tym, czy w Cikowicach ludzie są dumni z tego, że mieli pierwszego pokemona.

Anka zmrużyła oczy:

– No, w ten sposób to n i g d y nie możesz powiedzieć na żywo, bo cię zjedzą, że kpisz z zombiaków. Zresztą nawet „zombiak” nie mów. Zapamiętaj sobie. Jeśli kiedyś to poleci, to ty też polecisz. Ludzie za bardzo ich polubili, za bardzo się nimi fascynują.

– To chyba zależy kto?

– Zależy czy nie, nie stać nas na takie straty wizerunkowe. Więc z całym szacunkiem, ale musisz się pilnować. A teraz leć na tę Bochnię.

– Z dwiema kamerami?

– Gdzie z dwiema. Jedna ci nie wystarczy? Chcesz ich jakoś malowniczo kręcić w boskich sceneriach tych…

– Cikowic.

– …Cikowic? Nie, weź jedną.

Widać już było kościelną wieżę i dach po remoncie. W duchu Kuba powiedział sobie, że jeszcze rok czy dwa płacenia frycowego i wreszcie trafi do kręgu starszych dziennikarzy, dzięki czemu będzie mógł w końcu o czymś decydować: sugerować tematy, dobierać rozmówców i tak dalej. Bezwiednie podniósł do ust prawą dłoń, chwycił zębami koniuszek paznokcia i go odgryzł.

*

Państwo zareagowało organizacyjnie i biurokratycznie: centrum kryzysowym, obwieszczeniami, kordonami sanitarnymi, policją, konferencjami prasowymi, wreszcie wprowadzeniem przepisów prawnych. Bo też i Powrót nastręczał najróżniejszych zagwozdek. Dopiero teraz okazało się, jak przydatna jest śmierć. Kiedy przestała być rzeczą pewną, wszystko zaczęło się rozłazić. Czy zombi jest dawnym sobą? Czy będąc osobą metafizyczną, pozostaje nadal osobą fizyczną? Czy jeśli przeprowadzono po nim postępowanie spadkowe, należy je unieważnić i uznać go z powrotem za właściciela majątku, który zdążył już przejść na potomstwo, zwłaszcza jeśli potomstwo też już nie żyje – i na przykład akurat nie wstało? Czy wdowa, która wyszła ponownie za mąż, powinna być sądzona za bigamię? Czy zombi mają prawo wyborcze czynne i bierne? Czy będą mogły stworzyć własną reprezentację parlamentarną? A nawet jeśli wstanie ich więcej, niż chodzi po ziemi żywych – uzyskać przewagę i sformułować własny, być może niekoalicyjny rząd?

Owszem, były jakieś próby obstawania przy rozwiązaniach tradycyjnych: list lekarzy, którzy dopominali się o traktowanie zaistniałej sytuacji jako stanu zagrożenia epidemiologicznego, a zombich jako chorych, których należy bezwzględnie izolować i badać. Proponowano stworzenie wielkich ośrodków odosobnienia, internowania czy wręcz „kolonii”, gdzie przetransportowano by całą wyłapaną w kraju zombispołeczność, a także ewentualnie pojawiające się z czasem kolejne jednostki, i trzymano pod kontrolą, czekając na rozwój tego fenomenu. Te głosy jednak zakrzyczano jako „niewdzięczne”, wręcz „nieludzkie”, a twarze tego oporu – jak choćby wiceministra zdrowia czy szefa dużej krakowskiej kliniki, przewinęły się przez kolorowe okładki tygodników – w okularach Jaruzelskiego, mundurach esesmanów i strojach nadzorców orków z Władcy pierścieni.

Po szerokich konsultacjach prawnych, przeprowadzonych, mimo rozległości problemu, dość ekspresowo, postanowiono przy powszechnej zgodzie – nie zważając na nielicznych adwokatów społeczności nieumarłych, którzy, wychodząc czy to z pozycji lewicowych, czy prawicowych, próbowali przypisać zombim pełnię praw – że należy uważać wszystkich powróconych za istoty szczególne, zawieszone pomiędzy życiem a nieżyciem. Z uwagi na ich obecnie mocno przytłumione zdolności komunikacyjne czy, szerzej mówiąc, umysłowe, uznano je en bloc za ubezwłasnowolnione, a za ich reprezentantów prawnych najbliższą rodzinę lub, jeśli takowej brakło albo nie dało się jej zlokalizować – państwo. Wolno im było istnieć w tym dziwnym stanie, bez roszczeń do czegokolwiek z minionego życia, przy czym nikomu postronnemu nie pozwolono ich zabijać ani pozbawiać wolności, wszelkie zaś problemy z zombimi, a zatem wszelkie problemy na styku świata żywych i nieumarłych, polecono zgłaszać stosownym służbom: policji, administracji terenów zielonych czy dyrekcjom cmentarzy.

Ale to, co dla państwa było kryzysem, który trzeba opanować, dla partii stało się zyskiem do zagospodarowania.

Te większe i stabilniejsze wolały na razie poczekać na rozwój sytuacji i nawet uciszały co bardziej wyrywnych polityków trzeciego garnituru: parlamentarny plankton bez nazwiska czy działaczy samorządowych, którzy chcieli podłączyć się pod sprawę i zyskać na rozpoznawalności. Zombich używano jako propagandowych maszyn prostych – opozycja obwiniała rząd, że to kwestia fatalnego stanu służby zdrowia i Głównej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, której ostatnio obcięto budżet, rząd zaś twierdził, że to rezultat zaniedbań z czasów, kiedy u władzy była opozycja.

Natomiast im partia była mniejsza, im bardziej kanapowa, odsunięta od realnego wpływu na życie, im gorliwiej jej posiwiały prezes wspominał dni chwały z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to przemawiał z trybuny sejmowej i rzucał sugestywne spojrzenia zza okularów, tym silniej buzował tam ferment i rozkwitały najosobliwsze teorie. Byli więc zombi „zielonymi ludzikami” nasłanymi przez Putina, przebranymi uchodźcami, zbiegami z tajnych więzień CIA, chorymi zainfekowanymi wirusem hodowanym w laboratoriach Wojska Polskiego, a nawet nieudanym potomstwem reptilian, które wykluło się ze złożonych w ziemi jaj i próbuje przejąć władzę nad planetą.

I gdzieś tam, na obrzeżach partii dużych i zapomnianych, zaczął się cały festiwal pomysłów, jak wykorzystać zombich do zdobycia kilku punktów procentowych w sondażach. Tu koncentrowano się nie na teoriach spiskowych ani na przepychankach, czy zawinił rząd, czy opozycja: tu wykuwano opowieści. Wokół zombich trzeba było stworzyć narrację, która sprzeda poglądy partii, podłączając je do fenomenu, którym żyła cała Polska. Dla młodej lewicy zombi stanowili grupę najbardziej wykluczoną spośród wykluczonych, którą należy otoczyć natychmiastowo opieką; dla konserwatywnej prawicy była to nasza żywa, a może raczej powrócona do życia, tradycja. Pierwsi konsekwentnie przedstawiali to jako problem medyczny, który trzeba zbadać naukowo, racjonalnie, drudzy – jako dowód na obecność metafizyki w czasach szalejącego neomarksistowskiego materializmu. Mrugali przy tym intensywnie do kościoła, który na razie wszelako prowadził własną grę.

Przez dwa dni bardzo szeroko omawiano list episkopatu odczytany we wszystkich krajowych parafiach. Różni dziennikarze i komentatorzy zwracali uwagę na rozmaite kwestie: społeczne, teologiczne, prawne. Biskupi zasadniczo przychylili się do powściągliwej wykładni prawa; przede wszystkim zaznaczyli ostrożnie, że teologiczne znaczenie Powrotu musi zostać dopiero rozważone w dłuższych badaniach i na razie pod żadnym pozorem nie należy przyjmować, że znaleźliśmy się w czasach ostatecznych, opisanych w Apokalipsie świętego Jana. Po drugie, wyraźnie podkreślili, że wszelkie diecezje obsadzone przez żywych biskupów nadal pozostają w ich jurysdykcji, bez względu na ewentualne pojawienie się biskupów już nieżyjących, nawet jeżeli zmarli oni przed osiągnięciem wieku emerytalnego. To samo tyczy się prawa do zajmowania rezydencji i dóbr osobiście posiadanych przez zmarłych, jeśli weszły one w stan posiadania diecezji. Oprócz tego zalecili modlitwę i ubogacanie się duchowe poprzez kontemplację cudownych znaków dawanych nam przez Miłującego Ojca.

Ten raczej zachowawczy dokument znalazł jednak w episkopacie swoich zażartych przeciwników, którzy w kilku wywiadach dali jasno do zrozumienia, że jedynie spisek wiadomych środowisk, gromadzących osoby określonej narodowości, próbuje zniweczyć szczególną pozycję, jaką zajęła oto Polska w Bożym Planie Zbawienia Ludzkości. Na zewnątrz ogół biskupów stwarzał pozory jednomyślności, ale tu i tam, w audycjach radiowych, w felietonach na łamach tygodników, zaczęło się przebąkiwanie o odwadzestawaniu w prawdzie, co było aluzją do błyskawicznie nabrzmiewającego ruchu religijnego wzmożenia. Wszyscy wiedzieli, że istnieje to ogromne, żyzne pole, które dotychczas zagospodarowywały stadionowe spędy z afrykańskimi zakonnikami cudotwórcami, pokątne spotkania w salkach, gdzie Duch Święty nawiedzał tego albo tamtą i przemawiał w nieznanych narzeczach, czy wreszcie cały pełzający ruch egzorcyzmowania i tropienia mniemanego satanizmu sączącego się do główek dziecięcych z dobranocek, a do głów dorosłych z jogi i tarota. Ci, którzy na tym polu siali i po stokroć zbierali, poczuli wiatr w żaglach. Żadna historia o dziewczynie z Ostrołęki, która wywoływała duchy ze świeczką i została nawiedzona przez upiora złej mieszczki sprzed wieków, żadna opowieść o nawróconej wróżce, oswobodzonej z pazurów szatana przez dobrego ojca Andrzeja z Sierpca nie miały tej siły, co chodzący po świecie zombi, zupełnie martwy Olgierd C., a przecież żywy – czy półżywy – dowód na ciała zmartwychwstanie. To była żyła złota i nawróceń, czy, jak twierdził pewien wpływowy proboszcz, nasz skarbiec duchowy, a także wspaniały dar zmarłych naszych antenatów, którzy w tym trudnym czasie laicyzacji niosą nam nasiona nieskalanej wiary z czasów sarmackich, kiedy byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa. Proboszczowie, popularni jutuberzy w koloratkach, wzięci kaznodzieje mogli sobie na to pozwalać wprost; biskupi byli ostrożniejsi – ci zatem, którzy postanowili dołączyć do tamtych, wspierali ich tylko pośrednio, napomykając o cieszącej serce nowej duchowości czy tej pięknej refleksji nad naszymi dziejami.

Wszyscy byli przyklejeni do mediów. W studiach, audycjach i internetowych podkastach codziennie gościli eksperci – czasem znani widzom znakomicie, czasem postaci zupełnie nowe, o ekscentrycznych nierzadko poglądach. Niezwykłość wydarzeń sprawiła, że znikąd zaczęli pojawiać się ludzie, jakich kiedyś za żadne skarby nie wpuszczono by do programu, a teraz sadzano w fotelach, przedstawiano i wsłuchiwano się w ich niestworzone koncepcje, które próbowały połączyć kwestię zombich z tym, czym dany specjalista zajmował się w ukryciu przez ostatnie lata: spiskiem iluminatów, jaszczurów, porywaniem przez UFO czy wpływem koniunkcji planet na organizmy żywe. Dziennikarze szukali „prawdziwków”, ludzi, którzy w powodzi podobnych materiałów są w stanie czymś zaskoczyć widza, za to mniej dbali o zgodność ich teorii ze sprawdzoną wiedzą – w końcu, skoro możliwi byli zombi, to czemu nie masońskie sprzysiężenie w celu wytrucia Polaków chemtrailsami?

Zresztą obok ekspertów i pseudoekspertów powoli na prowadzenie wybijał się ktoś zgoła inny: zombich przybywało, roili się w coraz większej liczbie miejscowości, a wokół nich błyskawicznie powstawała rozległa subkultura łoczersów, czyli obserwatorów, lub jak mówili inni, podglądaczy.

Łoczersi, co często podkreślał ich znawca Arturek, byli społecznością niejednorodną; najmniej było wśród nich ludzi w średnim wieku, którzy jednak – jeśli nie liczyć rencistów – na ogół chodzili do jakiejś pracy, a w każdym razie do pracy innej niż podglądanie zwyczajów zombich. Najwięcej było młodzieży i emerytów – pierwsi przychodzili po szkole (z rzadka: zamiast niej), drudzy po którymś z posiłków, najczęściej po wczesnym obiedzie. Robiło się coraz cieplej i tereny wokół obozów zombich stały się swoistym przedłużeniem – a dla wielu zastępnikiem – życia działkowego. W słoneczne dni na trawnikach, placykach i parkingach nieopodal obozów rozkwitały pasiaste płótna leżaków i krzesełek turystycznych z rurek aluminiowych, czerwone i morelowe termosy, plastikowe pokrywki pojemników z małym co nieco. O ile młodym wystarczyło byle co: wzięty naprędce ze sklepowej półki batonik czy kartonowy kubek z kawiarni, o tyle emeryci mieli swój organizacyjny etos, pamiętający jeszcze czasy wycieczek zakładowych i wczasów pod gruszą. Zwolennicy wersji minimum ograniczali się do termosu i kanapek, maksymaliści ciągnęli wszystko: obrane ze skorupek jajka na twardo z solą zawiniętą w kawałek gazety, rzodkiewki, jabłka z kozikiem do obierania, ogórki świeże, kiszone i korniszony, a wszystko to nie tylko do konsumpcji własnej, lecz także do częstowania, czyli budowania więzi społecznych.

Osobne kasty wśród łoczersów stanowili maniacy technologii, więcej czasu spędzający na porównywaniu swoich lornetek i miniaturowych kamerek niż na samym oglądaniu zombich, oraz samozwańczy misjonarze wieszczący taką czy inną wersję końca świata. Ci wyraźnie odcinali się od reszty – ascetyczni, gardzący jedzeniem, pozwalający sobie co najwyżej na herbatę, „ale tylko do przepłukania gardła po kazaniu”, z daleka prezentowali całe arsenały krucyfiksów, różańców, barwnych megafonów i tablic z biblijnymi cytatami wydrukowanymi czerwonym Times New Romanem na niebieskim tle. Mało który mówił z poziomu ulicy – albo przychodzili z małą drabinką, albo upatrywali sobie jakiś ulubiony murek i to z niego nawoływali Niniwę i Sodomę XXI wieku – czyli Szczecin, Kutno, Lidzbark – do nawrócenia i pokuty. Kiedy robiło się ciemnawo i chłodno, sumiennie pakowali manatki i wracali do domu, niemal zawsze samotni. Tylko po jednego misjonarza na Wólkę Węglową przychodziła codziennie jego żona, z twarzą szczerą i udręczoną jak wyługowane drewno, po czym brała go czule za rękę i prowadziła do przystanku jak duże, posiwiałe dziecko.

Gdzieś po obrzeżach kręciły się jednostki zupełnie niepasujące do innych, niedające się zaszeregować.

– Czytałeś? – krzyczała pani Lola przez cały przedpokój do męża. – Piszą, że taka pani, esperantystka, pracująca na co dzień w Teatrze Żydowskim w Warszawie, uważa, że oni do nas przemówią, tylko trzeba ich nauczyć esperanta.

Edmund Tubicz usłyszał z tego tylko parę ostatnich słów, więc wolał się nie wypowiadać.

– Czytałeś? – powtórzyła.

– Nic nie czytałem! – rzucił gniewnie. I, skądinąd, zgodnie z prawdą.

Oprócz esperantystki byli tam jeszcze: pan zajmujący się uczeniem niemowląt języka migowego, ponoć z dużymi sukcesami (w przypadku niemowląt, nie zombich), przynajmniej dwóch genealogów próbujących uzyskać od zmarłych dane o ich rodzinach, a także różne inne osoby o zamysłach i misjach tak dziwnych, że nie sposób ich tutaj przytoczyć.

Łoczersi niewiele mieli wspólnego z pierwszą falą gapiów – ludzi, których niepokój wygnał z domu i kazał im przyglądać się ze strachem nieznanemu zjawisku. W przeciwieństwie do tamtych łoczersi czuli się bezpiecznie. Fascynowały ich najdrobniejsze osobliwości w zachowaniu poszczególnych osobników, którym (podobnie jak Jane Goodall szympansom) nadawali imiona. Potem zarywali noce, spierając się w długich wątkach na fachowych forach (zombixxi.pl, zombiapocalypse.com), czy możliwe jest życie uczuciowe, a tym bardziej seksualne, po życiu, a zatem czy Gryzelda (szczupła osobniczka z wygryzioną łydką) faktycznie wysyła sygnały do MadMaksa (mężczyzna w średnim wieku z dziurą po kuli nad lewym okiem), snuli teorie o ewentualnej przemianie materii zombich albo o tym, czy komunikują się oni przez dotyk, czy może poprzez coś w rodzaju jungowskiej wspólnej jaźni.

Trafiali się, rzecz jasna, również łoczersi zagraniczni, często tacy, którzy od lat organizowali marsze i zloty przebierańców, a teraz, ku swojemu niepomiernemu zdumieniu, dowiadywali się, że rzeczywistość po raz kolejny przebiła to, co oferują literatura i film. Mieli oni jednak własne grupy dyskusyjne, poświęcone właściwie zupełnie czemu innemu: konkursom na najlepsze przebranie, poradom makijażystek wyjaśniających, jak wykonać najefektowniejsze wybroczyny i sztuczne rany i tak dalej. Do prawdziwych zombich miało się to naprawdę nijak. Podobnie jak sam fenomen nazywany fenomenem Powrotu, tak i łoczersi, pomimo obcej nazwy, byli specyfiką naszej ziemi, tej ziemi.

*

Tym razem zaczęło się od pytania o jedzenie i Tomek wiedział, że zawalił. Ani jedzenia, ani pisania, tylko długie, leniwe przedpołudnie, wylegiwanie się w promieniach wiosennego słońca, wpadającego przez nieumyte jeszcze szyby.

– Nie miałem jakoś do tego głowy! – zawołał sprzed lustra w łazience, gdzie sprawdzał, czy nie powiększyły mu się zakola. – Bardzo mi się dzisiaj dobrze pisało. Weźmiemy coś na wynos. Na co masz ochotę?

Ale Kuba stał już w drzwiach łazienki.

– Szymek był? – O, zabrzmiał ten ton, ton złowróżbny. – Był u ciebie Szymek?

– Nie będziesz mi przecież teraz robił awantury o Szymka.

– Ja nie będę!? – krzyknął Kuba, rzucając na ziemię teczkę. – Ja nie będę?

– Kubusiu…

– Nie kubusiuj mi tu! Dobrze wiesz, że to nie jest w porządku. Nic. Ani to, że przychodzi, chociaż miał nie przychodzić, ani to, że zasmradza cały dom tymi swoimi tanimi petami, ani to, że nie zrobiłeś żadnego obiadu…

– No nie zrobiłem, nie zrobiłem, nie byłem dobrą żoną, uduś mnie może, niewierną, niegotującą Desdemonę – takie zgrywy czasem działały, czasem nie, ale warto było spróbować. – Zamówię zaraz humus i zupę.

– Znasz warunki umowy.

Tomek znał je doskonale. Hiszpan z Erasmusa? Proszę bardzo. Ładna klata z wytatuowaną koroną nad lewym sutkiem? Może być. Barman z Miejsca, ten z diastemą? Czemu nie. Dłuższy romans? Też. Byle nie w godzinach pisania doktoratu.

Ich związek opierał się na rozmaitych trwałych fundamentach – i choć monogamia od dawna nie była jednym z nich, to na pewno należał do nich podział zajęć: Kuba idzie do pracy, a Tomek w tym samym czasie pisze doktorat; w ten sposób niejako o b a j go piszą, Tomek w sensie ścisłym, zagrzebany w książkach, mozolnie wystukując na klawiaturze kolejne zdania, wywalając je i znów wstukując, a Kuba metaforycznie, poświęcając mu godziny spędzone w redakcji albo na wszystkich tych bezsensownych ekspedycjach w poszukiwaniu złotego graala newsów, dzięki czemu tamten może spokojnie p r o w a d z i ć  b a d a n i a  n a u k o w e. Ale cóż z tego, kiedy najsposobniejszym czasem na niekrępujące spotkanie były akurat te leniwe godziny środka dnia, między snem a wieczorem, kiedy się gada, spotyka ze znajomymi, przygotowuje obiad, ogląda seriale; ta pustka ciągnąca się od dziesiątej, jedenastej, czasem od południa aż do czwartej, piątej, szóstej, kiedy Kuba wreszcie wróci z pracy.

Zgadzali się, że trójkąty są bardzo miłe (od czworokątów wzwyż zaczyna się za dużo rąk i nóg, co wszystko komplikuje), ale Tomek był pod tym względem mniej skłonny do uwspólniania wszystkiego, co się na aplikacji nawinie. Lubił mieć swoje rzeczy: swój kubeczek, z którego nikt nie będzie pił, swoje skarpetki, nieprzeznaczone do podbierania, nawet jeśli ładnie pasują do spodni, i wreszcie, tak, wyłącznie swoich kochanków. Kochanka, jednego. W ostatnim czasie był to Szymuś, właśnie tak, zawsze ze zdrobnieniem. Szymuś mógł wpadać i wpadał dość często, po czym z równą łatwością wypadał z powrotem, zostawiając jednak Tomkowi bardzo niewiele czasu na pisanie doktoratu.

Dodatkową własnością Szymusia – jak i tych, którzy pełnili tę funkcję przed nim – był pewien prokrastynacyjny bonus: nie dość, że zmarnowało się z nim bardzo przyjemnie parę godzin, to jeszcze przez dwie czy trzy godziny pozostałe do powrotu Kuby można było rozpamiętywać swoje winy, kajać się, usprawiedliwiać przed samym sobą, snuć po pokoju z nieszczęśliwą miną, pisać do najlepszych przyjaciółek: „bo ty mi powiesz tak szczerze, od serca, czy ja naprawdę jestem taki zły?”, w międzyczasie odpowiadać esemesami na pożegnalne mruczanda Szymusia i dowodzić samemu sobie, że przecież jednak tego dnia przeczytało się parę stron nadzwyczaj ważnego eseju z lat sześćdziesiątych.

A teraz wszystko to brało w łeb.

– Czy ty naprawdę musisz stawiać sprawę na ostrzu noża? Przechodził, wpadł, zaraz wyszedł, cały czas pracowałem nad doktoratem, zrobiłem sobie z nim krótką przerwę.

– Krótką? Na jednego papierosa? Na dwa? Na pięć?

– Na szybki seks i jednego papierosa. Zadowolony?

– Ja? Zadowolony? To chyba ty powinieneś być zadowolony.

Zapadło milczenie.

Na chwilę.

Po czym Tomek ruszył do kontrataku.

– Tak, oczywiście, ogromnie jestem zadowolony. Z tego, że nigdy nie ma cię w domu, a kiedy już przychodzisz, to mam po prostu wydać posiłek jak bufetowa, i tyle.

– Nie rób może z siebie męczennika, co?

– Nie przerywaj mi! Jestem ogromnie zadowolony z tego, że nie znalazłeś czasu na wakacje. Co bym zrobił, gdybyśmy pojechali na rowery na Bornholm, o co proszę chyba od pięciu lat, i gdybyśmy tam…

– Tak? Tak? Wakacje będziesz mi wypominał? Ubiegłoroczne?

– A co, zaplanowałeś jakieś tegoroczne? Czy może tylko wieczne bycie chłopcem na posyłki Anki?

– Teraz jesteś ekspertem od pracy zawodowej. – Kuba poczerwieniał, podszedł do Tomka bliżej, z głową lekko pochyloną, aż czuł, jak na karku i plecach mięśnie zwijają mu się w ciasny splot. – To powiedz mi może…

I tak toczyło się to dalej – nie tylko w tym mieszkaniu, ale w całej bez mała kamienicy, z góry na dół, zupełnie jakby bogini Eris tego akurat dnia się uwzięła i postanowiła odwiedzić ten akurat budynek. Piętro niżej Koszakowie darli się na siebie z powodu, którego już nie pamiętali, nie był on zresztą potrzebny – od dobrych kilkunastu lat prowadzili właściwie tę samą kłótnię, wywlekając sobie te same szczegóły wspólnego życia, prawdziwe i urojone (odsyłające do zupełnie innej, realnej i zarazem zupełnie niewypowiadalnej przyczyny: że oboje najchętniej wzięliby ze sobą rozwód), zupełnie jakby grali w jakąś wymyślną grę, zaliczając jedną bazę po drugiej: a twoja matka; a twoja matka; a już nie pamiętasz jak; a weź zejdź ze mnie; a trzeba było odejść do tej Darii, to byłabym szczęśliwsza z Andrzejem; a trzeba było; a ojciec mnie przed tobą ostrzegał, mówił, nie rób tego, córeczko kochana… Aż wreszcie Kamila postanawiała odegrać swoją stałą rolę, w pewnym momencie wstawała i wychodziła z pokoju, spod wielkiego drukowanego na płótnie Jezusa z dłońmi złożonymi do modlitwy, trzaskając drzwiami, aż Jezus leciutko podskakiwał na ścianie, a matka i ojciec wrzeszczeli nieodmiennie: „Jak ty się zachowujesz, gówniaro!”, na co nie zwracała uwagi, czy raczej starała się jej nie zwracać, bo szukała nożyczek i kleju biurowego w sztyfcie.

Na tym samym piętrze, na którym Kuba ścierał się z Tomkiem, swoją odwieczną wojnę podjazdową prowadzili Tubiczowie.

– Ja chcę tylko odrobiny spokoju – rzucał sprzed telewizora on, ona zaś kontrowała:

– Nie spokoju, tylko gnuśności. Zapaść się chcesz w siebie, gnić tu.

– Jakie gnić? Że się nie szlajam po tych Uniwersytetach Trzeciego Wieku, nie znaczy, że chcę gnić. Żyję sobie na emeryturze, wygodnie, jak należy. Że w fotelu siedzę? No siedzę, rozstrzelaj mnie za to! Chyba w tym wieku sobie zasłużyłem.

– Na co? Na bezruch? W trumnie sobie na to zasłużysz. A tu tylko gęba w telewizor, pilot w łapę i pyk-pyk-pyk. Pyk-pyk-pyk. Przecież ty nic nie oglądasz z tego, co przerzucasz. Nic. Jakbym cię spytała, co widziałeś przez ostatni kwadrans…

– Ależ proszę. Pytaj.

– No, co?

Edmund Tubicz spiął się nieco w sobie i spróbował sobie przypomnieć.

– Reklamy były. Jedna o proszku do prania, druga o rosole w kostkach.

– O programie mówię.

– Coś o powrotowcach.

– Co takiego?

– A weźże, Lola, cóżeś się tak na mnie uwzięła? Ja chcę tylko spokoju, powtarzam.

– Ktoś ci w tym spokoju przeszkadza?

Poruszył się ciężkim ciałem w fotelu, rozejrzał się po wiszących na ścianie trofeach. Na owalnych tarczkach z lakierowanego dębu widać było mniejsze i większe poroża, fajki dzików, dwie sarnie głowy, łeb borsuka. Patrzenie na to, co osobiście zabił, przynosiło mu ukojenie.

– A żebyś wiedziała – zebrał się w końcu – że przeszkadza. Wydałaś górę pieniędzy na tego… laptopa, a nie umiesz go używać.

– Przecież się uczę!

– Tak, wiem, przez to z tymi pedałami się zadajesz. Jakby nie dało się z kim innym. Ja cię, Lola, nie rozumiem. Po co ci to wszystko? Latanie do tych z góry, żeby sobie słówka powtarzać, żeby rozmawiać… a przecież ty i tak nigdy do Anglii nie pojedziesz! Srali muchy, będzie wiosna. Pedałów jeszcze do domu sprowadza… Ciesz się, że nie jestem młodszy, bo jakby mnie jeden z drugim próbował…

– Nie pochlebiaj sobie! Może to są pedały, a ty jesteś… – Lola przyjmowała sklerozę z cierpliwością, ale nic nie irytowało jej tak jak momenty, w których słowa brakowało jej w samym środku awantury, zupełnie niestrategicznie – …o, homofobem! To się leczy! – rzuciła na koniec hasło, które skądś samo jej się zapamiętało.

Na samej górze Tanningowie kłócili się, jak zawsze, o angielską politykę, bardzo jednak kulturalnie i powściągliwie.

Jeden jedyny pan Włodek korzystał ze swojej samotności, na nikogo nie wrzeszcząc, ani też nie wysłuchując niczyich wrzasków. Na wpół siedział, na wpół leżał na rozgrzebanym łóżku, pomiędzy jedną fazą przyśnięcia a drugą, i próbował obmyślić jakiś naprawdę przydatny wynalazek czy usprawnienie, które jednak jak na złość wciąż nie przychodziły mu do głowy, a przecież mogłyby przyjść i przynieść jakieś miliony. Pan Włodek wpatrywał się zatem w cienką, zimnawą herbatę o powtarzalnym, niestety, bukiecie starej ziemi i masła.

*

Obrażeni, siedzieli teraz w osobnych pokojach – Tomek, oglądając kolejne sceny z kolebiącymi się niepewnie zombiakami, Kuba, przeglądając Allegro; zerknął w róg ekranu i przypomniał sobie, że jest umówiony. Poprawił sobie tylko włosy, wziął w garść złożonego laptopa i zwinięty kabel, po czym wyszedł na klatkę.

– O, no proszę, kogo my widzimy! – zawołała Dorota Tanning, zstępując po schodach w bardzo już wiosennym kostiumiku w kolorze róż herbacianych. – Widziałam cię ostatnio parę razy w wiadomościach. Kariera, widzę, się rozwija. Brawo, brawo. Kenneth kazał sobie tłumaczyć co do słowa!

Przystanęła na ich piętrze, więc wypadało przyjąć ten serdeczny przyjacielski prezent: niechcianą konwersację towarzyską, która pasowałaby do kostiumiku i angielskich klatek schodowych, miękkich od wykładzin w różnych odcieniach beżu i gołębiej szarości.

– Tak, dużo mam ostatnio pracy – powiedział, przekładając laptopa z prawej ręki do lewej.

– Idziesz do sąsiadki?

– Owszem, mamy kolejną lekcję. Ostatnio uczyliśmy się googlować. Powiedziała: „A ciekawe, czy coś o mnie piszą”. Pisali. Stwierdziła: „Bardzo dobrze piszą”, i potem już zajmowaliśmy się tylko googlowaniem wiadomości o różnych pisarkach na zajęcia.

– Zajęcia?

– Uniwersytet Trzeciego Wieku – szepnął poufnie. – Poważna sprawa.

Postali tak jeszcze chwilę, zupełnie jakby pod stopami mieli wspomnianą angielską wykładzinę, a nie zdekompletowane barwne płytki sprzed stu lat. Dorota coś opowiadała, a on przyglądał się wzorom na płytkach, i to z takim zapamiętaniem, że musiała mu dwa razy powiedzieć: „To na razie, pozdrowienia dla Tomka!”.

– Dziękuję, przekażę – uśmiechnął się zdawkowo, po czym odwrócił na pięcie i zadzwonił do drzwi. Na klatce rozległ się stłumiony dźwięk, ten co zawsze: ptasi trel, równie sztuczny jak leśny aromat z zielonej choineczki, wiszącej od niepamiętnych czasów w Tubiczowym samochodzie. Tubicz bowiem, swego czasu zapalony myśliwy, zawsze powtarzał: „Kocham las i całą przyrodę”, co w rezultacie prowadziło do elektrycznych ptasich treli i choinkowych aromatów.

– Dzień dobry, dzień dobry, uczennica gotowa! – przywitała go entuzjastycznie pani Lola. I kiedy tak siedzieli we dwójkę, próbując rozeznać się w sprawach internetu, Tanningowa, znużona kłótnią z Kennethem, podążała na spotkanie z przyjaciółką Lucynką, najpierw do kina, a potem na liczne wódeczki do Barana, Kenneth zaś, znużony kłótnią z nią, zmierzał na jakiś koncert jazzowy; kiedy Włodek przysypiał, Tubicz, zatrzasnąwszy demonstracyjnie drzwi do salonu, przerzucał kanały, Tomek robił wieczorną rundkę po messengerze, zagadując to tego, to tamtą, Koszak spał, Koszakowa się modliła przed snem, bogini Eris mogłaby się już zmywać z tego domu – ale nie. Zwinąwszy wielkie czarne skrzydła o szafirowym połysku, siedziała teraz na regale nad ostatnim swoim bastionem, biurkiem Kamili, która wydrukowawszy kilkanaście sugestywnych kadrów z Pornhuba, wyklejała właśnie swoje opus magnum, wielką gejowską orgię, rozpościerającą się na całym blacie i zarazem po całej historii gejowskiej pornografii ostatnich dekad. Wychudzeni chłopcy z rosyjskich blokowisk ugniatali się tu pod muskularnymi ciałami kalifornijskich ogierów o wydepilowanych klatach, dorodne słowackie twinki z rumianymi twarzami pieprzyły się w rozmaitych układach pod bokiem wytatuowanych knurów z berlińskich loszków i rosłych Arabów z paryskich przedmieść, a wintydżowy pan z ejtisowym wąsem i zarośniętą pachą znów przeżywał po blisko czterdziestu latach orgazm z czasów zupełnie innej epidemii.

Eris, z rękami skrzyżowanymi na płaskich, suchych piersiach, pozostawała niemalże nieruchoma; siedziała na regale jak na grzędzie i tylko raz na jakiś czas rozpościerała skrzydło, by końcami lotek podsunąć Kamili to którąś z wyciętych scen, to klej biurowy, to nożyczki.

Orgia obrastała w kolejnych mężczyzn. Żaden z nich nie zważał na hasła, którymi Kamila wyklejała teraz starannie kwadratową ramę tego dzieła – wszyscy, w przeciwieństwie do niej, zdawali się szczęśliwi, a przynajmniej zadowoleni.

Ale z naszymi umarłymi

Подняться наверх