Читать книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel - Страница 4
I
PRELUDIUM
ROZDZIAŁ II
ОглавлениеWiesz, ja bym może tak po rzymsku, w pozie półleżącej, co? – jęknęła Elżunia, przenosząc się z krzesła na kanapę. – Po długim dyżurze zawsze jestem w jakiejś takiej… przetrwalnikowej formie. Że poleżałabym. Że samo by się zrobiło, samo załatwiło, a ja bym leżała, o tak, widzisz. Poppea.
Tomek popatrzył na nią znad kuchennego blatu.
– Że samo by się zrobiło, ale tiramisu przyniosłaś.
Przeciągnęła się, sięgnęła po koc i nakryła nogi.
– Bo to niby taka robota. Pieczenia żadnego, biszkopty kupne, a zimną kawę to mam zawsze, jak wiesz. Jak mój kolor?
– Ten szafirowy to nawet ładny. Lepszy od poprzedniego. Pacjenci ci się nie płoszą?
– Nie. Zwłaszcza dzieci nie. Dorośli czasem tak.
Ze wszystkich możliwości prokrastynacyjnych, jakie rzeczywistość podsuwała Tomkowi, dziś trafiła się najlepsza: wolny dzień Elżuni, którą można było zaprosić, usadzić – lub, jak się okazało, ułożyć – i podyskutować z nią na tematy różne, z których żaden nie dotyczył doktoratu.
– Chcę powiedzieć tylko jedno… – zaczął, podając jej talerzyk z ciastem; widelczyk przez chwilę kołysał się na brzegu, zabrzęczał, błysnął srebrzyście, ale nie upadł.
– Nigdy nie chcesz powiedzieć jednego. Jeżeli zamierzasz znowu mówić o beznadziejności związków międzyludzkich, to uroczyście oświadczam… o, całkiem dobre wyszło. Poprzednim razem za dużo było po wierzchu tego gorzkiego kakao.
– Mnie kakao pasowao. Smakowao.
– …uroczyście oświadczam, że zacznę z ciebie ściągać stówę na godzinę za psychoterapię.
– Och – machnął ręką – teraz to już przynajmniej sto dwadzieścia. No to ściągaj. Ale co, sama powiedz, są beznadziejne?
Elżunia dotknęła jednego z szafirowych kolców na głowie, jakby chciała sprawdzić, czy się nie stępił.
– Z reguły są, tak. Ja to najlepszy przykład, matka znowu zadzwoniła do mnie, gorąca linia Węgrów–Kraków, że jestem wyrodną córką, jedyną, która nie dała jej wnuków, że nie przyprowadziłam zięcia, że wstyd, że smutek i ojdanadana. No ale ty to chyba nie możesz narzekać?
Tomek, który przysiadł na przeciwnym końcu kanapy, teraz prawie się zerwał:
– Ja nie mogę narzekać? Ja?! Mogę! I będę! Jestem znakomity w narzekaniu.
– Ale Kuba też jest znakomity. W sensie ogólnym, nie w narzekaniu. Tak poza wszystkim.
Westchnął z rezygnacją.
– No jest! Jest! I to mi strasznie w narzekaniu przeszkadza. Do pracy chodzi, zarabia, ja sobie mogę być w domu, pisać… Tak, dziękuję za ten karcący wzrok, Elżuniu, potrzebny mi był… Tak, wiem, nie piszę, w tej akurat chwili nie piszę… ale to od razu nam tu heteromatrycę wprowadza w ognisko domowe, od razu on jest tym maczosamcem, co to mięso do jaskini, a ja tu przędę i pobruszam.
– Ać on pobruszy też czasem?
– Czasem pobruszy, tak. Po tych ponad dziesięciu latach to jednak rzadko… Może nie zupełna śmierć łóżeczkowa, jak u lesbijek po roku, ale jednak rzadziej niż kiedyś. Najlepiej, jak któryś z nas gdzieś wyjedzie na dłużej, to wtedy jest jak za dawnych lat, zaczarowanych seksów świat. Ale wiesz, o co chodzi? Że od razu mu się od tego podziału ról włącza samczyk. A poza wszystkim, czego oczywiście nie przyzna… Chcesz jeszcze kawałek?
– Chcę.
Ruszył z oboma talerzykami do kuchni, wyjął trzeci, na którym umieścił żelazny zapas tiramisu dla Kuby, włożył do lodówki, resztę podzielił na pół.
– Do czego się nie przyzna?
– Kuba? Nie przyzna się, że pracoholizuje sobie. Że wybrał ten system maczo, bo mu on po prostu idealnie pasuje. Narzeka, że robi nie to, co chce, że haruje od rana do wieczora, ale prawda jest taka, że on się uwielbia urobić po pachy, wrócić do domu i paść. Ewentualnie przed snem posłuchać jeszcze jakiejś martwej diwy z płyty. Bo wiesz?
– Wiem, wiem. Dzięki temu grozy życia nie widać.
– Dla takich ludzi są korporacje. Serio. Byłby idealnym korposzczurkiem. Tylko brałby jeszcze kokainę, bo tam wyższe obroty.
Krem z talerzyka zeskrobywała wytrwale, nie idąc na najmniejsze ustępstwa.
– No ale i tak masz lepiej niż ja – powiedziała w końcu. – Wieczna panna na wydaniu.
– Nie chcesz wychodzić za mąż, więc nie jesteś panną na wydaniu.
– To prawda, ale być sama też jakoś nie chcę.
– A co z tym Grekiem, co się pałętał?
– Wypałętał się z powrotem do Grecji.
– Janusz?
– Jaki Janusz? – prychnęła. – Nie miałam żadnego Janusza.
– Juliusz!
– Aaaaaa, Juliusz. No niby tam się gdzieś jeszcze przewija… ale wiesz, wy lubicie młodszych, ja lubię starszych. I jesteście w lepszej sytuacji, bo w miarę jak się starzejecie, to macie coraz więcej tych młodszych od siebie. A ja coraz mniej.
– Nie masz jeszcze siedemdziesiątki, żeby oni wszyscy mieli dziewięćdziesiątkę i właśnie ci wymierali.
Przytaknęła.
– Nie mam. Ale oni nie wymierają. Oni leniwieją.
Podniósł głowę; za oknem rozsnuł się drobny, siekący deszczyk wczesnowiosenny. Fasady kościoła prawie nie było widać w tej szarości marcowej, w tych pomyjach po ubiegłym roku. Elżunia podciągnęła nieco wyżej kocyk, przez co wyglądała teraz jak rekonwalescentka w alpejskim sanatorium dla gruźlików.
– Widziałam ślady. Na drzwiach. Że znowu mieliście te naklejki.
– Wlepki, tak.
– I podejrzewacie tamtą dziewczynkę?
– Dziewczynkę – wycedził przez zęby – podejrzewacie – wycedził raz jeszcze. – Niczego nie podejrzewamy, tylko widzieliśmy ją przecież.
– Tak?
– No tak, tak. – Tu wstał i zaczął deklamować: – Nowa superbohaterka, Koszakówna! Ze wszystkich pomst i wendett, które może wywrzeć na całym świecie za wszelkie swoje krzywdy prawdziwe i zmyślone, wybiera wendettę najkrwawszą: wlepki! Skierowaną przeciw najniebezpieczniejszym potworom: gejom. Na potęgę posępnego… posępnego czego? Co by pasowało?
– To ma być epos?
– Nie no, wstęp do kreskówki. W He-Manie było o potędze posępnego czerepu, a tutaj to nie wiem. Epos brzmiałby inaczej. Heksametrem. „Gniew, bogini, opiewaj gówniary, córki Koszaków… zgubę niosący i klęski… ta da da… nieprzeliczone pedałom…”
– Co tyle nalepek…
– Co tyle wlepek… kąśliwych… – liczył przez chwilę akcenty – „…Co tyle wlepek kąśliwych na wrotach im przykleiła oraz słów uznawanych powszechnie za obelżywe…”.
– Że przyklejała słowa?
– Nie, nie, czekaj! „Oraz słów uznawanych powszechnie za obelżywe, pisała długie wiązanki tuż ponad linią lamperii”.
– A pisała?
– Raz czy dwa razy. Głównie wlepki, bo to szybciej. Drukuje je prawem wilka w kiosku dwie przecznice dalej, na papierze klejącym A4, pewnie za własne kieszonkowe, składane na ołtarzu ojczyzny.
– Sama wymyśla?
– Gdzie tam, skądś ściąga. – I owszem, nie mylił się: z często kasowanych profilów na fejsie, z zamkniętych forów brygad i organizacji; paleta była raczej skromna, tak zwane barwy patriotyczne: czarna, biała i czerwona, do tego rozmaite zawołania częstochowskie, zarówno pod względem katolickiej treści, jak i dokładności rymu, na przykład: „CHŁOPAK DZIEWCZYNA NORMALNA RODZINA”, „PIERDOLONE LESBY GEJE, CAŁA POLSKA Z WAS SIĘ ŚMIEJE”. – Te… te… – szukał słowa – perły twórczości zdrowego jądra narodu.
– Mnie tam jej żal.
Tomek wstał, przesadnie wzruszył ramionami i poszedł wyczyścić z resztek blaszkę po tiramisu. Spór o Kamilę nie był niczym nowym, raczej powracającym refrenem ich przyjaźni. Trwało to przynajmniej z rok, odkąd Koszakowa zaprowadziła córkę do przychodni z jakimś problemem (objętym tajemnicą lekarską, więc Tomek nie wiedział jakim, ale w każdym razie z niczym poważnym) i Elżunia zapałała do niej nie do końca zrozumiałą sympatią, na którą składało się kilka różnych kwestii. To, że Kamila faktycznie była dziewczynką niegłupią, że dorastała w na pierwszy rzut oka toksycznej rodzinie (co w Elżuni od razu wzbudzało poczucie solidarności), i wreszcie, że – jak widać było z karty pacjenta – mieszkała w domu, do którego niewiele wcześniej sprowadzili się najbliżsi przyjaciele pani doktor. Choć rewelacja ta wcale nie została przyjęta z entuzjazmem ani przez Koszak matkę, ani przez Koszak córkę. I tak trwało to dziwną siłą rozpędu przez kolejne miesiące, w których Elżunia stopniowo zapoznawała się z Kamilą, nawiązywała więź, budowała bliskość, co oczywiście prowadziło do licznych żartów, że zachowuje się jak rasowy pedofil. Wprawdzie po tylu latach zwierzeń wszyscy troje znali na pamięć swoje fetysze i wiedzieli, że czternastolatka o brzoskwiniowej cerze nijak się ma do pięćdziesięcioparoletnich mężczyzn z lekkim brzuszkiem i sentymentem do Coltrane’a, w których pani doktor zazwyczaj celowała, więc dla wszystkich było jasne, że nie ma w tym podtekstu seksualnego, ale intensywność tej jej relacji z Kamilą była osobliwa.
– Nie obraź się, Elżuniu – powiedział Tomek, oblizując palec, którym z blachy wybrał ostatnie kleksy kremu – ale moim zdaniem to jest wyparty instynkt macierzyński.
– E tam. Bo wam to się wydaje, że jak kobieta jest po trzydziestce, to zegar biologiczny tyka, rany boskie, hormony szaleją i baba szaleje z nimi…
– „Wam gejom”?
– Wam facetom, wszystkim. A to jest normalny odruch, pomóc komuś, kto sobie nie radzi. I to, czy jest dzieckiem, czy nie jest, ma znaczenie o tyle, że dzieci zasadniczo nie radzą sobie bardziej niż nie-dzieci. Zresztą Kamila ma czternaście lat i nie powiedziałabym, że to dziecko.
Tomek wzruszył ramionami.
– „Kamila”.
– No, Kamila, tak ma na imię. Nie wiedziałeś?
– Zrobić kawy? Niby wiedziałem, ale i tak tego imienia nie używamy. A z pewnością nie zapamiętałem go tak szybko jak ty.
– Nawyk pamiętania imion z przychodni. Kawy? Maleńkie espresso, bez mleka, bez cukru, bez niczego. To jak o niej mówicie?
Tomek uśmiechnął się pod nosem, wygrzebując kapsułkę z pudełka:
– Normalnie to „gówniara”, a jak jesteśmy w wyjątkowo dobrym humorze, to Koszakówna. – Elżunia nie skomentowała, ale zademonstrowała swój stosunek całą postawą, począwszy od cienkich różowych skarpetek w banany wystających spod koca, po kolce fryzury na czubku głowy. – Skąd zresztą wiesz, czy ona sobie nie radzi?
– Tomeczku, może ty już się zajmij tą kawą, a nie psychologizuj.
– Ale ja poważnie pytam.
– A ja ci poważnie odpowiadam. Ty byś sobie radził? Z taką matką, z takim ojcem?
– Och – machnął ogólnie w przestrzeń – bez przesady, że to taka patologia.
– Nie w sensie, że piją i biją, ale przecież oni są cały czas wściekli. Na siebie, na nią, na świat dookoła.
– To się nazywa u nich miłość chrześcijańska. Agape. Masz.
– Dziękuję. Wiesz co, jednak odrobinę cukru jakbyś mi mógł… o, tak. Ja po prostu uważam, że moglibyście jej poświęcić trochę czasu…
Tomek usiadł, zarzucając teatralnie nogę na nogę.
– Koniecznie. Ko-niecz-nie! Mamy prawdziwy nadmiar czasu. Ja szczególnie odczuwam go, gdy siedzę nad doktoratem, a Kuba w pracy. Kiedy się z tobą ostatni raz widziałem, no? Do pani Loli czasem któryś z nas zagląda, bo ją uczymy, jak pracować na komputerze, ale z przyjaciółmi, ze znajomymi to się praktycznie nie widujemy. Odcięcie zupełne – uderzył o oparcie kanapy brzegiem dłoni – blokada. Kojarzysz Tanningów?
– Tych Anglików, od których wynajmujecie? Co mieszkają na górze?
– Tak. On Anglik, ona Polka. Cały czas nas zapraszają, żebyśmy wpadli…
– Trochę tak dziwnie. Że tu wynajem, czynsz co miesiąc, a tam jakieś towarzyskości.
– Nie? No właśnie, też tak myślę. Ale zapraszają. I nawet wydaje się, że to ciekawi ludzie, ale naprawdę nie mamy czasu, byliśmy tam w sumie dwa, trzy razy…
– Z czynszem?
– Nie no, z czynszem to nie liczę. Na ogół zresztą przelewem idzie, chyba że mamy coś do obgadania. Ale mówię o zwykłych spotkaniach. Po prostu nie ma czasu. A teraz zobacz: ja tu z tobą rozmawiam o relacjach międzyludzkich…
– Beznadziejnych – wtrąciła.
– Beznadziejnych, właśnie. I nie piszę doktoratu, a tam biedny Kubuś…
– …realizuje się w swoim pracoholizmie, co go uszczęśliwia.
Tomek popatrzył na nią z wyraźną wdzięcznością. Ale kiedy dodała: „Idź, przynieś z lodówki tę porcję dla niego. Nic mu nie powiemy”, uniósł się jednak honorem:
– Niepisanie i Szymuś to jedno, a wyjadactwo to drugie. Wierny mu nie będę, w każdym razie nie w tradycyjnym sensie, ale nie będę mu wyżerał twojego tiramisu. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
*
Kuba miał może w sobie rys pracoholika, ale nie do końca taki, jak to opisywał Tomek; sama praca w telewizji była nadspodziewanie czasochłonna, toczyła się bowiem w warunkach nieustannych niedoróbek, chaosu i wiecznej maniany, przez co każde ujęcie trwało cztery razy dłużej, niż było to rzeczywiście konieczne. To dźwiękowiec zapomniał baterii, więc trzeba było przerwać, wyciągnąć stare, włożyć nowe, wszystko powtórzyć, to operatorowi nie pasował odcień bieli, to ujęcie przerywał okrzyk: „Znalazłem nakładkę”, to ktoś jeszcze musiał mieć teraz swoją przerwę wymaganą przez związki zawodowe – i nagle wszyscy popadali w letarg. Kuba więc zostawał w telewizji godzinami nie dlatego, że praca tak go zasysała, ale ze względu na jej dziwną pozaczasową naturę. Jedynym ratunkiem był bliski termin emisji: wtedy ekipa, od operatora po montażystę, faktycznie potrafiła się spiąć i wyprodukować co trzeba w tempie ekspresowym.
Ale nawet rozwleczenie całego procesu produkcji do niewiarygodnych dłużyzn nie irytowało Kuby tak, jak przydzielana mu robota. Bo niechże to nawet nie będzie Gundula Janowitz, niech to będzie turniej śpiewaczy szkół średnich, niech to będzie wystawa w Narodowym, niech to będzie młody artysta z MOCAK-u, który z poważną miną wyjaśnia wszystko, co wytnie się w montażu, zostawiając tylko: „Cieszę się, że mogę zaprosić państwa do MOCAK-u”. Ale nie. Było to, co przydzieliła mu po uważaniu Anka.
Któż nie zna tego stereotypu miłej młodej szefowej, która dostała wysokie stanowisko w telewizji dzięki wysokim kwalifikacjom? Oczywiście nikt nie zna – i Anka też do niego nie pasowała, bo takiego stereotypu nie ma. Uwielbiała mówić, że „do wszystkiego doszła pracą własnych rąk” i że „miała cztery razy ciężej niż faceci, ale to ona jest szefową”. To prawda, miała cztery razy ciężej niż oni, ale jej matka była wysoko w pionie finansowym ośrodka. Poza tym ich matki, żony czy stryjkowie też kimś tu byli, wszystko to były walki uprzywilejowanych. Do wielkiego matczynego cyca Telewizji Polskiej przyssane były od pokoleń całe klany – i nie chodziło o żadne „resortowe dzieci”, o prezesów i wicedyrektorów, o całą tę śmietankę z wysokimi pensjami, którą wymiatały każde wybory, tylko o tych, co poniżej: kierowców, makijażystki, dźwiękowców, strażników. Mało kto przyszedł tu zupełnie z zewnątrz, jak Kuba, który dopiero z czasem zdał sobie sprawę, że zbieżność nazwisk na ogół jest nieprzypadkowa, a przecież należy doliczyć wszystkie rozwody, drugie małżeństwa, zarzucone nazwiska panieńskie, nie mówiąc już o trwałych i nietrwałych związkach pozamałżeńskich. I nagle okazywało się całkowicie oczywiste, że wujek dziewczyny, która cię maluje przed wywiadem, prowadzi bufet, jej chłopak nosi światła, a babcia też malowała, ale dawno temu, samą Ryster na Woronicza.
Taka też była Anka: miała swoje wykształcenie, swoje umiejętności, nieprzesadnie może wysokie, ale za to ciężko wypracowane; wypiła przez lata swoją porcję napojów energetycznych, począwszy od tych pierwszych, najdzikszej chemii, przeszła przez dwa małżeństwa i pewną liczbę romansów, w tym dwa ważne strategicznie (nie dla niej, dla nich). I była bardzo głęboko przekonana, że wie, czego widzowie chcą, a czego nie chcą. Skoro porozbijane groby w Cikowicach są dla nich o wiele ciekawsze niż emerytowana śpiewaczka, a zatrucie pokarmowe w znanej restauracji nieporównanie bardziej interesujące niż nagroda literacka, to Kuba, dziennikarz działu kultury, robi materiały o grobach i zatruciu pokarmowym – koniec, kropka, materiał oddajesz do siedemnastej.
A zwłaszcza kiedy – jak miało się okazać – w stronę mediów toczy się gigantyczna kula kontentu, który można skapitalizować na najróżniejsze sposoby.
*
Bo ze trzydzieści kilometrów dalej, tam gdzie poprzedniego dnia Kubę posłano zamiast robienia wywiadu z Gundulą Janowitz, wydarzyło się wówczas niemalże niepostrzeżenie coś, co miało przejść do historii jako rozpoczynający nową erę w dziejach ludzkości Incydent Cikowicki.
Z początku nic na to nie wskazywało: droga była siwa i senna, na poboczu szarzała sztywna od szronu mizerna trawa, z której nie tak dawno zeszły śniegi, betonowy przystanek majaczył w cienkiej mgle jak egipska mastaba, przeniesiona cudem na podkrakowską wieś, może jako nieudana reklama wczasów w Szarm el-Szejk. Czterdziestosiedmioletnia pracownica bocheńskiej pralni, Krystyna C., szła na przystanek minibusa, który miał ją zawieźć do miasta; długo jeszcze – przynajmniej do października, kiedy sześcioletnia dziewczynka dopadła ją w skrytce na stryszku i przegryzła jej krtań – nie mogła sobie wybaczyć, że tego dnia założyła grube, ciepłe pończochy i pogrubiającą pikowaną kurtkę, w których wkrótce przeparadowała przez rozkładówki kolejnych tabloidów i przez wszystkie wydania serwisów informacyjnych w kraju, a z biegiem dni również na świecie. Rzeczywistość wszakże ma to do siebie, że wydarza się raz tylko – i teraz nic już nie mogło odwrócić chwili, w której, stojąc w samych majtkach i cielistym biustonoszu przed szafą komandor brzoza jasna, wybrała te, nie inne pończochy, ani kiedy w zimnej sionce domu sięgnęła po kurtkę z wiśniowego ortalionu, która upodobniała ją, jak śmiał się potem jej szwagier, do ludzika Michelina.
Zawiało od wschodu i opatuliła się ciaśniej szalikiem; busik miał być za sześć minut. Ani usiąść, bo ławka – przynajmniej ta jej część, gdzie zostały jeszcze deski – zimna, ani wyściubić nos poza wiatę, bo wiatr raz po raz wali zimnymi dmuchami. Stała więc, założywszy ciasno ramiona, i gapiła się w przestrzeń. Przystanek był kawałek od zabudowań, więc czasem zdarzało się jej o tej porze wypatrzyć jakiegoś zabłąkanego zająca albo skubiącą trawę w polu sarnę, co na głos silnika pryśnie zaraz między skiby czy zarośla.
Tym razem jednak nic z tych rzeczy, zresztą było jeszcze dość ciemnawo i mgliście i trudno było wypatrzyć cokolwiek na odległość paru metrów. Przespacerowała się do końca wiaty, zawróciła, znowu, aż, zamyślona, wyszła tuż za jej krawędź. I zamarła.
Przy samej betonowej ścianie stał, kiwając się lekko, niewysoki mężczyzna. A raczej to, co z niewysokiego mężczyzny pozostało – bo wyglądał, jakby właśnie napadła na niego sfora bestii, czy może dotknęła go jakaś straszna, zapomniana choroba, coś w rodzaju trądu, który zżarł mu duże części tkanek: na czole brakowało sporego płata skóry, od lewego, podkrążonego oka zaczynała się długa rana, sięgająca do szyi, a cienkie, zbyt cienkie na tę porę roku ubranie całe było w buroczerwonych plamach, jakby coś przesączało się z tego ciała i stopniowo zasychało w splotach materiału.
– Proszę pana… Czy… czy… czy pan mnie słyszy? – zapytała.
Ale nie odpowiedział. Nie wydawało się też, żeby zdawał sobie sprawę, jak wygląda; nie wił się z bólu, nie kulił z zimna, nie błagał o pomoc, po prostu patrzył nieco zdezorientowanym wzrokiem. Była pewna, że jest w szoku – zaczęła się gorączkowo rozglądać, czy gdzieś w pobliżu w rowie nie leży wrak samochodu, bo przez moment myślała, że może po prostu rozbił się przed chwilą po pijaku. Ale nie – żadnych pogiętych blach, żadnych powalonych drzew, w pobliskim rowie, dostrzegła to przelotnie, choć nie zarejestrowała, kicał tylko zajączek.
Z letargu wybudził ją odgłos hamowania i po chwili zniecierpliwiony głos kierowcy:
– Pani Krystyno, wsiada pani? Pani Krystynko?
– Niech pan dzwoni na pogotowie – wymamrotała, obracając się ku niemu. – Niech pan w tej chwili dzwoni na pogotowie – powtórzyła, po czym podeszła do drzwi busa, tym samym odsłaniając postać, stojącą przy samej wiacie.
Ktoś w środku zaczął dzwonić, do szyb od strony pobocza przykleiło się kilka twarzy, a potem Krystyna usłyszała tylko stłumione łupnięcie. To zemdlał ekspedient dojeżdżający z Kłaja do sklepu „Wszystko za 5 zł albo więcej”.
*
Zombi z Cikowic, zwany potem oficjalnie Pacjentem numer 1, wcale jako zombi rozpoznany nie został (a ekipa telewizyjna, kompletnie nieświadoma takiej atrakcji, najspokojniej wróciła do Krakowa). W Samodzielnym Publicznym Zakładzie Opieki Zdrowotnej w Bochni – Szpitalu Powiatowym imienia Błogosławionej Marty Wieckiej, skierowano go na oddział ratunkowy, a do karty wpisano „obrażenia ogólne, wstrząs pourazowy”. Lekarz, który udzielał mu pierwszej pomocy, zauważył pewne osobliwości, ale był akurat sam na dyżurze, więc zlecił opatrzenie widocznych ran oraz komplet badań, po czym popędził do kolejnych pacjentów. Ani miejscowe media, ani tym bardziej krajowe w ogóle sprawy nie odnotowały, co zresztą nie powinno zaskakiwać, bo codziennie w różnych miejscach całego kraju znajduje się ofiary najdziwniejszych wypadków i trudno, by każdą z nich zawracać głowę telewidzom.
Wszystko wydało się drogą bardzo okrężną, właściwie: dookoła świata. Jednym z pasażerów porannego kursu był piętnastoletni Grzegorz, uczeń Gimnazjum imienia Świętej Kingi w Bochni, który najpierw nakręcił leżącego na podłodze busika omdlałego ekspedienta, a potem postać majaczącą za szybą i gestykulującą gwałtownie panią Krystynę w pogrubiającej kurtce z wiśniowego ortalionu. Do południa filmik na Facebooku udostępniło czternaście osób, głównie uczniów tego samego gimnazjum, ale wtedy podekscytowany popularnością autor zmienił ustawienia postu na publiczne. O szesnastej udostępnień było półtora tysiąca, przed północą nastąpiła fejsbukowa eksplozja, kiedy włączyły się Japonia i Korea z ich poświęconymi zombim stronami fanowskimi. Rano polskie serwisy informacyjne podały informację, że w Kraju Kwitnącej Wiśni młodzież z pokolenia postprawdy nabrała się na film o polskiej ofierze wypadku. Samą postać, ze względu na widoczne obrażenia, starannie wypikselowano.
Pan Włodek, który akurat wszedł w jedną z faz przerwy w swoim codziennym letargu, pstryknął pilotem i zobaczył pomarańczowo-żółte studio telewizji śniadaniowej (naszykowane tak, żeby niebawem dało się tam ładnie ustawić żonkile i pisanki), gdzie na jednej kanapie siedziało dwoje prezenterów, a na drugiej lekarz, któremu widać dla większej powagi kazano włożyć na garnitur kitel:
– …o tym może lepiej wypowiedziałby się socjolog, psycholog, specjalista od kultury masowej – sumitował się kitel. – Ja natomiast jestem lekarzem i zgodnie z obecnym stanem wiedzy medycznej mogę powiedzieć, że nie stwierdzono czegoś takiego jak istnienie „żywych trupów” czy…
– A jednak znamy ten fenomen – przerwała kitlowi sportowa marynarka – nie tylko z filmów grozy. Są przecież książki popularnonaukowe…
– Przepraszam bardzo – żachnął się kitel – ale w takich kwestiach nie mogę polegać na literaturze innej niż naukowa…
– To co w takim razie pan jako specjalista może powiedzieć telewidzom? – włączyła się garsonka.
Lekarz rozłożył ręce:
– Mam do czynienia z nakręconym przez jakiegoś człowieka filmem, nie z pacjentem jako takim. Po pierwsze, może to być efekt charakteryzacji, po drugie…
– Pacjenta zabrano do szpitala – wtrąciła się marynarka.
– Proszę pozwolić mi dokończyć. Po drugie, nie sposób diagnozować na podstawie filmu, w tym celu musielibyśmy przeprowadzić rozmaite badania. Mogą to być urazy mechaniczne, na przykład po wypadku, może to być także zaawansowane stadium jakiejś choroby skórnej.
– Chętnie porozmawialibyśmy dłużej z panem doktorem na ten fascynujący temat – zakończyła prezenterka – ale czeka nas teraz blok reklamowy. A po przerwie… – zawiesiła głos.
– …a po przerwie – podjął prezenter – pani Ludwika opowie nam, jak przyrządzić zdrowe i pożywne potrawy z pierwszych w tym roku nowalijek, natomiast starszy aspirant… – urwał i zmrużył oczy, wpatrując się w prompter – Schreiber z Komendy Powiatowej Policji w Kole podzieli się z nami wiedzą o tym, kiedy należy zdjąć zimowe opony.
Sprawa była jednak zbyt głośna, żeby pozostawić ją ot tak, odłogiem, opędzić jednym lekarzem w kitlu, siedzącym na kanapce; w paru redakcjach postanowiono dopompować oglądalność i słuchalność, więc posłano reporterów do Cikowic i Bochni, żeby odszukali tam panią w wiśniowej kurtce ortalionowej, włosy ciemne.
I dlatego właśnie teraz Kuba, jak w Dniu świstaka, wbity w ten sam płaszcz, zanurzony w towarzystwo tej samej ekipy, jechał tą samą drogą przez Kłaj. Znowu gołe drzewa z jemiołą, znowu parkany z betonu lanego we wzorek, znowu szyldy „DZIAŁKA ROLNA pow. 3200 m² SPRZEDAM”, znowu to wszystko w mżawce, i tak aż do Bochni, do pralni, gdzie pracowała ciemnowłosa Krystyna w wiśniowej kurtce z ortalionu.
Pierwszych dwóch wywiadów udzieliła jeszcze za ladą pralni, potem obwieściła, że w takich warunkach to ona pracować nie może, wzięła od szefowej zwolnienie, zabrała się z jedną z ekip do domu, przebrała się, umyła włosy, zrobiła lepszy makijaż i do wieczora odpowiadała na pytania na kanapie, z głową pomiędzy trzykrotką a obrazem przedstawiającym las zimą.
– Cały materiał jest do dupy, powiem ci – klarowała przez telefon Anka głosem nieagresywnym nawet, po prostu zwyczajowo niesympatycznym – bo to już ma i TVN, i Polsat, wszyscy ją mają, wszystkim mówi to samo.
– A co ma mówić? – rzucił Kuba, dopijając kawę w restauracji PSS Społem „Jubilatka”, wybranej przez dźwiękowca, który polecał tutejsze pierogi. – Wymyślić coś nowego? Ma krótką historyjkę, że zobaczyła tego faceta, wsiadła do busika i wezwali pogotowie. Kogo ma tam jeszcze zmieścić, królową Bonę?
– To może ten gówniarz?
– Ten od filmiku? Grzegorz. Rodzice zabronili mu wypowiadać się do kamery.
O ekspedienta sklepu „Wszystko za 5 zł albo więcej” nawet nie zapytała, nikt się nim zresztą nie zajmował, wszyscy bowiem widzieli na filmie, że od razu zemdlał; miał o to zresztą do siebie i do reszty świata pretensje, z których wyleczyła go dopiero w październiku brutalna śmierć z rąk jego własnych rodziców, zainfekowanych dwa dni wcześniej niż on.
– To wymyśl jakichś ekspertów i jedźcie do nich. Już, już.
*
W tym samym czasie dyrektor Szpitala Powiatowego imienia Błogosławionej Marty Wieckiej, z twarzą poczerwieniałą jak otwarta rana, miotał się po swoim gabinecie, objeżdżając z góry na dół tak samego lekarza przyjmującego, jak i resztę pracowników; w przerwach zaś pomiędzy atakami furii odbierał telefony od władz samorządowych i centralnych; mediów sekretarka naturalnie nie łączyła, bo po pierwsze, nie było na to czasu, a po drugie, nie obmyślono jeszcze strategii informowania o stanie pacjenta i historii jego przyjęcia na oddział. Nie miało to zresztą, jak się okazało, większego znaczenia, bo około czternastej cały kwartał ulic Windakiewicza–Oracka–Świętokrzyska–Krakowska odcięto, budynki szpitalne otoczono kordonem sanitarnym i zarządzono kwarantannę; władzę przejął przywieziony helikopterem doktor z Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej, występujący skądinąd w mundurze pułkownika, co jego rozkazom dodawało szczególnej mocy. Zdezorientowane media gubiły się w podawanych informacjach – część z nich mówiła o japońskiej histerii, inne o wybuchu poważnej epidemii, a jeszcze inne o państwowym spisku, mającym na celu ukrycie straszliwej, nieznanej choroby, którą sprowadził do Polski Klub Bilderberg.
– Słuchaj, Bronek, słuchaj! – krzyknęła pani Koszakowa, wpatrując się w głowę emerytowanego profesora KUL-u, skandującą złowróżbne wieści z telewizora. Głowa przypominała obciągniętą suchą skórą ruchomą czaszkę, w której ktoś dla wica osadził szklane oczy lalki. – Broneeek, pogłoooośnię ci!
I pogłośniła, więc emerytowany profesor KUL-u dudnił teraz w całym mieszkaniu:
– …zdepopulować Polskę, która za to, że głosi wszem i wobec swoje katolickie świadectwo głębokiej duchowości, ma zostać najzwyczajniej w świecie zniszczona przez ateistyczno-permisywistyczną Unię Europejską. Nie ulega najmniejszej wątpliwości – koło czaszki pojawił się długi, chudy i równie trupi palec – że te śmiercionośne wirusy, wyhodowane w sekretnych laboratoriach bezbożnego Zachodu, sponsorowane z bolszewickich funduszy niejakiego Sorosa, który… no, ja oczywiście nie jestem antysemitą, ale… mają zniszczyć Polskę, Polaków i polskość, wypalić ją, wypalić nas do szczętu, zostawić tutaj zgliszcza, które zasiedli się potem osadnikami z Niemiec albo, co gorsza, krajów muzułmańskich…
– Szariat! Mówię ci, Bronek, tu będzie szariat! – krzyczała Koszakowa, a Koszak odpowiadał jej z drugiego pokoju, gdzie skręcał wieszak:
– Nie słyszę, co mówisz, bo pogłośniłaś tego dziada w telewizji!
– Co? Nie słyszę, bo telewizor ci pogłośniłam! Mówię, że szariat tu będzie, profesor jeden mówi!
Punkt ciężkości jednak powoli przesuwał się w kierunku informowania o epidemii – nieznanej, choć kilkakrotnie przewinęło się słowo „ebola” – zwłaszcza odkąd pokazano oddziały wojskowe otaczające budynki szpitala oraz krzątających się tu i tam pracowników w działających na wyobraźnię kombinezonach.
W miarę jak podobne przypadki znajdowano w kolejnych miejscowościach, media polskie, a w ślad za nimi zagraniczne, przybierały ton coraz bardziej apokaliptyczny; przez chwilę Szpital Błogosławionej Marty Wieckiej miał być centralną bazą, do której zwoziłoby się wszystkie odnalezione ofiary, wkrótce jednak liczba przypadków zaczęła przyrastać w tempie tak szaleńczym, że nawet w powołanym biurze kryzysowym zapanowała panika. O północy w TVN24 spikerka, z trudem panując nad głosem, podała, że opieką otoczono – co znaczy: otumaniono zastrzykiem i przewieziono do izolatek – ponad siedemdziesięciu pacjentów. W kolejnych szpitalach nikt się już nie certolił, nie było żadnych sprowadzonych specjalistów, żadnych kordonów sanitarnych, po prostu stawiało się w progu jednego policjanta i mówiło się mu, żeby nie wpuszczał nikogo prócz personelu, miał oko na chorego, a w razie czego użył paralizatora.
Państwo zareagowało zaskakująco sprawnie: stworzono centrum kryzysowe z infolinią, ogłoszono stan wyjątkowy, do wszystkich obywateli rozesłano esemesem ostrzeżenia, żeby nie wychodzili z domu bez potrzeby, trzymali się z daleka od zakażonych, a wszelkie ogniska choroby zgłaszali służbom. Ale ta kontrola, która miała wprowadzać poczucie porządku i opanowania sytuacji, nie bardzo uspokoiła społeczeństwo.
Świt wstający nad Polską wstawał ponad krainą przeklętą, dotkniętą jakąś plagą tajemniczą, niczym średniowieczne miasto, na które potężny czarnoksiężnik rzucił klątwę, a biskup – anatemę; matki nie posyłały dzieci do szkoły, a potem wspólnie z mężami wychodziły do pracy tak, jakby nigdy z niej nie miały wrócić; w niejednym męskim oku błysnęła bohaterska męska łza; w progu niejednego mieszkania niejedne usta wyszeptały raczej dawno zapomniane słowa miłości niż „napisałam ci na kartce, co masz kupić” albo „odbierz płaszcz z pralni”. W radiu historyk z dużym dorobkiem i krótką pamięcią przemawiał nabrzmiałym troską głosem, że Polacy w chwilach próby zawsze się jednoczą, a znana aktorka pokolenia średniostarszego wypowiedziała wiele słów, z których nic nie wynikało, ale za to każde z nich wybrzmiało nienaganną dykcją. Wszystkie telewizje co parę kwadransów pokazywały zatroskaną, spoconą twarz ministra zdrowia oraz równie zatroskaną i spoconą twarz prymasa; bywało, że pojawiali się obaj na podzielonym na pół ekranie, ujawniając osobliwe podobieństwo długich, cienkich nosów zakończonych krągłą, rozdwojoną chrząstką.
– Nic nie mówią! – pieklił się pan Mundek do pani Loli, która wyjątkowo porzuciła książki na rzecz telewizji, rozumując nie bez słuszności, że jeśli wszystkich wkrótce zmiecie epidemia, najbliższe spotkanie Uniwersytetu Trzeciego Wieku i tak się nie odbędzie. – Niby, wiesz, lekarze, niby uczeni, a jak przychodzi co do czego, to szkoda gadać. Ja bym to lepiej wytłumaczył! – krzyczał, dziabiąc się wyprostowanym palcem w pierś. – Ja, rozumiesz?
– To wytłumacz – odpowiedziała, przewracając oczami. Ale na tym jego przemowa się skończyła.
Bo i rzeczywiście lekarze nie potrafili wyjaśnić tych przypadków; owszem, wszystkie one były podobne, organizmy wykazywały te same cechy, pacjenci poza nikłymi pomrukami i zdawkowymi gestami nie umieli nawiązać kontaktu czy wypowiedzieć koherentnego zdania; niektórzy artykułowali proste, krótkie wyrazy. Ogólny stan organizmów był opłakany, wskazywał na poważne wychłodzenie i spowolnienie właściwie wszystkich procesów życiowych, do tego niektóre partie tkanek sprawiały wrażenie, że zaszły już w nich – niepostępujące wszakże dalej – początki gnicia. Równocześnie nie udało się wyodrębnić żadnej bakterii ani wirusa, które mogłyby wyjaśniać taki stan rzeczy. W jednym z warszawskich szpitali, gdzie działała medyczna gałąź sztabu kryzysowego, zakwaterowano kilku zagranicznych specjalistów, którzy zaoferowali swoją pomoc i błyskawicznie wylądowali na Okęciu, a bywało, że nawet w Modlinie, pierwszym możliwym lotem – ale i oni okazali się bezsilni.
Pozostawione samym sobie, niemogące pochwalić się żadnym spektakularnym sukcesem czy wydarzeniem media próbowały czymś zapełnić pustkę, królowały więc panele dyskusyjne i uliczne sondy, w których zarówno eksperci, jak i „zwykli szarzy obywatele” wypowiadali się z równym brakiem rozsądku i z histerycznym zapałem, zawiązując osobliwy ogólnonarodowy sojusz banału i przesady. Z ekranów i z radia kipiały więc jedno za drugim dramatyczne wyznania, a lekarze milczeli, co godzinę wydając jedynie zdawkowe oświadczenie, że nie wiadomo o żadnym przełomie w badaniach, co jeszcze bardziej nakręcało spiralę paniki.
Mało kto jednak wiedział, że obok służby zdrowia epidemią zajmowała się policja, zwłaszcza że równolegle z odkrywaniem chorych poszczególne komendy zaczęły być zalewane statystycznie niewytłumaczalną powodzią zawiadomień o dewastacji cmentarzy i kradzieży zwłok. Założono roboczo, że wirus atakuje ludzi mieszkających w okolicach owych cmentarzy i sprawia, że wyładowują furię na pobliskich nagrobkach. Stąd pojawiła się hipoteza, że zarażają się nim osoby pozostające w kontakcie ze zwłokami, na przykład grabarze. Zastanawiało jednak, czemu mieliby kraść zwłoki, a także fakt, że żadnego z przypadków nie można było połączyć ze zgłoszonym zaginięciem, zupełnie jakby tych pacjentów, zabranych przecież z poboczy dróg, przystanków autobusowych, miejskich parków i odwiezionych do szpitali, nie szukał zupełnie nikt, ani rodziny, ani firmy pogrzebowe, ani zarządy cmentarzy. Teorię zatem doprecyzowano: może byli to pijaczkowie dorabiający do wina kradzieżą kwiatów z mogił i spieniężaniem ich pod cmentarnymi bramami oraz nocujący w rozwalonych grobowcach bezdomni; w takim razie wirus atakowałby tylko najsłabszych, o wyniszczonych organizmach. W miarę nanoszenia na mapę kolejnych przypadków medycznych i zawiadomień o dewastacji te dwa zbiory rozproszonych punktów, czarnych i czerwonych, zaczęły się pokrywać niemal co do joty.
Przełomem okazało się zebranie odcisków daktyloskopijnych od wszystkich hospitalizowanych pacjentów – wszystkich, dodać należy, prócz trojga, których opuszki na to nie pozwalały. Przesłane do odpowiedniej komórki policyjnej i błyskawicznie sprawdzone w centralnych bazach danych, zamiast pozwolić na identyfikację osób skazanych za cmentarne kradzieże, ujawniły – jak to ujęła prezenterka wiadomości – szokującą prawdę.
– Na chwilę obecną możemy stwierdzić – mówił drżącym nieco z napięcia głosem rzecznik policji – że udało nam się zidentyfikować dwa komplety odbitek linii papilarnych. Wprawdzie nie udowodniono naukowo, że u dwóch żyjących osób nie mogą wystąpić takie same linie papilarne, jednak w obliczu zgromadzonego materiału dowodowego należy uznać… – zmieszał się nieco – że obaj zidentyfikowani pacjenci nie żyją od pewnego czasu. Jan C., którego pogotowie zabrało z placyku przed Gimnazjum imienia Jana Pawła II w Kolbuszowej, był notowany za niepłacenie alimentów i zmarł oraz został pochowany w Kolbuszowej w… – zerknął do notatek – marcu roku dwa tysiące czternastego, natomiast druga osoba, Bogusław B., aresztowany w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym za doprowadzenie małoletniej do innej czynności seksualnej, zmarł w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym i został pochowany we Włocławku, a karetka pogotowia zabrała go również z wyżej wymienionego miasta, konkretnie ze skrzyżowania alei Jana Pawła II z ulicą Kościelną. W obu przypadkach stwierdzono, że groby, w których zostali pochowani zarówno Bogusław B., jak i Jan C., uległy uszkodzeniu i opróżnieniu. Przy czym policja w toku przedsięwziętego rozeznania doszła do wniosku, że w obu przypadkach uszkodzenie płyty nagrobnej zostało dokonane od środka, z wnętrza grobu, a nie przez sprawców działających z zewnątrz. To wszystko, co mam państwu na chwilę obecną do przekazania – rzecznik rozpaczliwie walczył z drżeniem głosu – jeśli pojawią się dalsze wiadomości w sprawie, będziemy się kontaktować z mediami.
Tu rozbłysło znów studio wiadomości i prezenterka w karmazynowym kostiumiku z dużą broszą oznajmiła:
– Łączymy się ze Szpitalem Powiatowym imienia Jana Pawła II w Kolbuszowej.
W tej samej chwili kamerzysta wypowiedział bezgłośnie: wchodzimy, a ordynator oddziału zakaźnego, równie purpurowy na twarzy co dyrektor Szpitala Powiatowego imienia Błogosławionej Marty Wieckiej, uniósł na chwilę dłoń z chustką, którą chciał przetrzeć łysinę; było jednak za późno, więc opuścił rękę i zrezygnowanym tonem obwieścił:
– W związku z informacjami przekazanymi właśnie przez rzecznika policji musimy podać do wiadomości publicznej, że w świetle zgromadzonych obecnie danych faktycznie wydaje się, że pacjent, o którym mowa, jest według wszelkiego prawdopodobieństwa tożsamy z Bogusławem B., którego całkowite ustanie czynności życiowych, a zatem zgon, zostało stwierdzone dwunastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Trudno w tej chwili wyrokować, czy mamy tu do czynienia z letargiem, czy może ze zmianą tożsamości zwłok, sprawa jest badana zarówno ze stanowiska medycznego, jak i śledczego. Sam pacjent żyje, a jego stan jest stabilny, aczkolwiek nadal nie możemy podać bliższych informacji o przyczynach obrażeń czy zachowań. Aparatura badawcza rejestruje od początku poważne osłabienie wszystkich czynności życiowych, radykalniejsze nawet niż w przypadku śpiączki farmakologicznej.
Żona ordynatora, która go oglądała na ekranie, uważała, że wypadł niekorzystnie, o czym potem wspominała wielokrotnie, przy różnych okazjach, aż zabrał ją niespodziewany wylew, przez co nigdy nie miała się dowiedzieć, jak poczesną rolę w historii świata odegrał w tamtej chwili jej mąż z nieszczęsną chustką, którą chciał przetrzeć łysinę. On sam popełnił samobójstwo pół roku później, zamknięty we własnym garażu, którego brama powoli ustępowała pod ciosami zombich.