Читать книгу Po Bajkale - Jakub Rybicki - Страница 6
IRKUCK
ОглавлениеFar East welcomes you in Syberia! – zapiszczał radośnie SMS w telefonie, gdy wysiedliśmy na dworcu Stolicy Wschodniej Syberii, jak oficjalnie tytułuje się Irkuck. Był marzec 2008 roku. Zanim wsiądę na rower, przyjdzie mi spędzić razem z Bartkiem i Jasiem kilka miesięcy w mieście na końcu świata, stolicy krainy, która w Polsce jest kojarzona przede wszystkim ze zsyłkami, bydlęcymi wagonami, gułagiem, brzękiem łańcuchów na umęczonych polskich nogach, straszliwymi mrozami i ogólną niedolą. A ja miałem się w niej jak na złość zakochać. W irkuckim syfie, w ludziach ulepionych z twardej, syberyjskiej gliny, w przytłaczającej potęgą przyrodzie i Bajkale, który wymyka się próbom sensownego opisu.
Życie na Syberii rzeczywiście jest surowe, co udowodniono nam już na samym początku – w akademiku. Pancernych drzwi wejściowych strzegł umundurowany ochroniarz, który zamykał je około dwudziestej trzeciej, by otworzyć ponownie dopiero o szóstej rano. Kilka mroźnych nocy bezowocnego dobijania się swojego prawa do wejścia nauczyło nas, że z ochrannikiem trzeba się po prostu odpowiednio dogadać. A jak się dogadać? Normalnie, po ludzku. Jest tysiąc sposobów. My pożyczyliśmy mu pieniądze. Jedna z wielu bezcennych lekcji, które po przyswojeniu uczyniły życie w Rosji całkiem znośnym.
„Prysznic czynny od 18.00 do 22.00 w dni parzyste” – głosił napis na obskurnych drzwiach w piwnicy. Musiał być akurat dzień parzysty, bo siedząca przy wejściu sroga babuszka zażądała opłaty w wysokości 25 rubli, po czym wsunęła pieniądze w przepastną kieszeń kwiecistego fartucha i powiodła nas w głąb ciemnych, wilgotnych kazamatów, gdzie czekała już kolejka chętnych do skorzystania z dobrodziejstw wynalazku Vincenta Priessnitza. W powietrzu unosiła się delikatna, słodkawa woń syberyjskiego grzyba łaziennego, wychodzącego nieśmiało na ściany z co ciemniejszych kątów pomieszczenia. Nieekologiczna żarówka oświetlała mdłym światłem zmęczone twarze studentów zdeterminowanych, by wykorzystać okazję do mycia. W pozostałe dni zostawał nam rząd umywalek z jednym kurkiem. Niebieskim. Jeżeli ktoś miał kaprys umyć głowę w ciepłej wodzie, musiał ją sobie sam zagrzać – ale na pewno nie w kuchni, bo tę zamieniono na pokój (za dodatkowe ruble) dla kierowniczki domu studenckiego. Zresztą i tak mieliśmy szczęście, bo czego jak czego, ale lodowatej wody w kranach nigdy nie brakowało, co wcale nie jest tak oczywiste. Wiosenną porą nasi znajomi „z miasta” składali sobie kurtuazyjne wizyty w celu skorzystania z łazienki. Co roku kolejno różnym dzielnicom odłącza się na kilka dni wodę dla sprawnego przeprowadzenia prac remontowych rurociągów. W ten sposób w maju i czerwcu zawsze mieszkańcy którejś części Irkucka pozostają bez wody do mycia. Dlaczego takie same remonty trzeba przeprowadzać każdej wiosny – nie wiadomo. Być może jest to po prostu sposób na integrację mieszkańców lub błyskotliwa metoda walki z kryzysem demograficznym?
Miejscowe dziewczęta chętnie powalczyłyby z kryzysem, ale nie staną przecież same do boju. A o porządnego chłopa trudno. Porządnego, czyli pełnego sił, który by nie bił, a najlepiej również nie pił. Takiego jak Putin. To z piosenki, w której ślicznotki z girlsbandu Śpiewające Razem zdefiniowały ideał mężczyzny, przy okazji zachęcając ludność do głosowania na Władimira Władimirowicza w wyborach prezydenckich 2004 roku. Tak jakby miał jakąś konkurencję.
Po ulicach miasta o każdej porze roku i w każdą pogodę przechadzają się długonogie ślicznotki, ciesząc męskie oczy. Zwinnie poruszają się po dziurawych albo oblodzonych chodnikach w butach na dziesięciocentymetrowych obcasach, po każdym skoku przez kałużę poprawiając niebezpiecznie podnoszące się minispódniczki. Przed wejściem do budynków zawsze starannie wycierają buty specjalnie do tego celu przeznaczoną chusteczką. Zastanawiałem się, czy im nie zimno? Czy nie łamią sobie obcasów? I skąd bierze się zamiłowanie rosyjskich kobiet do takich strojów?
Piotr Marciniak, konsul RP w Irkucku, wyjaśnił nam ze swadą zawiłe zależności między stanem rosyjskiej duszy, demografią, a damskim ubiorem.
Nasz akademik
Wejście do pryszniców, czynne w dni parzyste
Drewniana architektura Irkucka
– Przede wszystkim, chłopcy, trzeba wam wiedzieć, że stosunek liczby mężczyzn do kobiet wynosi tu bodajże siedem do dziesięciu – zmarszczył brwi konsul. – Mężczyźni umierają przedwcześnie od picia szyła, technicznego alkoholu do czyszczenia maszyn, który kosztuje kopiejki i błyskawicznie niszczy organizm. Poza tym tradycyjne zamiłowanie tutejszych mużyków[1] do alkoholu owocuje obniżeniem libido.
– To znaczy, że na jednego chłopa przypada jedna i jedna trzecia dziewczyny? – spytałem przytomnie, wiedząc, że gdy nie ma się nic mądrego do powiedzenia, dobrze jest podsumować wypowiedź przemawiającego, co ma znaczyć, że go uważnie słuchamy. Nie pytałem już, co przyszłoby mużykowi z jednej trzeciej dziewuszki, nawet najładniejszej.
– Lepiej – przytaknął. – Z tych siedmiu jeden jest za młody, a dwóch za starych. Kolejnych dwóch woli wódę niż kobiety, a jeszcze jeden pracuje gdzieś daleko na północy, przy wydobyciu ropy, więc nie stanowi konkurencji. Zostaje jeden, który (jeśli nie pije i nie bije) może przebierać w pannach jak w ulęgałkach. One z kolei, żeby zostać zauważonymi przez tego cud-chłopaka, starają się wyglądać najlepiej jak mogą. Stąd te krzykliwe makijaże, szpilki, wyzywające ubrania. Jeśli o siebie nie zadbają, to trafi się chłop pijak, albo jeszcze gorzej, ciamajda.
– Chce pan powiedzieć…
– …że jesteście młodzi, inteligentni i europejscy. Fantastyczne partie dla dziewczyn z Syberii, więc na brak powodzenia nie powinniście narzekać.
Rzeczywiście, byliśmy na ziemi obiecanej. Oprócz nas na uniwersytecie studiowało jeszcze kilku Europejczyków, ale dało się ich policzyć na palcach jednej ręki. Odróżnialiśmy się od miejscowych fryzurami, ubiorem i stylem zachowania (o kalekim rosyjskim nie wspominając), co przyciągało uwagę zawsze czujnych dziewuszek. Pokusy czyhały na każdym kroku, mimo że na ich drodze stawały czasem grupy niezadowolonych chłopaków w ciemnych kurtkach, próbujących przed dyskoteką wyjaśnić nam, co sądzą o związkach międzykulturowych. Nic to nie dało, wkrótce wdziękom koleżanki ze studiów uległ Jaś, zamieniając twarde łóżko w akademiku na dużo bardziej komfortowe gniazdko w mieście.
Jak miał nie ulec? Miks genów rosyjskich, polskich, buriackich i innych zaowocował wyjątkowo atrakcyjną powierzchownością Sybiraczek, które w dodatku nie mają większych oporów, by tę atrakcyjność obnażać. Gdy tylko zrobiło się nieco cieplej, kuse spódniczki i obcisłe koszulki zaczęły natychmiast rozpraszać nas podczas wykładów, powodując spadek zainteresowania nauką.
W pierwszych dniach pobytu w Irkucku zastanawiałem się, skąd tu tylu szewców? Co krok to inny zakład. Okazało się, że kwestia obuwia jest traktowana przez Rosjan priorytetowo. Miałem w przyszłości odbyć wiele rozmów na temat butów, chwalić i podziwiać szykowne pantofle napotkanych po drodze ludzi. Moich nikt nie doceniał. Tutejsze dziewczyny w szpilkach na abstrakcyjnie wysokich obcasach poruszają się z niewiarygodną wręcz gracją, ale niestety, nawet najbardziej zwinne od czasu do czasu przegrywają walkę z nierówną nawierzchnią, lodem i zamarzniętym błotem. Ręce zaciera wtedy wyglądający z okna najbliższego warsztatu wąsaty szewc. Całkiem możliwe, że to właśnie potężne szewskie lobby jest odpowiedzialne za katastrofalny stan irkuckich trotuarów.
Problemy z przemierzaniem ulic mają również panowie preferujący zdecydowanie klasyczną czerń nad ukochany przez panie róż. Błoto na czarnych, skórzanych butach wygląda wyjątkowo paskudnie, dlatego również oni muszą nosić podręczne ściereczki. Ponoć kobiety zwracają na obuwie szczególną uwagę, dlatego lepiej mieć je zawsze czyste. Z czarnymi pantoflami świetnie komponują się czarne spodnie i czarna, najlepiej skórzana, kurtka. Jako że nie mieliśmy żadnego z tych atrybutów męskości, byliśmy kwalifikowani jako obcokrajowcy, jeszcze zanim otwieraliśmy usta. I dziwacy.
Chcąc upodobnić się do tubylców przynajmniej uczesaniem, poszedłem do fryzjera, gdzie pani sprawnie przycięła mnie zgodnie z kanonami mody – długo z przodu, krótko z tyłu. Dla uprzyjemnienia stresującego zabiegu włączyła radio, a w nim Maryla Rodowicz śpiewała po rosyjsku „Wsiąść do pociągu byle jakiego…”. Podobno rosyjskojęzyczna płyta naszej gwiazdy rozeszła się w ZSRR w 10 milionach egzemplarzy, a jej piosenek wciąż się słucha, czego miałem nauszny dowód. Na moją deklarację, że przybyłem z kraju nad Wisłą, tak samo jak ściskająca zielony kamyk[2] śpiewaczka, odrzekła, że jej babcia też była Polką.
Polscy przodkowie to raczej reguła niż wyjątek. Polskie korzenie ma co czwarty mieszkaniec miasta, ale z naszych rozmów wynikało, że jeszcze więcej. Prężna i jak wszędzie nieco kłótliwa Polonia spotyka się kilka razy w miesiącu z okazji najróżniejszych świąt, wydarzeń artystycznych czy konferencji. Jednym z bardziej znanych jej przedstawicieli jest profesor Bolesław Szostakowicz, wnuk jednego z dwóch polskich burmistrzów Irkucka, Bolesława Szostakowicza. Profesor jest jednocześnie szanowanym historykiem, podporą uniwersytetu w Irkucku. Na zajęciach ze stosunków międzynarodowych, na które uczęszczaliśmy, zawsze miał polską flagę wpiętą w klapę marynarki.
Pomnik Aleksandra III
Polacy odegrali w dziejach Irkucka kluczową rolę. Według relacji samych Rosjan, w drugiej połowie XIX wieku miejscowy handel był wręcz zdominowany przez zesłańców. Kiedy w 1883 roku po amnestyjnym manifeście cara Aleksandra III wielu Polaków zdecydowało się opuścić Syberię, irkucka gazeta „Sibir” w artykule Poljaki w Sibiri pisała z żalem:
„Bardzo wiele przyczynili się do rozwoju rzemiosła i ogrodnictwa w Syberii. [...] Wędlarnie, cukiernie i kilka innych przemysłów wyłącznie tylko Polakom obowiązane są swoją egzystencją i rozwojem następnym w Syberii. Przedtem nie było w Syberii ani restauracji, ani kawiarni, ani porządnych hotelów. Do obyczajów i stosunków narodu i społeczeństwa sybirskiego [...] wnieśli Polacy – zesłańcy polityczni niektóre swe narodowe sympatyczne przymioty, jako to grzeczność, wstrzemięźliwość, takt i nadzwyczaj ludzkie, od razu w oczy się rzucające, obchodzenie się ze służącymi. Polacy bez wątpienia przyczynili się do podniesienia poziomu umysłowego”[3].
Marną pamiątką po pięknych czasach był Polski Dom Handlowy, na ulicy Karola Marksa, głównej arterii miasta. Nie wiedzieć czemu, dostępu do wejścia broniła wystawa techniki wojennej, jakieś działa, czołgi, wyrzutnie rakiet i transporter opancerzony. Być może potencjalni klienci bali się przechodzić obok tej kupy żelastwa, bo po sklepie pozostała już tylko nazwa, a budynek jest zamknięty dla zwykłych śmiertelników.
Ulica Marksa to prawdziwy salon miasta, ze ślicznymi kamienicami, których nie znajdziemy w większości przeoranych przez komunizm rosyjskich metropolii. Wprawdzie trzy czwarte zabudowy poszło z dymem w wielkim pożarze w 1879 roku, jednak dzięki złotu wydobywanemu w dorzeczu Leny, w ciągu kilku lat po zniszczeniach nie zostało ani śladu. Właściciele kopalń, różnej maści kupcy i przedsiębiorcy w ciągu kilku lat wznieśli murowane pałace i budynki, które w znakomitej większości zachowały się do dziś. Dookoła murowanego centrum rozciągają się dzielnice urokliwych drewnianych chatek. Były one stawiane bezpośrednio na wiecznej zmarzlinie. Niestety, zmiany klimatyczne docierają i tu. Raz na jakiś czas zdarza się tak upalne lato, że ziemia rozmarza głębiej niż zwykle, a wtedy domek się zapada. Po kilkudziesięciu latach chałupy są mniej lub bardziej fantazyjnie powykręcane albo wrośnięte w ziemię do okien. Pierścień drewnianej zabudowy okalają z kolei typowe sowieckie blokowiska pięciopiętrowców, a gdzieniegdzie nawet wyższych bloków.
Skwer nad Angarą
Młodzież zbiera się tłumnie u stóp pomnika cara Aleksandra III, na końcu ulicy Marksa. Możemy tam obserwować całe bogactwo rosyjskiej kultury. Z dziewczynami na mniej lub bardziej wysokich obcasach spacerują ubrani na czarno chłopcy. Ale są też nieformały, czyli szeroko pojęta alternatywa, którą najprościej porównać do naszych punków i anarchistów. Ich obecność często irytuje gopników, kolegów o szerokich karkach, ubranych w dresy w barwach narodowych, okraszonych napisami „RUSSIA” lub „SIBIRIA”. W 2008 roku popularna była kultura emo, dlatego można było spotkać osobników z natapirowanymi, czarnymi włosami i w ubraniach będących gustownym połączeniem pstrokacizny z czernią. Moda na styl emo przyszła z Japonii i Korei, które są dla młodych mieszkańców Irkucka równie ważnymi wyznacznikami mody jak Europa.
Z Japonii przybywają zwyczaje, jedzenie i sprzęt RTV, ale przede wszystkim samochody. Jeśli rozejrzeć się po irkuckich ulicach, to okaże się, że znakomita większość aut ma kierownice po lewej stronie, co wydaje się nikomu nie przeszkadzać. Używane japońskie maszyny[4] są sprowadzane najpierw do Władywostoku, skąd dzielne pieriegonszcziki, czyli przeganiacze, jadą 4000 kilometrów do Irkucka i innych miast Syberii, żeby je sprzedać. To bardzo opłacalne i dość niebezpieczne zajęcie. Na trasie grasują bandy rabusiów samochodów, dlatego przeganiacze jadą zawsze w konwojach, nierzadko pod bronią.
Na koniec słowo o herbie Irkucka, na którym babr, czyli tygrys syberyjski[5], trzyma w zębach sobola. Jeśli się jednak dobrze przyjrzeć, to zwierz przypomina bardziej kunę niż potężnego kota. Już w 1878 roku ktoś nieobeznany w specyfice syberyjskiego języka pomylił się przy opisywaniu herbu i z dumnego babra wyszedł poczciwy bobr, czyli bóbr. Pomyłki albo nie zauważono, albo starano się ją pomijać litościwym milczeniem. Niestety, wkrótce artyści plastycy postanowili dostosować wygląd zwierzęcia w herbie do jego nazwy gatunkowej. Dorysowali więc biednemu tygrysowi błony między palcami, płaski ogon i bobrowaty ryjek, tworząc nowego, na pół mitycznego zwierza. Przez ponad sto lat w herbie był oficjalnie bóbr, choć wszyscy podejrzewali, że coś tu nie gra, bo przecież powszechnie wiadomo, że bobry jedzą drzewa, a nie sobole. W końcu w 1997 zauważono pomyłkę i z powrotem zmieniono bobra w tygrysa. Pozostał on jednak czarny jak puma, która na Syberii zdecydowanie nie występuje. Jakby tego było mało, według oficjalnego opisu herbu czarny kolor symbolizuje pokorę, skromność i dobroduszność, a czerwony męstwo, siłę i nieustępliwość. Wychodzi więc na to, że skromny i pokorny tygrys trzyma w zębach nieustępliwego sobola.
Gdy zaprzyjaźniliśmy się już wystarczająco z Irkuckiem, zaczęliśmy wyjeżdżać nad Bajkał i okolice. „Okolica” to w syberyjskich warunkach obszar w promieniu najbliższych 300 kilometrów, dlatego na majówkę wybraliśmy się w Sajany, piękne, wysokie góry na granicy Syberii i Mongolii. Na ten sam pomysł wpadło parę tysięcy innych ludzi. Rosjanie, mający zamiłowanie do masowych zrywów i kolektywnego działania, z jakiegoś powodu upatrzyli sobie najwyższy szczyt Sajanów – Munku-Sardyk (3491m n.p.m.) jako cel, który należy zdobyć przed Dniem Pobiedy – najhuczniej obchodzonym świętem w kraju. Podnóża gór w ciągu jednego dnia pokryły się setkami obozów, z których dobiegało niezmiennie stukanie siekier i łomot ścinanych drzew. „Nie szkodzi – u nas drzew nie brakuje” – wzruszali ramionami Rosjanie. Z dwóch tysięcy przybyłych ludzi, przynajmniej połowa rusza w wysokie góry, a kilkuset najwytrwalszych zdobywa Munku-Sardyk.
Moi towarzysze, żebym i ja mógł znaleźć się w gronie zdobywców, zaopatrzyli mnie w czekan z epoki Breżniewa, linę, która mogła być wyprodukowana za Gorbaczowa, i raki, które równie dobrze mogły pamiętać Chruszczowa. Co ciekawe, raki to po rosyjsku koszki[6]. Jak do tej pory moim jedynym poważniejszym doświadczeniem górskim było wejście na Kościelec w drugiej klasie liceum. Wszystkie te przyrządy trzymałem w rękach po raz pierwszy w życiu, ale na szczęście Sybiracy nie mają w zwyczaju wyperswadowywać komukolwiek zbyt śmiałych przedsięwzięć. Jesteś dorosły, więc sam decyduj, co dla ciebie dobre. Tu od zawsze ludzie musieli być samodzielni i zdecydowani.
W ten oto sposób rozpocząłem swoją przygodę z alpinizmem, która w najlepsze trwa do dziś. Na szczycie stanąłem wraz z kilkudziesięcioma innymi śmiałkami i tylko opiece dobrych duchów zawdzięczamy, że nikt nikogo przypadkiem nie zepchnął w przepaść. W tych dniach wierzchołka strzeże pogranicznik pilnujący, by nikt niepowołany nie przekroczył tu granicy rosyjsko-mongolskiej. Patrząc na roztaczający się po drugiej stronie krajobraz, jest to bardzo kuszący wariant. Po syberyjskiej stronie chcą dotknąć nieba postrzępione szczyty Sajanów i pasma Chamar-Daban, po drugiej krajobraz uspokaja się i łagodnieje. Monotonię stepu przełamuje znienacka jezioro Chubsuguł. Choć długie na 136 kilometrów, z mojego stanowiska prawie mogę dojrzeć jego południowy brzeg. Przykryte śniegiem, wyraźnie odcina się od szarozielonej okolicy. U moich stóp, a wysoko nad taflą jeziora, kłębią się cumulusy, od spodu płaskie, jakby opierały się na niewidzialnej szybie, od góry wybujałe, niczym szczodrze nakręcona porcja waty cukrowej.
Właśnie wtedy pomyślałem, że bardzo chciałbym znaleźć się po drugiej stronie, by ze stopami zanurzonymi w wodzie patrzeć na budzący grozę wśród Mongołów potężny Munku-Sardyk. Siedziałby ze mną jakiś Mongoł, któremu mógłbym powiedzieć, niby to od niechcenia: „Nie bój się, duchy góry nie są takie złe – w tym roku nikt nie zginął”.
Wydarzenia ostatnich kilku miesięcy uparcie utwierdzały mnie w przekonaniu, że nie ma rzeczy niemożliwych, postanowiłem więc wprowadzić ten śmiały plan w życie. Tylko jak? Głowiłem się wieczorem przy ognisku, susząc przemoczone do cna buty, które oczywiście nie nadawały się do wspinaczki w zimie (czym również nikt się nie przejmował). Kobiety gotowały wspaniałą uchę z konserw rybnych (na saniach przywieźliśmy kilkadziesiąt kilogramów najróżniejszych puszek z jedzeniem), a faceci wycinali kolejne drzewa na ognisko. Zapach świeżego modrzewia zagłuszała woń skarpetek parujących z kilkunastu stanowisk dookoła ognia. Wielkimi, lepkimi płatami nieśpiesznie sypał na nas śnieg, szybko zresztą topniejąc od gorącej atmosfery i ogólnego podniecenia po udanej wspinaczce. Następnego dnia miało być jeszcze lepiej – 3 maja wybieraliśmy się na Pik Konstytucji.
Namiot uginał się pod ciężarem śniegu. Wszechobecne zimno zdawało się jednak nie przeszkadzać Rosjanom.
Z tego natłoku wrażeń nie byłem w stanie spać. Zresztą, dobry sen był luksusem, który zostawiliśmy w pokoju akademika. Lekki i ciasny namiot, w którym spaliśmy z Bartkiem, uginał się pod ciężarem śniegu tak, że mokry materiał dotykał naszych twarzy i nóg. Ciepła stóp strzegło kilka par skarpetek i buty owinięte w foliowe torebki. Słupek termometru tańczył zaledwie kilka stopni poniżej zera, ale to wystarczyło, żebym trząsł się jak galareta w dość cienkim, trzysezonowym śpiworku. Trząsłem się i kombinowałem, jak by tu dostać się do Mongolii? W okolicach wschodu słońca miałem już wszystko obmyślone, a palce u stóp lekko odmrożone. Plan sprowadzał się do kupienia taniego roweru, który miałby dowieźć mnie do Ułan Bator, skąd jakimś sposobem dostałbym się nad Chubsuguł. Może to niewiele jak na kilka godzin przemyśleń, ale najtrudniej jest zawsze przekonać się do planów, które jeszcze chwilę wcześniej wydawały się niemożliwe. Ale przecież nie ma rzeczy niemożliwych.