Читать книгу Po Bajkale - Jakub Rybicki - Страница 8

Nikt nie chce ze mną jechać

Оглавление

Do Mongolii? Rowerem? A tam w ogóle jest droga? A masz ty chociaż mapę? To przecież miesiąc zajmie! A dzikich Mongołów się nie boisz? A złych Buriatów? A pijanych kierowców? A jak w dziurę w syberyjskim asfalcie wpadniesz i kark złamiesz? A palące słońce, mokry deszcz? No, sam chyba nie pojedziesz? A jak coś się stanie? A jak nic się nie stanie? Będziesz się strasznie nudził! Tam nawet nic po drodze nie ma! A skąd jedzenie weźmiesz? A jak się czymś otrujesz po drodze? A jak się rower rozleci? A co poczniesz potem z tym rowerem? A jak cię okradną, porwą, upiją i zgwałcą albo zabiją nawet? A jak drogę zgubisz? A przecież sakw nie masz i na Syberii ich nie kupisz! I tak dalej. Jezusie najsłodszy, aż sam się zaczynam bać.

Fakt, im bliżej do końca czerwca, tym mniej we mnie animuszu. W końcu nigdy wcześniej nie podróżowałem samotnie. Budzi się lęk przed nieznanym i chęć pozostania w przytulnym, już oswojonym środowisku. Nawet jeśli płatny prysznic w piwnicy działa tylko co drugi dzień. Ale co robić, 2 tysiące rubli zainwestowanych w rower nie może pójść w ruskie[8] błoto.

Zaczynam więc objazd wszystkich serwisów i sklepów rowerowych w mieście. Na początek jadę do Największego Sklepu. Tłumaczę panu zza lady: ja, Mongolia i lexus. Przygoda! Egzotyka! Romantyka! On na to, żebym sobie w takim razie nowy rower kupił. Obraziłem się i wyszedłem. W drugim największym sklepie mówią, że w ogóle lexusów nie tykają, bo jak jedno się naprawi, to drugie się zaraz zepsuje. A ja chcę tylko wymienić suport[9], bo coś tam coraz bardziej niepokojąco trzeszczy. W trzecim, już nie tak dużym serwisie pan nawet się zainteresował, chwali pomysł, mówi, że owszem, wymieni suport (dowiaduję się przy okazji, że to po rosyjsku karietka) za jedyne 600 rubli plus 300 robocizny. To już wolę zaryzykować, że rozwali mi się po drodze. Podobne sytuacje powtarzają się we wszystkich sklepach rowerowych w mieście. Jednocześnie prowadzę intensywne poszukiwania sakw, opon i pozostałych bajerów. Ze świateł rezygnuję, jako że ciemno robi się dopiero po dwudziestej trzeciej. Z oponami sprawa była prosta – kupuję najtańsze na targu u Chińczyka, 200 rubli za sztukę. Nie spodziewam się po nich zbyt wiele, ale w końcu mają wystarczyć raptem na tysiąc kilometrów. Gorzej jest z sakwami. Okazuje się, że w całym Irkucku nie można kupić ani jednej sakwy rowerowej! Być może mogliby je sprowadzić w Największym Sklepie, ale na nich jestem przecież obrażony.

Gdy nie wiadomo, co robić, trzeba iść na bazar i zrobić minę poszukiwacza. Zaraz trafi się jakiś Tadżyk, który znajdzie nam wszystko, czego chcemy. Centralny bazar w Irkucku to miejsce styku wszelkich możliwych kultur Azji. Targowisko zaczyna się naprzeciwko dużego domu handlowego, okraszonego dumnym napisem „Centralnyj rynok”. Przed wejściem na przejażdżkę zaprasza najprawdziwszy wielbłąd. Trzeba minąć stragany drobnych sprzedawców warzyw, nie zbaczając do wielkiej hali targowej z mniej lub bardziej lokalnymi specjałami. Dalej należy przejść przez ulicę Dzierżyńskiego, by wkroczyć w magiczny świat dżinsów, butów i dresów wiszących ponad głowami krzykliwych sprzedawców, zapewniających nas, że w kolejnej alejce nie znajdziemy już nic godnego uwagi. Tymczasem im bardziej w głąb tego zadziwiającego mikrokosmosu, tym ciekawiej. Odważni zapuszczają się aż na „Szanghajkę”, czyli najprawdziwsze handlowe Chinatown, gdzie skośnoocy sprzedawcy mają wszystko, co produkuje się w fabrykach Kraju Środka na użytek Europejczyków. W licznych jadłodajniach można skosztować podejrzanej proweniencji potraw, które zainteresują bardziej ekstremalnych podróżników kulinarnych. Mieszkańcy Irkucka złośliwie utrzymują, że chińscy kucharze po nocach wyłapują im psy, choć nie ma na to przekonujących dowodów, poza zeznaniami znanego pijaczyny Wołodii Orłowa, który miał jakoby widzieć osobnika w koszulce z napisem „I love Bejing” rzucającego tasakiem w biedne czworonogi. Mnie nie interesują jednak ani hot dogi, ani trampki made in China, ja szukam akcesoriów rowerowych. A w tym celu muszę udać się do samego jądra ciemności – centralnej części centralnego bazaru, gdzie rezydują przybysze z Azji Centralnej.


Centrum Irkucka, w tle Centralny Dom Towarowy

Wystarcza, że przestępuję kilka kroków pośród stanowisk z najróżniejszym barachłem, a już wyrasta spod ziemi Tadżyk, na znak szacunku rzuca na ziemię niedopalonego papierosa i pyta:

– Czego trzeba panu łaskawemu?

– Sakw do roweru mi trzeba, dobry człowieku. Parnych sumok. Na bagażnik wiełosipieda.

– Tielefon?

No cóż, albo mój rosyjski jest gorszy, niż mi się wydaje, albo trafiłem na Tadżyka monobranżowego. Ale w sumie przyda mi się telefon. Ostatni zamókł w tajdze i zaczął działać, podobnie jak prysznic w naszym akademiku, tylko w dni parzyste. Lub wtedy, kiedy miał na to ochotę.

– W sumie może być i telefon. A sakw nie masz?

– Pojdiom, pojdiom! – krzyczy zamiast odpowiedzi.

Prowadzi krętymi alejkami targowiska, do centrum handlu telefonami z niewiadomych źródeł. Podchodzimy do najgrubszego z grupki mężczyzn. Azja ma tę praktyczną zaletę, że wciąż można tu ocenić status społeczny człowieka po jego tuszy.

– Czego choczesz, brat?

– No tych sakw szukam. I bagażnika jeszcze.

– Czego? Eee, no nie wygłupiaj się.

– Nie, no naprawdę.

– Dobra. Amir, leć, poszukaj. – Grubas wskazuje skinięciem głowy na młodego śniadego chłopaka.

Amir natychmiast poleciał, poszukał, ale nic nie znalazł. A właś­ciwie to znalazł. Bagażnik może będzie jutro. Zawsze coś.

– No dobra, mogę kupić też telefon. Chcę starą nokię, taką ze snakiem.

– ?

– Z grą taką.

– ?

– Taka stara gra, na stary telefon. Snake się nazywa. Wąż. Żmijka, ponimajesz?

– Aaa, da da, zmiejka!

Poruszenie, narada, któryś znowu poleciał poszukać.

Znowu nie znalazł. A mówili, że na tym bazarze można kupić wszystko.

Tymczasem Gruby kusi mnie jakimiś błyskotkami, kolorowymi ekranami (Najnowszy model!), kryształkami na klawiszach (Twojej dziewczynie na pewno się spodoba!), złotą obudową (Dla prawdziwego biznesmana!) i nowymi, ulepszonymi wersjami snake’a (Ten stary to już zupełnie niemodny!). W końcu tracę cierpliwość.

– To ja już pójdę – chcę się wycofać, ale wyjście ewakuacyjne blokuje kilku kumpli grubasa.

– Wy, Europejczycy, jesteście niemożliwi! Tacy wybredni! Dobra! Moja ostatnia oferta – specjalnie dla ciebie, brat!

Gdzieś spod brzucha wyciąga całkiem sympatyczną nokię z dużym kolorowym ekranem. Pokazuje, że działa. Jest też snake. Wszystko gra, z wyjątkiem jednego szczegółu – ewidentnie brakuje środkowego klawisza, dżojstika.

– Dla ciebie tylko pięćset rubli!

– Ale on nie ma dżojstika.

– No to co, przecież działa! Zresztą, pójdziesz do pierwszego z brzegu remontu tielefonow i wstawią ci za sto rubli!

– To chodźmy razem.

– No czy ty myślisz, że ja nic lepszego do roboty nie mam? Zarobiony jestem! Ale masz moje słowo, że sto rubli maksymalnie!

– Eee, to ja podziękuję jednak.

– Och wy Polaki! Dobra! Masz tu te sto rubli! – wciska mi do ręki banknot. – Teraz daj mi pięćset i dogoworilis’!

Grubas wykonuje przy negocjacjach wiele niepotrzebnych gestów, niemalże podskakując w miejscu, co przy jego tuszy jest prawdziwym wyczynem. Na czoło wypływa mu pot, pod pachami pojawiają się mokre plamy, wilgotny jest nawet wręczony mi banknot.

– Ale ja nie chcę…

– Widzę, że twardy z ciebie zawodnik. Szanuję to – i wciska mi drugą sturublówkę, strącając przy okazji słone krople na moją koszulę.

– Naprawdę dziękuję, ale nie.

– Trzysta!

– No powiedziałem przecież, że nie!

– Dobra, moje ostatnie słowo! Albo inaczej pogadamy – zaciska wymownie pięść w kułak, z którego wypływa strużka potu. – Czterysta rubli dla ciebie, pięćset dla mnie i rozchodzimy się jak przyjaciele!

Trzymam w ręce 400 rubli, wystarczy dać mu jeszcze sto. Komórka za 10 złotych, nawet bez dżojstika, to chyba nie najgorszy interes. No i w pakiecie dostaję polisę na opuszczenie tego przeklętego zaułka z nieuszkodzonym uzębieniem. Ale człowiek nie zawsze myśli racjonalnie, więc po raz kolejny odmawiam, przepraszam najmocniej pana szanownego, ale nie mój typ, kolor nie ten, no i w ogóle to ja chcę nokię starą przecież.

– Och ty Polak suka bliadź job twoju mat’ na chuj poszoł! – i jeszcze warczy coś po tadżycku do swoich kamratów, którzy zgrzytają złowrogo złotymi zębami. Póki zgrzytają, przeciskam się chyłkiem między nimi. Na szczęście Azjaci nie grzeszą wzrostem, a gruby jest tylko szef, więc w końcu udaje mi się zwiać, mimo mojej dość mikrej postury.

Bagażnik dostałem na innym bazarze, u równie podejrzanego Tadżyka. Starą nokię kupiłem kilka straganów dalej za 500 rubli. Cóż z tego, gdy ukradli mi ją już po tygodniu. Ale w sumie sam sobie byłem winny – przecież ostrzegali, żeby nie włóczyć się samemu po zmroku.

Po dwóch tygodniach mam już wszystko, oprócz rzeczonej komórki, sakw i remontu karietki. Zostało kilka dni do wyjazdu, a ja godzę się już z myślą, że pewnie będę musiał naprawiać suport po drodze, nie wiadomo gdzie i jak. Dla porządku objeżdżam jednak ostatnie punkty i punkciki serwisowe w mieście. Pewnego dnia trafiam na ulicę nazwaną imieniem bliżej mi nieznanego komunisty Trilissera. Wchodzę do maciupkiego sklepu, a senny sprzedawca oczywiście nie zwraca na moje przybycie najmniejszej uwagi. Tak jakby codziennie nawiedzały go dziesiątki klientów.

– Chciałbym wymienić część w rowerze.

– Aha.

– Lexus się nazywa.

– Aha. A po co?

– Bo jadę nim pojutrze w podróż. Wiem, wiem, że lepiej, żebym sobie kupił nowy i niech pan mnie nawet nie pyta, gdzie jadę, bo już wystarczająco wiele razy mnie wyśmiali.

– Aha. No dobra, pokaż go.

Pokazuję.

– Karietka dwieście rubli i sto za robociznę. Przyjdziesz za parę godzin. Pasuje?

– Pasuje – odpowiadam z obojętną miną, żeby nie psuć konwencji. Ale tak naprawdę z radości aż kręci mi się w głowie. Po kilku godzinach wracam i rzeczywiście, nic już nie trzeszczy ani nie lata w niewłaściwe strony. Z tego szczęścia dokupuję pompkę.

– Suport był w takim stanie, że padłby po stu kilometrach – obwieszcza. A na odchodne rzuca: – Wpadnij jeszcze kiedyś!

– Mam nadzieję, że nie będę musiał!

– Nie, no tak po prostu wpadnij. Pogadać.

Kochani ci Ruscy.

Po Bajkale

Подняться наверх