Читать книгу Kłamca 4. Kill’em all - Jakub Ćwiek - Страница 9
Paryż
ОглавлениеParyż wyglądał jak Drezno oczyma młodego Vonneguta. Niebo poczerniałe od dymu, kikuty ruin to wyłaniające się, to znów niknące w kłębach mgły. Gdzieniegdzie migający błędny ognik niedogaszonego pożaru, czasem snująca się niemrawo ludzka sylwetka, zgarbiona, na ugiętych kolanach; troglodyta w strzępach dżinsów i nike’ach.
Wszędzie gruz i pył, biało, jakby nad miastem rozbił się samolot z Kolumbii, ale nie było nikogo, kto by się tym ucieszył, bo narkomani znad Sekwany wyparowali wraz z wodą.
Podobnie zresztą jak kloszardzi, prostytutki, policjanci, azjatyccy turyści i ktokolwiek, kto był na ulicy, w chwili gdy deszcz siarki spadł na zabudowania i – przede wszystkim – do rzeki.
Ulice, te szerokie, główne i te całkiem wąskie, odznaczone fragmentami budynków, przywodziły na myśl zasypane śniegiem pole średniowiecznej bitwy. Zniszczone pojazdy, resztki murów, a co kilka metrów znad pyłu wyłaniała się ręka bądź noga. Czasem był to oczywiście kikut marmurowy czy mosiężny, fragment pomnika strąconego z cokołu. Ale raczej rzadko…
W tym ogólnie przygnębiającym krajobrazie rodem z Mad Maksa czy mokrego snu algierskiego terrorysty jeden tylko element wyłamywał się z powszechnej szarości.
Obraz. Dobrze wykonany, choć tandetny w swej wymowie toskański pejzażyk leżący na czymś, co w latach swej wątpliwej świetności było dachem kamienicy. Nadpalony na krawędziach, ze strzaskaną ramą, wciąż jednak pozostawał bezczelnie zielony i obrzydliwie wręcz optymistyczny.
Kiczowate drzewko wyrastające na pogorzelisku, świdrujący trel ptaka w spalonym lesie, żarcik rzucony w zaczadzonym okopie – przeklęty obraz stał się nagle tym wszystkim naraz. Wspomnieniem tego, co jeszcze niedawno było, ale teraz odeszło nieodwołalnie; obietnicą, że jeszcze nie wszystko stracone, nadzieją w niegdysiejszym mieście miłości…
A raczej byłby, gdyby nie to, co aktualnie wyprawiały namalowane na nim wkurwione po sam werniks postacie.
Eros nie mógł sobie za nic przypomnieć, kto wymyślił to całe chowanie się w obrazie, ale daleki był od wdzięczności. Zaklęty w dwóch wymiarach, wściekły niemożebnie nagle zrozumiał, jak mogli się czuć bohaterowie Avatara oglądani na tanim kinie domowym albo monitorze komputera. Obiecał sobie solennie, że kiedy już stąd wyjdzie, nigdy nie obejrzy filmu innego niż w 3D. O ile na zewnątrz są jeszcze jakieś kina i o ile w ogóle stąd wyjdzie, bo na razie nic tego nie zapowiadało.
Najgorsze w tym całym życiu w malowidle nie były wcale gacie z farby, źle namalowana fryzura czy też ból, gdy przy każdym kroku tarło się tyłkiem o płótno. Najtrudniejsza, najbardziej wymagająca była samotność wśród tłumu. Nijak nie można było z nikim normalnie porozmawiać, a jedyną formą komunikowania się z pozostałymi więźniami sztuki był alfabet Morse’a, gdy jedna płaska dłoń stukała o drugą. O ile oczywiście druga strona znała ten sposób porozumiewania, a z całego grona radziła sobie z nim jedynie madame Bixby. Czasem, gdy oboje mieli już wszystkiego dosyć, szli sobie na namalowany pagórek, pod namalowane drzewko, i stukali się dłońmi, klnąc na czym świat stoi. Czy też, aktualnie, leży.
No dobrze, Eros zawsze jeszcze mógł porozmawiać z Jenny dzięki temu, że nie wiedzieć dlaczego uaktywnił jej się na obrazie talent telepatyczny. Ale akurat ona była jedyną, z którą bóg miłości chwilowo nie chciał mieć nic wspólnego, gdyż z równie niezrozumiałych powodów dwuwymiarowa Jenny zrobiła się marudna i chimeryczna, a rozmowy z nią prędzej czy później zmieniały się w odpieranie żalów i pretensji.
„Erosie?”
Bóg miłości zatrzymał się w pół kroku, stając w pozie, którą postronny obserwator z zewnątrz określiłby pewnie mianem dynamicznej. W dwuwymiarowej rzeczywistości była tylko głupia i niewygodna.
„Erosie” – pomyślała ponownie Jenny i już było wiadomo, że nie odpuści. Znowu chce pogadać.
„Oby tylko nie kolejny raz o Lokim czy Michale” – pomyślał Eros i zaraz klepnął się w metaforyczne czoło. Przecież ona czyta w jego myślach!
„Oczywiście, że czytam, durniu. Że też ciągle się na to łapiesz”.
Roześmiała się, ale albo śmiech niespecjalnie nadawał się do odtwarzania wyłącznie w myślach, albo też Jenny zaczęła już popadać w obłęd, bo zamiast wesoło zabrzmiała histerycznie. Eros wolał już chyba, jak płakała albo…
„Dlaczego wolisz, jak płaczę?”
„No żeż kurwa! – Eros pokiwał głową, co musiało mu zastąpić gniewne nią potrząśnięcie. – Byłabyś łaskawa wyjść z mojej głowy?!”
„Wtedy nie będziemy mogli rozmawiać. A ja chcę wiedzieć, czy już wymyśliłeś, jak możemy się wydostać z tego przeklętego obrazu. Doprawdy, wolę już zombie, a poza tym Loki może nas szukać i wątpię, żeby poznał mnie taką płaską i wymalowaną”.
No tak. Bóg miłości uniósł dłoń do czoła i musnął je końcówkami palców. W pierwszej chwili przemknęło mu przez głowę, że to zdumiewające, jak irytująca może się stać kobieta, gdy zbyt długo przebywa się z nią na zbyt małej przestrzeni. Zaraz jednak się zreflektował, że to wcale nie tak. Nie chodzi o dowolną kobietę, a o jej spłaszczony, pozbawiony głębi obraz, trochę jak z wyobrażenia przeciętnego szowinisty. Jenny nie była do końca sobą, była namalowanym wyobrażeniem siebie, tyle że takim, który grzebał w jego myślach.
„Nie grzebię tylko się z nimi obnosisz!”
„Tak? To przeczytaj sobie to” – odmyślał jej bóg miłości, wyobrażając sobie przy tym najlepiej wyposażonego osła, jakiego widział w życiu. Zgodnie z przypuszczeniami zyskał chwilę obrażonego spokoju, więc znów ruszył przed siebie, w stronę malowanego wzgórza.
Na malowanym drzewie siedział malowany ptak i dusił się malowaną foliową torebką.
„Tani symbolizm” – prychnął Eros, a potem stwierdził, że sam również jest teraz jedynie wciśniętym w pejzażyk motywem antycznym. Płaskim bohaterem drugiego planu w czyjejś historii.
Gdy zaczął zastanawiać się, czy kiedykolwiek było inaczej, płaska ziemia nagle się zatrzęsła. A potem ni stąd, ni zowąd wszystko zwinęło się w ciasny rulon.