Читать книгу Samobójstwo a dusza - James Hillman - Страница 5
WSTĘP Thomas Szasz
ОглавлениеW przypadku zwierząt, jako że nie są ludźmi, prokreacja i śmierć są przypadkowymi konsekwencjami procesów biologicznych. Tymczasem w przypadku istot ludzkich jest to często wynik przemyślanego wyboru. Od najdawniejszych czasów człowiek poddawał kontroli swój proces reprodukcji, dzieciobójstwo, a także śmierć i samobójstwo. Stosowanie środków antykoncepcyjnych jest grzechem dla ortodoksyjnych żydów i pobożnych katolików, podczas gdy ich niestosowanie jest aktem nieodpowiedzialności dla prawie wszystkich innych. Aborcja wciąż pozostaje dylematem moralnym dla większości ludzi. Dzieciobójstwo, definiowane jako morderstwo, jest zakazane w prawie kryminalnym. Jedynie problem samobójstwa bywa rozwiązywany w sposób satysfakcjonujący dla współczesnego człowieka. On wie, że jest to symptom choroby psychicznej, chyba że „pacjentowi” w jego postanowieniu „towarzyszy” lekarz, w którym to wypadku można je zakwalifikować jako „sposób leczenia” bólu.
Czytelnika zapewne zaskoczy fakt, że transformacja samobójstwa (ang. suicide) z aktu kryminalnego nazywanego [w krajach angielskojęzycznych] self-murder[1] w symptom choroby mózgu zwanej insanity[2] (unieważniającej występny charakter czynu) dokonała się w okresie sprzed powstania medycznej specjalności zwanej psychiatrią. A oto, pokrótce, jak do tego doszło. W XV w. w angielskim prawie kryminalnym nastąpiło połączenie ze sobą kościelnych i świeckich kar za zabicie się (ang. killing onself), które to posunięcie z aprobatą podsumowywał następnie William Blackstone, wielki osiemnastowieczny angielski prawnik:
Angielskie prawo stanowi, mądrze i religijnie, że żaden człowiek nie jest we władzy, by niszczyć życie, i że może się to dokonywać jedynie za sprawą Boga, a więc tego, który jest tegoż stwórcą. A ponieważ samobójstwo (ang. suicide) stanowi wykroczenie w podwójnym sensie – po pierwsze duchowym, jako że delikwent nie stosuje się do prerogatyw wyznaczonych przez Wszechmocnego i bez wezwania z Jego strony gwałtem podąża ku Jego bezpośredniej obecności, po drugie świeckim, przeciwko władcy, którego intencją jest zachowanie przy życiu wszystkich swoich poddanych – dlatego prawo zalicza je do najcięższych przestępstw, uznając je za specyficzny rodzaj zbrodni popełnionej na samym sobie[3].
Ponieważ samobójstwo uważane było za podwójne wykroczenie, przeciwko Bogu i przeciwko królowi, osoba, która sama siebie zabijała (ang. self-killer), była karana podwójnie – przez odmowę pochówku jej zwłok w poświęconej ziemi[4] oraz przez konfiskatę wszelkich jej dóbr doczesnych, którymi rozporządzał odtąd królewski jałmużnik (ang. almoner). Tak okrutna i bezwzględna kara doprowadziła z czasem do tego, że angielscy sędziowie – do których obowiązków należało ustalanie przyczyn tak zwanych nienaturalnych śmierci – znaleźli w końcu sposób na to, by jednak okazywać łaskę ofiarom, zarówno martwym, jak i żywym.
Osiemnastowieczna Anglia była najbardziej technologicznie rozwiniętym, najbogatszym i najpotężniejszym krajem na świecie. Nieprzypadkowo również to właśnie Anglicy cieszyli się większą wolnością osobistą, a także częściej się zabijali (ang. killed themselves) niż przedstawiciele jakiejkolwiek innej nacji. W Oxford English Dictionary pod hasłem self-murder znajdujemy następujące zdanie ilustrujące zastosowanie tego słowa w 1741 roku: „W tak melancholijnie ponurym, pozostającym pod przemożnym wpływem Saturna narodzie jak nasz, samobójstwa (ang. self-murders) zdarzają się częściej niż w jakichkolwiek innych częściach świata chrześcijańskiego”. Jednak tym, co w osiemnastowiecznej Anglii było nowe, nie była melancholia, lecz wolność jednostki, swoboda obywatelska. Po raz pierwszy w historii Anglicy zaczęli traktować poważnie bliźniacze idee wolności osobistej i prawa własności. W klimacie kulturowym o coraz bardziej humanitarnym charakterze Anglicy zasiadający w sądach na ławach przysięgłych pod przewodnictwem koronera uznali w końcu, że obowiązek wymierzania określonych przez prawo kar w przypadku popełnienia samobójstwa przez obywatela jest w najwyższym stopniu kłopotliwy i trudny do wykonania. Jednak całkowite zniesienie prawa karzącego samobójców było nie do pomyślenia. Zarówno rządzący, jak i rządzeni byli bowiem przekonani, że legalizacja samobójstwa byłaby tym samym co usankcjonowanie wolnego dostępu do narkotyków.
Zrobienie z winnych szaleńców czy obłąkanych[5] – to znaczy „medykalizacja” (ang. insanitizing)[6] samobójstwa, traktowanie osób winnych tego rodzaju przestępstwa tak, jakby były szalone czy obłąkane – okazało się doskonałym rozwiązaniem. Pozwoliło Anglikom i Angielkom na utrzymanie religijnych i prawnych sankcji wobec tego aktu, a jednocześnie stworzyło rodzaj przesyconego współczuciem, pozornie naukowego i oświeconego mechanizmu umożliwiającego oszczędzenie rodzinie samobójcy życia w niesławie i poniżeniu, a także ponoszenia poważnych strat ekonomicznych związanych z egzekwowaniem kary przewidzianej za dokonanie tego czynu. S.E. Sprott, angielski historyk zajmujący się kwestią samobójstwa, podsumowuje te zmiany w następujący sposób:
W XVIII w. w sądzie członkowie ławy przysięgłych coraz częściej powoływali się na niepoczytalność delikwenta w tym celu, żeby uchronić jego rodzinę przed konsekwencjami uznania jego czynu za zbrodnię; tym samym liczba zmarłych uznawanych za „obłąkanych” zaczęła bardzo znacząco wzrastać w stosunku do liczby zmarłych uznawanych za samobójców. W latach sześćdziesiątych XVIII w. konfiskatę mienia samobójcy zarządzano już tylko sporadycznie[7].
Musiało być jasne dla każdego, kto tylko zastanowił się nad tą kwestią, że uznawanie samobójcy za osobę non compos mentis[8] – dopiero pośmiertnie, akurat po tym, jak dopuścił się on przestępstwa [jakim było zabicie samego siebie] – było wybiegiem prawniczym mającym na celu uniknięcie wymierzenia określonej przez prawo kary za dokonanie tego czynu. Dostrzegając związane z tym zagrożenia, Blackstone ostrzegał przed konsekwencjami stosowania tego wybiegu:
Jednak tego rodzaju usprawiedliwienia [polegającego na uznaniu delikwenta za osobę non compos mentis] nie powinno się stosować nagminnie, do czego skłonność wykazują nasze sądy, uznając każdy akt samobójstwa za dowód niepoczytalności sprawcy – tak jakby osoba, która postępuje wbrew rozumowi, była go całkowicie pozbawiona – albowiem, argumentując w ten sposób, można by każdego przestępcę, podobnie jak samobójcę, uznać za osobę non compos mentis[9].
Przestrogi Blackstone’a nie znalazły jednak posłuchu. Prawo uznawało wydawany pośmiertnie przez członków ławy przysięgłych osąd na temat stanu umysłu delikwenta za całkowicie prawdziwe, zgodne z faktami ustalenia. Ludzie nie potrzebują zachęty, by unikać odpowiedzialności. Tymczasem w tym wypadku Prawo, ów Wielki Nauczyciel, samo zachęcało ich do wykonywania tego rodzaju uniku. Opowiadając się za tym, że samobójca jest osobą non compos mentis, Prawo stworzyło mechanizm pozwalający uchylać się od odpowiedzialności oraz, korzystając z pomocy medycyny, umieściło tę procedurę w kontekście leczenia i nauki. W rezultacie już na początku XIX w. amerykańskie prawo i amerykańska opinia publiczna były gotowe, by wierzyć w kłamstwa – najbardziej absurdalne i niedorzeczne, ale prezentowane jako fakty medyczne – na temat chorób, które mogą prowadzić do samobójstwa.
Pierwszy fachowy, w pełni metodycznie opracowany tekst na temat relacji między prawem a niepoczytalnością (ang. insanity) został opublikowany w 1838 roku przez Isaaca Raya, trzydziestojednoletniego lekarza ogólnego z Eastport w stanie Maine (które to miasto było wówczas wioską rybacką liczącą 2840 mieszkańców). Ray był oczytanym młodym człowiekiem, który nie miał jednak absolutnie żadnego doświadczenia w kontaktach z osobami chorymi psychicznie (ang. insane). Mimo to twierdził z przekonaniem, co następuje:
Przedstawione tu analogie między skłonnością do samobójstwa a obłędem (ang. insanity) wzmacniają również odkrycia zmian patologicznych zaobserwowanych po śmierci. W znacznej liczbie przypadków, kiedy dokonuje się badania post mortem, w mózgu i trzewiach odkrywa się różnego rodzaju, większe lub mniejsze, zmiany organiczne o charakterze patologicznym. Nawet w tych przypadkach, kiedy owego fatalnego aktu nie poprzedzały żadne symptomy czy choroby, sekcja zwłok często ujawnia bardzo poważne schorzenia wewnętrzne, które musiały rozwijać się w organizmie przez dłuższy czas w okresie poprzedzającym śmierć[10].
Konkludując, Ray stwierdza: „Obecnie fakt samobójstwa nie ma innego znaczenia poza tym, że wynika on ze związku z zaburzeniami umysłowymi, które, jak można przypuszczać, stanowią jego przyczynę”[11]. Pierwsi psychiatrzy postrzegali samobójstwo jako jeden z najlepszych dowodów potwierdzających ich diagnozę. Charakterystyczne pod tym względem jest stanowisko Jeana Esquirola, który napisał:
Bardzo często zauważam, że samobójstwo bywa poprzedzone masturbacją. To samo dotyczy również nadużywania alkoholu (...). Osobnicy wycieńczający w ten sposób swój organizm popadają w lypemanię [melancholię] i z tego właśnie, a nie innego powodu pozbawiają się następnie życia (...). Wszystko to, o czym powiedziałem dotychczas, w połączeniu z faktami, z których zdaję sprawę, stanowi dowód, że samobójstwo wykazuje wszelkie cechy mentalnej alienacji, której jest ono, w istocie, jednym z objawów (...). Skoro więc samobójstwo jest aktem będącym skutkiem zaburzeń mentalnych (ang. insanity), jego leczeniem powinni się zajmować terapeuci chorób umysłowych (...). Jak wykazałem, człowiek tylko wtedy targa się na swoje życie, kiedy znajduje się w stanie delirium, a każdy samobójca jest osobnikiem chorym umysłowo (ang. insane)[12].
Przez ostatnie 150 lat tego rodzaju błędne poglądy i opinie powtarza się tak często i tak wiele się nad nimi rozwodzi, że dziś potrzeba wielkiej niezależności umysłowej, żeby być w stanie nie patrzeć na samobójstwo przez psychiatryczne okulary. Opinia publiczna oraz zawodowe standardy praktyki psychiatrycznej uznają za w pełni oczywiste i uzasadnione, że obowiązkiem psychiatry jest zapobieganie temu, by jego pacjenci się zabijali; przy czym jego koledzy po fachu, zeznający jako biegli (eksperci), a także pełniący rolę sędziów i ławników sądowych, uznają go wobec powyższego za odpowiedzialnego za tego rodzaju „niepotrzebne śmierci”. Tymczasem wcale tak nie jest. Opinia publiczna, zawodowe standardy praktyki psychiatrycznej i prawo wymagają, żebyśmy uznawali psychiatrę za eksperta od stanu mentalnego „terminalnie chorych” pacjentów oraz żebyśmy właśnie jemu powierzyli obowiązek odróżniania tych, którzy cierpią na „kliniczną depresję”, a więc nie mają „prawa” do samobójstwa wspomaganego medycznie[13] (ang. physician-assisted suicide), od tych, którzy nie cierpią na tę mentalną przypadłość i w związku z tym mają to „prawo”. Mamy tu do czynienia z niebezpiecznymi przekonaniami, przy czym związane z nimi zagrożenia są skutecznie maskowane pod płaszczykiem chwytliwej w ostatnim czasie retoryki odnoszącej się do zdrowia umysłowego i praw człowieka.
Tymczasem nie ma żadnej tajemnicy samobójstwa, którą należałoby wyjaśnić. Samobójstwo jest po prostu środkiem, dzięki któremu możemy sprawić, by umieranie było kwestią nie przypadku, ale wyboru. Podobnie jak jakiekolwiek inne działanie, jakie podejmujemy w życiu, także działanie prowadzące do jego zakończenia nie ma nic wspólnego z medycyną, za to ma mnóstwo wspólnego z „duszą”. Ta bardzo mądra i przenikliwa książka Jamesa Hillmana, choć została napisana przed wielu laty, jest dziś niezmiernie wprost aktualna. Zamiast wyjaśniać kwestię samobójstwa (i tym samym mieć ją z głowy), autor pomaga czytelnikowi po prostu lepiej ją zrozumieć.