Читать книгу Labirynt kości - James Rollins - Страница 13

Оглавление

Jesień, 38 000 lat p.n.e.

Południowe Alpy

– Biegnij, dzieciaku!

Las za ich plecami rozświetlały ognie. Przez cały miniony dzień płomienie gnały K’ruka i jego córkę w coraz wyższe partie zaśnieżonych gór. Ale to nie dławiący dym czy palący żar budziły największy strach K’ruka. Patrzył uważnie za siebie, starając się dostrzec myśliwych, którzy podpalili las podczas pościgu, lecz nigdzie nie zauważył śladu wroga.

Słyszał jednak w dali wycie wilków, wielkich bestii poddających się woli myśliwych. Wydawało się, że wataha jest teraz bliżej, zaledwie w sąsiedniej dolinie.

Spojrzał z troską ku słońcu usadowionemu tuż przy horyzoncie. Czerwonawa poświata na niebie przypomniała mu o obietnicy ciepła, które tam czekało, o jaskiniach biegnących pod zielonymi wzgórzami i czarną skałą, gdzie wciąż płynęła woda, o gęstwinie na niższych zboczach, rojących się od jeleni i bizonów.

Wyobraził sobie płonące jasno domowe ognie, mięso na ruszcie ociekające tłuszczem, który spada w sykliwe płomienie, klan zbierający się w jednym miejscu przed nocnym spoczynkiem. Tęsknił do tego dawnego życia, choć wiedział, że owa ścieżka jest już dla niego zamknięta – a zwłaszcza dla córki.

Usłyszawszy przenikliwy krzyk bólu, spojrzał przed siebie. Onka poślizgnęła się na omszałym kamieniu i upadła ciężko na ziemię. Zwykle trzymała się pewnie na nogach, ale uciekali od trzech długich dni.

Pospieszył do niej i dźwignął ją, młode oblicze lśniło od strachu i potu. Przez chwilę dotykał jej policzka. W delikatnych rysach twarzy córki dostrzegał cień jej matki, uzdrowicielki klanu, która umarła krótko po urodzeniu Onki. Zanurzył palec w ognistych włosach dziewczynki.

Takie jak u twojej matki…

Zauważył jednak w jej twarzy coś więcej – wszystko, co czyniło ją odmienną. Nawet jako dziewczynka licząca sobie zaledwie dziewięć wiosen nos miała cieńszy niż ktokolwiek z klanu K’ruka. Jej czoło było gładsze, nie tak grubo ciosane. Patrzył w niebieskie oczy, jasne jak letnie niebo. Ten ich błysk i rysy wskazywały, że jest istotą mieszaną, kimś, kto kroczy w połowie drogi między ludem K’ruka a tymi, którzy przybyli niedawno z południa, osobnikami o cieńszych kończynach i szybszej mowie.

Powiadano, że tak wyjątkowe dzieci są omenami i że fakt ich narodzin dowodzi, iż dwa plemiona – nowe i dawne – są w stanie żyć w pokoju. Pewnie nie w tych samych jaskiniach, ale mogą dzielić tereny łowieckie. I gdy te dwa plemiona zaczęły się do siebie zbliżać, rodziło się więcej dzieci podobnych Once. Otaczano je czcią. Patrzyły na świat innymi oczami, zostawały wielkimi szamanami, uzdrowicielami albo myśliwymi.

A potem, przed dwoma dniami, przybył mieszkaniec sąsiedniej doliny. Był śmiertelnie ranny, ale wciąż miał dość siły, by ostrzec przed potężnym wrogiem, przed rozlewającą się po górach klątwą. W sąsiedniej dolinie zjawił się w znacznej sile tajemniczy klan, który polował na tak wyjątkowe istoty jak Onka. Żadnemu plemieniu nie wolno było dać schronienia takim dzieciom. Te, które to czyniły, wyrzynano.

Usłyszawszy to, K’ruk pojął, że nie może narażać swego klanu ani pozwolić, by Onkę zabrano. Uciekł więc z córką, ktoś jednak musiał powiedzieć o tym wrogowi.

Powiedzieć o Once.

Nie pozwolę, by cię wzięli.

Wziął ją za rękę i ruszył szybszym krokiem, ale już wkrótce dziewczynka częściej się potykała, niż szła przed siebie, kulejąc z powodu zranionej kostki. Kiedy wspięli się na grań, wziął ją na ręce i spojrzał na rozciągający się w dole las. U jego krawędzi płynął strumień. Obietnica wody.

– Możemy tam odpocząć – powiedział, wskazując to miejsce. – Ale tylko na krótką…

Z lewej strony dobiegł trzask gałęzi. Przykucnąwszy czujnie, K’ruk posadził córkę na ziemi i uniósł dzidę z kamiennym grotem. Zza osłony zwalonych drzew wyłoniła się szczupła postać odziana w skóry reniferów. Ich spojrzenia się spotkały. Choć nie padło słowo, K’ruk wiedział, że ten ktoś jest – jak Onka – narodzony z odmiennych duchów. Po jego ubiorze i skórzanym sznurze, którym przewiązywał kudłate włosy, można się było jednak zorientować, że nie pochodzi z klanu K’ruka, lecz z jednego z plemion o szczupłych kończynach, które zjawiły się w górach później.

Za ich plecami rozległo się wycie; wydawało się jeszcze bliższe.

Obcy przekrzywił głowę i zaczął nasłuchiwać; potem uniósł dłoń i skinął. Padły słowa, ale K’ruk ich nie zrozumiał. W końcu tamten po prostu zamachał ręką, wskazując strumień, po czym ruszył w dół zalesionego zbocza.

K’ruk zastanawiał się, czy podążyć za nim, lecz po chwili znów usłyszał wycie wrogich wilków, pospieszył więc za swym przewodnikiem. Z Onką w ramionach niemal biegł, by dotrzymać kroku zwinnemu człowiekowi. Gdy dotarli do strumienia, okazało się, że czekają tam już na nich inni, dziesięcio-, dwunastoosobowa grupa; niektórzy byli młodsi od Onki, inni garbili się ze starości. Nosili znaki różnych klanów.

Coś ich jednak łączyło.

Wszyscy byli owocem odmiennych duchów.

Obcy podszedł bliżej i osunął się na kolano przed Onką; dotknął palcem jej czoła i przesunął nim po jej policzku, bez wątpienia rozpoznając w dziewczynce jedną ze swoich.

Córka K’ruka też wyciągnęła rękę i dotknęła znaku na czole obcego: blizn ułożonych we wzór o dziwnym spiczastym kształcie.


Onka wodziła palcem po gruzełkach, jakby znajdowała w nich ukryte znaczenie. Mężczyzna się uśmiechnął – najwyraźniej wiedział, że dziewczynka rozumie.

Wyprostował się i położył sobie dłoń na piersi.

– Teron – przemówił.

K’ruk wiedział, że to jego imię, ale obcy powiedział coś potem szybko, machając na jednego ze starszych, który wspierał się ciężko na grubym sękatym kiju.

Starzec podszedł i odezwał się w mowie ludu K’ruka.

– Teron mówi, że dziewczynka może się do nas przyłączyć. Wyruszymy przez wysoką przełęcz, którą Teron zna i która jest wolna od lodu, ale jeszcze tylko przez kilka dni. Jeśli zdążymy przed wrogiem, myśliwi zgubią nasz ślad.

– Dopóki śniegi się nie roztopią. – K’ruk nie krył troski.

– Upłynie jeszcze wiele księżyców, my zaś do tej pory umkniemy, a ślady po nas znikną.

Dobiegające z dali wycie wilków przypomniało im, że w tej chwili ich ślady są widoczne.

Starszy człowiek zdawał sobie z tego sprawę.

– Musimy wyruszać, zanim nas dopadną.

– I zabierzecie moją córkę? – spytał K’ruk, popychając Onkę ku Teronowi.

Ten chwycił K’ruka za ramię i ścisnął je mocnymi palcami, składając w milczeniu obietnicę.

– Przyjmiemy ją – zapewnił stary człowiek. – I będziemy jej strzec. Lecz w czasie tej długiej wędrówki przydadzą się nam twoje silne plecy i ostra włócznia.

K’ruk cofnął się o krok i mocniej ujął drzewce swej broni.

– Wrogowie nadchodzą zbyt szybko. Do utraty tchu będę odwodził ich od waszych śladów albo powstrzymywał dostatecznie długo, byście mogli dotrzeć do przełęczy.

Napotkał spojrzenie córki, w której załzawionych oczach malowało się zrozumienie.

– Ojcze…

Poczuł ból w piersi.

– To jest teraz twój klan, Onko. Ci ludzie zabiorą cię do lepszej krainy, gdzie będziesz bezpieczna i wyrośniesz na silną kobietę. Jestem tego pewien.

Dziewczynka wyrwała się z objęć Terona, podbiegła do ojca i zarzuciła mu ręce na szyję.

Z żalem, który dławił go tak jak córkę, uwolnił się od niej i przekazał ją Teronowi, ten zaś otoczył dziewczynkę ramieniem. K’ruk nachylił się i dotknął czołem czoła Onki; żegnając się z nią, wiedział, że nigdy więcej jej nie zobaczy.

Potem wyprostował się, odwrócił i oddalił od strumienia, by ruszyć w górę zbocza, skąd dochodziło wycie wilków – ale on słyszał jedynie za plecami żałosny płacz córki.

Żyj dobrze, moje dziecko.

Zaczął się wspinać szybciej, zdecydowany chronić ją za wszelką cenę. Gdy dotarł do grani, pospieszył w stronę, z której dochodziło zawodzenie bestii posłusznych myśliwym. Nawoływania napływające z sąsiedniej doliny nabrały mocy.

Ruszył biegiem, sadził wielkie susy.

Gdy słońce się zniżyło, pogrążając dolinę w cieniach, dotarł do następnej grani. Zwolnił kroku i zaczął schodzić po zboczu uważniej, czujniej, zwłaszcza że wilki w tej chwili ucichły. Podążał nisko pochylony, od cienia do cienia, po nawietrznej, przy każdym kroku zważając, by nie nadepnąć na gałąź.

W końcu, gdy mógł dojrzeć dno doliny, dostrzegł jakiś ruch. Wilki. Jedna z bestii ukazała w całej pełni swój kształt, który w niczym nie przypominał wilka. Sierść miała gęsto skołtunioną. Masywny tułów pokrywały blizny. Wargi cofnęły się, obnażając długie żółte kły.

Choć serce waliło mu w piersi, K’ruk wciąż kucał, czekając, aż pojawią się władcy tych monstrualnych potworów.

Wreszcie zza drzew wyłoniły się wyższe kształty. Największy z nich stanął w całej okazałości i po raz pierwszy odsłonił swe oblicze.

K’ruk zamarł na ten widok i poczuł, jak ogarnia go lodowate przerażenie.

Nie, to niemożliwe…

Mimo wszystko ścisnął włócznię mocniej i zerknął przez ramię.

Uciekaj, Onko. Uciekaj i nigdy się nie zatrzymuj.

Labirynt kości

Подняться наверх