Читать книгу Labirynt kości - James Rollins - Страница 17
2
ОглавлениеLawrenceville, Georgia
29 kwietnia, godzina 6.08 czasu miejscowego
Budzi go przerażenie.
Łoskot w uszach zmusza do ruchu. Zsuwa się z łóżka, gdy przed jego oczami pojawia się na mgnienie oka obraz, twarz…
Matka.
Podbiega przez ciemny pokój do okna i uderza w szybę najpierw otwartymi dłońmi, potem pięściami. W jego piersi narasta ciśnienie, aż w końcu staje się nie do zniesienia. Wyzwala ryk frustracji.
Wreszcie w górze zapala się światło i za oknem pojawia się twarz, która wlepia w niego spojrzenie. Nie ta, którą pragnie zobaczyć.
Przysuwa kciuk do brody, a potem powtarza ten gest raz za razem.
Matka, matka, matka…
Godzina 6.22
Gwałtowne pukanie do drzwi obudziło Marię w jej gabinecie. Ożywiona lekką paniką, podniosła się gwałtownie. Czuła w krtani łomot serca. Otwarta książka, którą trzymała na kolanach, spadła na podłogę. By przypomnieć sobie, gdzie jest, potrzebowała ułamka sekundy – nie więcej; spędzała w pracy wiele godzin.
Starając się uspokoić, obrzuciła spojrzeniem monitor na biurku. Na ekranie przesuwały się dane ostatniej analizy genetycznej. Zasnęła, czekając na wyniki.
Do diabła… wciąż oblicza.
– Tak? – zdołała wychrypieć.
– Doktor Crandall – usłyszała głos zza drzwi. – Przepraszam, że panią niepokoję, ale Baako narobił rabanu. Pomyślałem, że powinna pani wiedzieć.
Wyprostowała się szybko, rozpoznając nosową wymowę studenta gospodarki hodowlanej z Uniwersytetu Emory’ego.
– W porządku, Jack, zaraz przyjdę.
Dźwignęła się na nogi, łyknęła zwietrzałej dietetycznej coli z puszki na biurku, żeby pozbyć się porannej suchości w ustach, i wyszła na korytarz.
Czekał tam na nią Jack Russo, student, który pełnił dyżur.
– Co się stało? – spytała, starając się stłumić nutę oskarżenia w głosie, ale jej matczyne instynkty nadały słowom twarde brzmienie.
– Nie wiem. Czyściłem kilka pustych klatek, kiedy dostał szału.
Stanęli pod drzwiami, które prowadziły do kwatery Baako. Niżej miał własny pokój zabaw, sypialnię i klasę, oddzielone od pozostałej części obiektu. W ciągu dnia mógł pod nadzorem biegać po czterdziestohektarowym zalesionym obszarze, stanowiącym poligon doświadczalny należący do Yerkes National Primate Research Center – Centrum Studiów nad Naczelnymi. Główny ośrodek znajdował się pięćdziesiąt kilometrów dalej, na terenie Uniwersytetu Emory’ego w Atlancie.
Uważała, że to i tak za blisko. Wolała autonomię i swobodę, jakimi mogła cieszyć się tutaj, w Lawrenceville. Jej projekt badawczy był praktycznie niezależny od tego, czym zajmowano się w ośrodku, i finansowany przez agencję DARPA, dzięki grantowi na nową prowadzoną pod auspicjami Białego Domu inicjatywę BRAIN, w której zajmowano się wykorzystaniem zaawansowanych neurotechnologii do badań nad mózgiem.
Mając dwa doktoraty – z genomiki i nauk behawioralnych – Uniwersytetu Columbia, została, wraz ze swoją siostrą Leną, wytypowana do tego niezwykłego projektu naukowego: badania ewolucji ludzkiej inteligencji. Dodatkowe fundusze pochodziły z Instytutu Maxa Plancka, gdzie zajmowano się antropologią ewolucyjną i gdzie jej siostra bliźniaczka nadzorowała obecnie równoległe badania nad najnowszymi osiągnięciami genomiki.
Maria stanęła pod drzwiami na najniższej kondygnacji, przesunęła kartę przez czytnik elektroniczny i weszła do środka; Jack podążał tuż za nią. Student był wyższy od niej o głowę i miał na sobie zbyt obszerny kombinezon roboczy khaki z emblematem uniwersyteckim na ramieniu. Cały czas pocierał się nerwowo po szorstkiej koziej bródce takiego samego blond koloru jak długie rozczochrane włosy, które na hipsterską modłę przewiązywał opaską.
– W porządku – starała się uspokoić Maria zmartwionego chłopaka, gdy weszli do holu pomieszczenia badawczego. – Może przyprowadzisz Tanga? To zawsze pomaga.
– Jasne. – Jack pospieszył z ulgą w stronę bocznych drzwi.
Maria tymczasem podeszła do szerokiego okna z bezodpryskową szybą o grubości ponad siedmiu centymetrów. Po drugiej stronie widać było pokój zarzucony pudełkami w kolorach tęczy; na każdym widniała kolejna litera alfabetu. Wyglądały jak dziecięce klocki, ale każdy miał bok o długości trzydziestu centymetrów i był zrobiony z twardego plastiku. Przeciwległą ścianę zajmowała ścieralna tablica z kompletem flamastrów. Jedyne umeblowanie stanowił szeroki stół z krzesłami.
Była to sala lekcyjna dla wyjątkowego ucznia.
Przechadzał się teraz przed szybą, wsparty na kłykciach lewej ręki, prawą zaś wykonywał nieznaczne ruchy, jakby mamrotał coś do siebie. Był najwyraźniej podenerwowany.
– Baako! – zawołała do niego, przykładając dłoń do okna. – W porządku! Jestem tutaj!
Zaczął pohukiwać i obrócił się w jej stronę.
Zbliżyła się do wejścia, otworzyła za pomocą karty magnetycznej główne drzwi i weszła do niewielkiej klatki po drugiej stronie. Potem uporała się z zasuwką przy furtce i wkroczyła do sali lekcyjnej.
Baako pospieszył do niej, biegnąc w pozycji wyprostowanej. Kiedy się przy niej znalazł, otoczył ją w pasie ciepłym kudłatym ramieniem i przycisnął grube czoło do jej brzucha, domagając się najwyraźniej pociechy.
Usiadła na podłodze, nakłaniając go, by zrobił to samo; jednocześnie przyglądała mu się z uwagą, próbując odczytać mowę ciała.
Baako był trzyletnim gorylem nizinnym, niedojrzałym samcem o wadze siedemdziesięciu pięciu kilogramów i wzroście stu dwudziestu centymetrów. Choć bardzo silny, kończyny i tułów miał szczupłe. Usadowił się na podłodze i wlepił w nią spojrzenie dużych oczu o barwie ciemnego karmelu; marszczył je w kącikach, co było oznaką zgryzoty. Ściągał też czarne włochate brwi, dając wyraz zmartwieniu. Wargi rozciągnięte niemal w grymasie gniewu odsłaniały białe zęby.
Jako ktoś, kto wychowywał go od chwili narodzin, Maria wiedziała o Baako wszystko – począwszy od zachowania, a skończywszy na najdrobniejszych szczegółach dotyczących fizjologii. Co kwartał przeprowadzano badania za pomocą rezonansu magnetycznego, by rejestrować wzrost ciała, ze szczególnym uwzględnieniem anatomii czaszki i struktury mózgu.
Trzymając go w objęciach, przesuwała palcami po kościstym strzałkowym wybrzuszeniu, które biegło wzdłuż jego mózgoczaszki. Było mniej wydatne, niż można by się spodziewać po gorylu w jego wieku. Nawet kości żuchwowe i szczękowe nie odznaczały się tak bardzo; tworzyły pysk bardziej płaski niż u typowego przedstawiciela naczelnych.
– Co się stało, przystojniaku? – spytała cichym, uspokajającym głosem.
Uniósł pięści do boków, potem rozwarł dłonie i przesunął rozpostartymi palcami po torsie.
Boję się.
Odpowiadając za pomocą głosu, jak i znaku, wskazała na niego, powtórzyła jego gest, po czym otworzyła dłonie, wzruszając nieznacznie ramionami.
– Czego się boisz?
Musnął palcem brodę, rozwierając palce.
Matka.
Maria wiedziała, że Baako uważa ją za swoją matkę, którą poniekąd była. Choć nie wydała go na świat, opiekowała się nim i wychowywała, jakby chodziło o jej własne dziecko. Co więcej, nawet z biologicznego punktu widzenia Baako w pewnym sensie był jej potomkiem. I nie mógłby uchodzić do końca za goryla nizinnego. Jego wyjątkowy genom opracowano w jej laboratorium i w rezultacie powstał embrion, który dojrzewał w łonie matki zastępczej.
– Nic mi nie jest – zapewniła podopiecznego, ściskając go mocniej dla podkreślenia swych słów. – Sam widzisz.
Baako wyswobodził się z jej objęć i pokręcił głową. Powtórzył znak „matka”, a potem ujął brodę prawą ręką, po czym opuścił ją zdecydowanym ruchem ku lewej, która była zaciśnięta w pięść, a jej palec wskazujący skierowany w stronę Marii.
Matka-siostra.
Maria skinęła głową, pojmując już, o co chodzi.
Martwi się o Lenę.
Baako miał dwie matki: Marię i jej siostrę. Obie uważał za swoje pełnoprawne opiekunki. Z początku sądziły, że może być zdezorientowany, ponieważ były bliźniaczkami jednojajowymi, ale szybko się okazało, że bez trudu je odróżnia, w przeciwieństwie do kilku jej kolegów z ośrodka.
Raz za razem powtarzał swój pierwszy znak.
Boję się, boję się, boję się…
– Niepotrzebnie się martwisz, Baako. Rozmawialiśmy o tym. Leny nie ma tu w tej chwili, ale wróci. Wszystko z nią okay.
Pokazała litery O i K.
I znów pokręcił głową i wykonał gest oznaczający strach.
Powróciła do swego wcześniejszego pytania, pokazując dobitniej, by odkryć źródło jego niepokoju.
– Dlaczego się boisz?
Godzina 6.38
Osuwa się ciężko na zad i wpatruje w swoje otwarte dłonie. Zaciska i rozwiera palce, zastanawiając się z wysiłkiem, jak wyrazić jasno, o co mu chodzi. W końcu dotyka opuszkami palców czoła, potem obraca dłonie w jej stronę.
Nie wiem.
Kładzie sobie lewą rękę na piersi i dwukrotnie wskazuje kciukiem prawej twarz, uderzając jednocześnie prawym nadgarstkiem o lewy.
Niebezpieczeństwo.
Maria marszczy czoło, potem spogląda w stronę drugiego pokoju, na legowisko z koców ułożone na jego łóżku. Dotyka swojego czoła palcem wskazującym, potem odsuwa go i zgina dwukrotnie.
– To był tylko sen, Baako.
Baako fuka głośno.
– Wiesz, co to są sny. Rozmawialiśmy już o nich.
Kręci głową, potem imituje jej gest.
Nie sen.