Читать книгу Labirynt kości - James Rollins - Страница 16
1
ОглавлениеŻupania Karlowacka, Chorwacja
29 kwietnia, godzina 10.32 czasu miejscowego
Nie powinno nas tu być.
Cień przesądnego strachu sprawił, że Roland Novak zatrzymał się na serpentynie szlaku. Osłonił oczy przed blaskiem porannego słońca i wlepił wzrok w skalisty wierzchołek. W dali gromadziły się czarne chmury.
Według chorwackich podań ludowych – opowieści, których nasłuchał się w dzieciństwie – podczas burzowych nocy na szczycie góry Klek zbierały się czarownice i wróżki, a ich krzyki słychać było aż w sąsiednim mieście Ogulin. Krążyły historie o nieostrożnych i pechowych nieszczęśnikach, których spotykał koszmarny los.
Dzięki takim legendom szczyt góry pozostawał przez wieki nietknięty ludzką stopą. Jednakże zmieniło się to w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci, gdy strzeliste urwiska grani zaczęły w coraz większym stopniu przyciągać miejscowych wspinaczy. Nie to jednak stanowiło powód, dla którego Roland i pozostali zdecydowali się tego ranka na ryzyko pokonania północnej ściany.
– To już niedaleko – zapewnił Alex Wrightson. – Będzie najlepiej, jak wyjdziemy stamtąd przed burzą.
Brytyjski geolog, który prowadził ich czwórkę, sprawiał wrażenie równie twardego jak te szczyty, ale musiał być pod siedemdziesiątkę. Pomimo chłodu nosił krótkie spodnie khaki, odsłaniając mocne, żylaste nogi. Białe jak śnieg włosy, gęstsze niż rzednąca blond czupryna Rolanda, chowały się pod kaskiem alpinistycznym.
– Mówi tak już po raz trzeci – mruknęła Lena Crandall do Rolanda. Jej pokryte cienką warstwą potu policzki błyszczały po godzinie wspinaczki, mimo to nie wyglądała na zmęczoną. Miała jednak tylko dwadzieścia kilka lat, a jej znoszone buty wskazywały, że często chodzi po górach. Popatrzyła w niebo, obserwując strzelistą ścianę ciemnych chmur. – Na szczęście zdążyłam przyjechać tu dzień wcześniej. Kiedy zacznie się burza, te góry utoną w wodzie, nie wiadomo na jak długo.
Jakby świadoma groźby, grupa zwiększyła tempo marszu na nieoznakowanym szlaku. Lena rozpięła kurtkę termoizolacyjną i podciągnęła na ramionach taśmy plecaka z emblematem Uniwersytetu Emory’ego, jej Alma Mater w Atlancie. Było to właściwie wszystko, co Roland wiedział o tej Amerykance, prócz tego, że jest biologiem molekularnym specjalizującym się w genetyce i że ściągnięto ją z Instytutu Maxa Plancka w Lipsku, gdzie była na stypendium. I podobnie jak Roland, nie znała powodu, dla którego została tak nagle wezwana przez brytyjskiego geologa i jego partnera, francuskiego paleontologa.
Podczas wspinaczki doktor Dayne Arnaud rozmawiał przyciszonym głosem z Wrightsonem i choć Roland nie potrafił zrozumieć słów Francuza, zniekształconych dodatkowo przez silny akcent, widać było, że naukowiec jest najwyraźniej poirytowany. Jak dotąd żaden z mężczyzn nie zdradził jakichkolwiek szczegółów dotyczących celu wyprawy ani tego, co odkryto tam na miejscu.
Roland zmusił się do cierpliwości. Dorastał w Zagrzebiu, ale znał wszystkie opowieści o tym szczycie w Górach Dynarskich. Jego wierzchołek w sposób niepokojący przypominał leżącego olbrzyma. Powiadano, że to gigant Klek, który walczył z bogiem Volosem i został za swą zniewagę przemieniony w kamień. Nim się to jednak stało, poprzysiągł, że pewnego dnia ocknie się ze snu i dokona na ludziach zemsty.
Roland poczuł dreszcz przesądnego niepokoju.
Gigant lubił ostatnio pomrukiwać.
Region ten podatny był na trzęsienia ziemi, co zapewne zrodziło legendę o drzemiącym olbrzymie. Zeszłego miesiąca okolicę nawiedził kataklizm o sile 5,2 stopnia w skali Rychtera, powodując pęknięcie dzwonnicy średniowiecznego kościoła w pobliskim mieście Ogulin.
Roland podejrzewał, że wydarzenie to ma związek z tym, co odkryli ci dwaj, geolog i paleontolog. Kiedy grupa obeszła skalisty występ i zagłębiła się w gęsty sosnowy zagajnik, jego przypuszczenia się potwierdziły. Nieco dalej od urwiska oderwał się wcześniej wielki kawał skały i runął w las, powalając drzewa i tocząc się niszczycielsko przez okolicę, jakby kroczył tu sam potężny Klek.
– Miejscowy obserwator ptaków natknął się na to pobojowisko po trzęsieniu ziemi w zeszłym miesiącu – wyjaśnił Wrightson, kiedy podążali ścieżką biegnącą przez labirynt głazów i roztrzaskanych pni. – Pojawił się tu wczesnym rankiem i zdążył zobaczyć parę unoszącą się spomiędzy kilku głazów, co dowodzi, że pod ziemią znajduje się system jaskiń.
– I sądzi pan, że to ostatnie trzęsienie ziemi umożliwiło dostęp do tego systemu? – spytała Lena.
– Owszem. – Brytyjczyk machnął ręką. – Nic w tym zaskakującego. Cały łańcuch jest tu zbudowany głównie ze skał krasowiejących. Opady i liczne źródła zamieniły ten teren w pełen cudowności geologiczny plac zabaw. Podziemne rzeki, otwory odpływowe, jaskinie. Czego tylko dusza zapragnie.
Roland spojrzał na Arnauda.
– Ale znaleźliście tu coś jeszcze prócz jakiejś starej jaskini?
Wrightson zerknął przez ramię, oczy błyszczały mu radosnym podnieceniem.
– Nie zepsujemy niespodzianki, prawda, doktorze Arnaud?
Paleontolog mruknął coś skwaszony, co pasowało do grymasu, który wykrzywiał mu bezustannie rysy. Podczas gdy Brytyjczyk był towarzyski i otwarty, Francuz stanowił jego mroczny cień, zawsze posępny i nieżyczliwy. Arnaud był tylko o kilka lat starszy od Rolanda, który miał trzydzieści dwa lata, ale sposób bycia przydawał mu jakby wieku. Roland podejrzewał, że irytacja Francuza wiąże się ich obecnością, jego i Amerykanki. Wiedział, że niektórzy naukowcy bywają zazdrośni o swoje poletko.
– Ach, jesteśmy na miejscu – oznajmił Wrightson, podchodząc do wierzchołka drabiny, która wystawała z niepozornej dziury w ziemi.
Skupiony na celu wyprawy Roland nie zauważył postaci czekającej w cieniu pobliskiego głazu, dopóki potężnie zbudowany mężczyzna nie pojawił się w blasku słońca. Miał na ramieniu karabin. Choć był ubrany po cywilnemu, jego sztywna postawa, ostro zaprasowane kanty spodni i stalowy błysk w oku wskazywały na wyszkolenie wojskowe. Nawet czarne włosy były ostrzyżone na jeża; przypominały nastroszoną myckę.
Zagadał coś do Arnauda po francusku.
Roland nie mówił w tym języku, ale sądząc po postawie strażnika, nie był on podwładnym paleontologa, raczej kimś, kto jest mu równy. Mężczyzna wskazał ciemniejące niebo, jakby rozważał, czy wolno im zejść na dół. W końcu zaklął, podszedł do stojącego obok generatora i szarpnął linkę; rozległ się warkot silnika.
– To musi być komendant Henri Gerard – wyjaśnił Wrightson. – Z Chasseurs Alpins, elitarnego francuskiego oddziału strzelców alpejskich. Pilnuje wraz ze swoimi ludźmi tego miejsca.
Roland rozejrzał się, próbując dostrzec innych żołnierzy, ale bez powodzenia.
– Smutna, ale nieodzowna konieczność, jak się obawiam – ciągnął brytyjski geolog. – Kiedy ten obserwator ptaków odkrył możliwe wejście do jaskiń, skontaktował się z klubem speleologów. Na szczęście dla nas jego członkowie przestrzegają ścisłych zasad postępowania w takich przypadkach. Kiedy sobie uświadomili, co znajduje się na dole, zabezpieczyli znalezisko i skontaktowali się z francuskimi kolegami, którzy zajmowali się zabezpieczaniem tak słynnych jaskiń, jak Chauveta i Lascaux.
Roland, który znał historię sztuki, pojmował, dlaczego wzmianka o tych dwóch jaskiniach jest tak istotna. Były znane ze swych paleolitycznych malowideł stworzonych przez najdawniejszych przodków współczesnego człowieka. Spojrzał w stronę otworu w ziemi, domyślając się, co tam jest.
Tak jak Lena.
– Znaleźliście tam dzieła sztuki jaskiniowej?
Wrightson uniósł brew.
– Och, znaleźliśmy znacznie więcej. – Spojrzał na Rolanda. – Dlatego skontaktowaliśmy się z Watykanem, ojcze Novak… i dlatego został ksiądz ściągnięty z Chorwackiego Uniwersytetu Katolickiego w Zagrzebiu.
Roland zajrzał w głąb ziemnego tunelu. Gdy w dali rozległ się grzmot, dotknął odruchowo koloratki.
Arnaud odezwał się z tym swoim silnym akcentem, nie kryjąc pogardy:
– Ma być ksiądz świadkiem cudu, który odkryliśmy, i poddać go weryfikacji.
Godzina 11.15
Lena zeszła po drabinie za Wrightsonem i Arnaudem. Podczas drogi w dół towarzyszył im kabel biegnący od generatora do reflektorów rzucających pod ziemią słabe światło. Tak jak pozostali, miała na głowie kask zaopatrzony w czołówkę. W uszach rozbrzmiewał jej łomot serca, skutek ekscytacji, ale też klaustrofobii.
Spędzała większość czasu zamknięta w laboratoriach genetycznych, wpatrzona w mikroskop albo monitor komputera. W każdej wolnej chwili uciekała tam, gdzie mogła obcować z przyrodą. Ostatnimi czasy były to tereny parkowe ciągnące się wzdłuż rzeki przecinającej Lipsk. Tęskniła za zalesionymi terenami, które otaczały jej poprzedni ośrodek naukowy niedaleko Atlanty. Tęskniła też za siostrą bliźniaczką – która również była biologiem molekularnym zajmującym się genetyką – wciąż pracującą nad ich wspólnym projektem w Stanach, podczas gdy Lena zajmowała się podrzędną robotą w Europie, co oznaczało od szesnastu do osiemnastu godzin dziennie spędzonych na odtwarzaniu pradawnego kodu na podstawie resztek kości albo zęba.
Jeśli ta jaskinia rzeczywiście była stanowiskiem paleolitycznym bogatym w skamieniałe szczątki i artefakty, to domyślała się roli, jaka jej tu przypadła: zebrać próbki do analizy laboratoryjnej. Instytut Maxa Plancka cieszył się zasłużoną opinią ośrodka, gdzie specjaliści potrafili uzyskać DNA ze starych kości i zrekonstruować jego pradawne sekwencje.
Lena, schodząc po drabinie, spoglądała między stopy i zastanawiała się, co znajdzie na dole. Żałowała, że nie ma tu jej siostry; chciałaby się dzielić z nią tą chwilą.
Usłyszała nad głową ciche westchnienie, gdy ojciec Novak poślizgnął się nieznacznie na drabinie, ale szybko odzyskał równowagę. Zmarszczyła czoło, znów zadając sobie pytanie, co robi tu ksiądz. W trakcie podróży z Zagrzebia wdała się z nim w rozmowę i dowiedziała, że wykłada na uniwersytecie historię średniowieczną; wydawało się to dziwne jak na kogoś, kto ma spenetrować prehistoryczną jaskinię.
Dotarła w końcu na dół, gdzie Wrightson pomógł jej stanąć na ziemi i dał znak, żeby ruszyła za Arnaudem, który przygarbiony zagłębiał się w tunel. Schyliła głowę pod niskim sklepieniem, ale i tak uderzała o nie kaskiem, wprawiając w ruch strumień światła czołówki. Powietrze było tutaj cieplejsze niż na górze, ale jednocześnie gęste od wilgoci – wapienne ściany lepiły się przy dotyku, podłoże pokrywał śliski osad.
Po krótkiej wędrówce idący przodem Arnaud wyprostował się wreszcie. Stanęła obok niego, zmagając się ze skurczem pleców – po czym zastygła zdumiona widokiem, który ukazał się jej oczom.
Otwierała się przed nimi jaskinia najeżona stalaktytami i stalagmitami. Ściany pokryte były polewami naciekowymi, sklepienie zaś przybrane wyszukanymi żyrandolami spiralnych i białych jak śnieg kryształów – od skręconych cieniutkich słomek po grube i długie niczym poroże.
– Spektakularny przykład heliktytów – oznajmił Wrightson, dostrzegając zaskoczenie Leny. – Tego rodzaju speleotemy powstają za sprawą zjawiska kapilarnego, dzięki któremu woda przenika mikroskopijne szczeliny. Potrzeba około wieku, by narosło kilka centymetrów.
– Zdumiewające – wyszeptała, bojąc się, że nawet jej oddech może naruszyć te kruche na pierwszy rzut oka cuda.
– Od tego miejsca zachowajcie ostrożność. Stąpajcie tylko po drabinach, które ułożyliśmy na podłodze jaskini. To, co zachowane pod stopami, jest równie ważne jak to, co znajduje się u góry.
Paleontolog znów ruszył przodem, krocząc po cienkim chodniku ze stalowych stopni prowadzącym w głąb jaskini. Po obu stronach rozstawiono panele świetlne zasilane z generatora na powierzchni. Lena zauważyła jakieś obiekty, które zaściełały podłoże, pokryte i przytwierdzone do miejsca przez osady kalcytu. Pod warstwą kryształu dostrzegała kształty zwierzęcych czaszek i kości nóg.
– Zachował się tu istny skarbiec życia prehistorycznego. – Wcześniejszą mrukliwość Arnauda zastąpił zachwyt. Wskazał głową jeden z obiektów. – Nietknięta tylna kończyna Coleodonta antiquitatis.
– Nosorożca włochatego – wyjaśniła Lena.
Arnaud spojrzał na nią i na jego twarzy pojawił się cień szacunku, ale też nieco obraźliwego zaskoczenia.
– Zgadza się.
Wskazała artefakt spoczywający na cokole ze złamanego stalagmitu, czaszkę przemienioną w kamień za sprawą strumyków kalcytu.
– Jeśli się nie mylę, pochodzi to od Ursus spelaeus.
– Cieszącego się złą sławą niedźwiedzia jaskiniowego – przyznał z niechęcią Arnaud, a Wrightson zachichotał.
Lena skryła uśmiech.
Wet za wet, pomyślała.
– Umiejscowienie wskazuje, że był to prawdopodobnie totem. Możecie zauważyć z przodu czarną plamę po dawnym dole ogniowym. Płomienie zapewne rzucały na ścianę w głębi cień czaszki zwierzęcia.
Lena wyobraziła sobie tę scenę, próbując dociec, co taki pokaz wywoływał w duszach pradawnych ludzi, którzy uczynili z tej jaskini swój dom.
Gdy zmierzali ku przeciwległemu krańcowi jaskini, paleontolog identyfikował inne rzadkie skarby: rogi antylopy saiga, czaszkę bizona, stos kłów mamucich, nawet kompletne szczątki orła przedniego. Wszędzie widać było mniejsze czarne smugi, oznaczające zapewne odrębne paleniska domowe.
W końcu przemierzyli mniejszą jaskinię i wkroczyli do rozległej komory, która wielokrotnie przewyższała pod względem rozmiarów tę pierwszą. Sklepienie wznosiło się na wysokości kilku kondygnacji. Piętrowy autobus zawróciłby tu bez trudu.
– A teraz główny punkt programu – oznajmił Wrightson, wysuwając się na czoło i krocząc po kolejnych prowizorycznych stopniach.
Nikt nie musiał pokazywać Lenie cudowności tej jaskini. Na ścianach, w ich dolnej części, widniały ogromne petroglify przedstawiające wszelkie przejawy życia i obrazy świata naturalnego. Niektóre stworzono prawdopodobnie za pomocą węgla drzewnego, inne wyryto w czarnej skale, by odsłonić jaśniejsze odcienie pod spodem. Kilka obrazów odznaczało się żywszymi barwami, uzyskanymi za pomocą pradawnych pigmentów.
Lenę jednak najbardziej uderzało ich czyste piękno. Nie były to proste sylwetki czy nieporadne scenki, lecz dzieła prawdziwego artyzmu. Zdawało się, że końskie grzywy chłoszczą powietrze i powiewają. Bizony przedstawiono w tumanie nóg, jakby zostały uchwycone w ruchu. Jelenie unosiły całymi stadami poroże, jakby chciały schwytać lecące w górze orły. Przez tę masę zwierząt pędziły lwy i leopardy, które polowały albo same uciekały przed prześladowcą. Z boku, wznosząc się na tylnych łapach, stał samotny i ogromny niedźwiedź jaskiniowy, który górował nad całym tym obrazem.
Lena, rozglądając się na wszystkie strony, z trudem trzymała się wyznaczonej trasy.
– Niezwykłe. Szkoda, że moja siostra tego nie widzi.
– Wszystko to wielokrotnie przewyższa bazgroły z jaskini w Lascaux, czyż nie? – zauważył z szerokim uśmiechem Wrightson. – Ale to jeszcze nie koniec.
– Co pan ma na myśli? – spytał ojciec Novak.
– Powinniśmy im pokazać to, co mają przed oczami, ale nie widzą? – zwrócił się Brytyjczyk do Arnauda.
Francuz wzruszył ramionami.
Wrightson skierował ich uwagę na środek pomieszczenia. Widoczna na podłożu rozległa czarna plama o średnicy dwóch metrów oznaczała miejsce, w którym kiedyś musiało się znajdować wielkie ognisko. Umieszczono tam trójnóg z oświetleniem.
Geolog przyklęknął obok panelu z pokrętłami, podłączonego do przewodu zasilającego.
– Bądźcie tak dobrzy i zgaście czołówki.
Kiedy wykonali polecenie, przekręcił jeden z włączników i w tym momencie zgasły wszystkie światła. Spłynęła na nich gęsta ciemność.
– A teraz zostaniecie przeniesieni w przeszłość sprzed czterdziestu tysięcy lat – oświadczył Wrightson śpiewnym głosem konferansjera cyrkowego.
Rozległ się trzask włącznika i światło zabłysło na nowo; jego źródłem był wprawdzie tylko potrójny panel pośrodku jaskini, ale okazał się dostatecznie silny, by początkowo oślepić, zwłaszcza że drgał i przygasał.
Lena uświadomiła sobie, że to imitacja płomieni ogniska.
W pierwszej chwili nie dostrzegła sensowności takiego pokazu, ale usłyszała westchnienie, które wyrwało się ojcu Novakowi. Podążyła za spojrzeniem duchownego i popatrzyła na ściany. Tańczyły tam teraz gigantyczne cienie, wznosząc się znacznie wyżej niż znajdujące się pod spodem petroglify. Były rzucane przez krąg stalagmitów wyrastających z podłoża jaskini. Dopiero teraz dostrzegła, w jaki sposób zostały wycięte i wyrzeźbione, przewiercone i ukształtowane, a wszystko po to, by stworzyć tę mroczną armię na ścianie.
Sylwetki odznaczały się wyraźnie ludzkim kształtem, ale niektóre miały zakrzywione rogi, inne zaś unosiły włócznie. Migotliwe światło stwarzało też wrażenie ruchu zwierząt widniejących poniżej, jakby ogarnęła je panika. Samotny niedźwiedź jaskiniowy stał teraz obrócony przodem do jednej z postaci, ale bok potężnego zwierzęcia przebijała cienista włócznia. Jego wcześniejszy ryk wściekłości wydawał się teraz zdławionym krzykiem cierpienia.
Lena obracała się powoli, zahipnotyzowana tymi obrazami, i czuła, jak przenika ją jakiś pierwotny strach. Nawet ojciec Novak przeżegnał się przezornie.
– Dość tej głupoty – warknął Arnaud.
Wrightson przychylił się do jego zdania i po chwili włączono pozostałe światła.
Lena odetchnęła głęboko, wciągając w płuca powietrze o ziemistym zapachu; poczuła stalowe stopnie pod butami i powróciła do rzeczywistości.
– Jestem… pod wrażeniem – zdołała wymamrotać. – Ale co to według was oznacza? Jakieś przedstawienie polowania, dowód sprawności plemienia, które potrafiło wytropić i upolować zwierzynę?
Przez chwilę panowało milczenie, w końcu przerwał je ojciec Novak.
– To raczej ostrzeżenie – powiedział i pokręcił nieznacznie głową, jakby nie potrafił wyrazić własnych uczuć.
Lena to rozumiała. Ten pokaz nie był sławieniem umiejętności posługiwania się włócznią i maczugą. Przypominał raczej zniewagę, coś brutalnego i groźnego.
– Rozwiązywanie takich zagadek to nie wasze zadanie – oświadczył Arnaud, prowadząc ich dalej. – Nie dlatego was tu przyprowadziliśmy.
Ruszył w głąb jaskini, gdzie znajdowało się łukowato sklepione wyjście z pokrytego malowidłami pomieszczenia. Kiedy mijali jeden z rzeźbionych stalagmitów, Lena chciała się zatrzymać i obejrzeć go dokładniej, by się przekonać, jak ci pradawni ludzie zdołali osiągnąć taką iluzję kształtu i ruchu, lecz Arnaud zmusił ich do szybszego kroku.
Dalej nie było już paneli świetlnych. W jaskini, do której prowadziło łukowate sklepienie, panowała ciemność. Lena znów włączyła czołówkę. Snop światła przebił mrok, ukazując krótki tunel, który kończył się kruszejącą ścianą.
Arnaud poprowadził ich wzdłuż łagodnego wzniesienia ku końcowi korytarza.
– Zamurowano to – zauważył ojciec Novak, najwyraźniej równie zaskoczony jak Lena.
– Nie jest to robota ludzi paleolitycznych – zauważyła i przesunęła dłońmi po cegłach połączonych spoiwem. – Ale jest stara.
Wrightson zbliżył się i pochylił, żeby skierować światło na wybitą w murze dziurę wielkości dorosłego człowieka.
– Za tą przeszkodą pasaż ciągnie się przez kolejne pięćdziesiąt metrów, a potem kończy zawałem starego tunelu. Sądzę, że ten korytarz stanowił pierwotne wejście do systemu jaskiń. Ktoś go najwyraźniej zamurował, żeby uniemożliwić komukolwiek dostęp, a potem jakieś dawne trzęsienie ziemi zapieczętowało go jeszcze skuteczniej.
Lena stanęła obok niego i zajrzała do dziury.
– Ale to, co zamknęło jedno trzęsienie ziemi, drugie otworzyło na nowo.
– Właśnie. Pogrzebane sekrety powracają swoim utartym zwyczajem na powierzchnię.
– Co jest za tą ścianą? – spytał ojciec Novak.
– Tajemnice, z powodu których wezwaliśmy was oboje. – Wrightson odchylił się i wskazał dziurę w murze.
Ogarnięta bezgraniczną ciekawością Lena przeszła przez otwór pierwsza, podążając za światłem czołówki. Ściana miała grubość około sześćdziesięciu centymetrów. Po drugiej stronie ukazała się nieduża komora, obłożona ze wszystkich stron cegłami; przypominała niewielką kaplicę.
Do Leny przyłączył się ojciec Novak, oświetlając sklepienie podtrzymywane przez krzyżujące się podwójne łuki.
– Poznaję tę architekturę – odezwał się wyraźnie poruszony. – Tego rodzaju gotycka konstrukcja jest charakterystyczna dla średniowiecza.
Lena ledwie go słyszała; skupiała całą uwagę na wnęce w jednej z bocznych ścian. Została ona wykuta w naturalnej skale. W środku, w płytkiej niszy podłogowej, spoczywał szkielet; kościste ręce były skrzyżowane na piersi, wszystko zaś otaczał idealny krąg kamieni. W jego obrębie, wokół szczątków, umieszczono starannie mniejsze kości – żebrowe, nadgarstkowe, policzkowe – tworząc skomplikowany i przemyślany wzór.
– Czy mógł to być grobowiec jednego z tych ludzi, którzy zapieczętowali dawno temu tunel? – spytał Novak.
– Sądząc po kształcie miednicy, był to mężczyzna. – Lena nachyliła się bardziej, poprawiając ułożenie czołówki, by uzyskać lepsze oświetlenie. – Ale popatrzcie na czaszkę, na czoło. Jeśli się nie mylę, są to szczątki Homo neanderthalensis.
– Neandertalczyka?
Skinęła głową.
Novak spojrzał na nią.
– Słyszałem, że podobne szczątki odkryto także w innych rejonach Chorwacji.
– Owszem. W jaskini Vindija.
Lena zaczęła rozumieć, dlaczego ją tu ściągnięto. To właśnie Instytut Maxa Plancka przeprowadził analizę DNA szczątków z Vindiji. Odkrycie to umożliwiło ośrodkowi opracowanie pierwszego kompletnego genomu neandertalczyka.
– Ale wydawało mi się, że neandertalczycy nie tworzyli w jaskiniach malowideł – powiedział Novak, spoglądając w stronę głównej jaskini.
– To dyskusyjne – odparła. – W Hiszpanii znajduje się jaskinia El Castillo. Tamtejsze komory pełne są przykładów ówczesnej sztuki: odcisków dłoni, rysunków przedstawiających zwierzęta, abstrakcyjnych wzorów. Datowanie wskazuje, że niektóre mogły być dziełem neandertalczyków. Ale rzecz jest wciąż nierozstrzygnięta i ma ojciec rację, jeśli chodzi o stopień wyrafinowania tych malowideł. Najpiękniejsze petroglify, jak te odkryte we Francji w jaskiniach Lascaux i Chauveta, zostały stworzone przez wczesnego człowieka. Nikt jak dotąd nie znalazł jakichkolwiek stworzonych przez neandertalczyków dzieł sztuki jaskiniowej o takiej złożoności.
Niewykluczone, że do tej chwili.
Zza ich pleców dobiegł głos Arnauda; Francuz wszedł do kaplicy za Wrightsonem:
– Właśnie dlatego, doktor Crandall, poprosiliśmy o pomoc panią i innych biologów specjalizujących się w genetyce. Chodzi o ustalenie, czy mieszkańcy jaskini rzeczywiście byli neandertalczykami. A jeśli tak, to dzięki czemu osiągnęli ten niezwykły poziom artyzmu.
Lena skierowała strumień światła ku tylnej części grobowca, w stronę ostatniego dzieła sztuki, petroglifu w kształcie gwiazdy, stworzonego z odcisków dłoni. Duże ślady rąk miały czerwonawobrązowy odcień, przywodzący na myśl zaschniętą krew.
Wyjęła telefon komórkowy i zrobiła kilka zdjęć miejsca pochówku, potem skupiła uwagę na szczątkach w płytkim zagłębieniu, zastanawiając się, czy te odciski są dziełem spoczywającego w tym miejscu neandertalczyka. Przypomniała sobie też przerażające cienie, które tańczyły na ścianie, a także słowa księdza Novaka.
Ostrzeżenie.
Brytyjski geolog odchrząknął znacząco.
– Co prowadzi nas do następnej tajemnicy… tej, która jest przeznaczona dla ojca Novaka.
Godzina 11.52
Słysząc swoje nazwisko, Roland oderwał spojrzenie od szczątków. Czy nie jest już dostatecznie wielką tajemnicą, dlaczego ktoś umieścił zwłoki neandertalczyka w pomieszczeniu, które wygląda jak średniowieczna kaplica? – pomyślał.
– Ostatni krok, mój dobry człowieku – powiedział Wrightson i wskazał kolejny otwór w ceglanym murze. Według wcześniejszych słów geologa wejście to prowadziło ku miejscu, gdzie tunel ciągnął się niegdyś aż do samej powierzchni.
Zaintrygowany Roland przecisnął się na drugą stronę i oświetlił drogę, ale nie dostrzegł niczego szczególnego z wyjątkiem równoległych rys wyrzeźbionych głęboko w podłożu pokrytym warstwami kalcytu.
Wrightson stanął obok niego i skrzywiony patrzył na widoczne ślady.
– Wygląda, jakby ktoś wyciągał stąd coś ciężkiego. To ten ktoś najprawdopodobniej zamurował tunel.
– I uważa pan, że dopomogę w odkryciu tej tajemnicy? – spytał Roland.
– Nie wiem, ale jestem pewien, że w pewnej sprawie okaże się ksiądz przydatny. – Wrightson ujął go za ramiona i obrócił twarzą w stronę muru za ich plecami. Dopiero teraz duchowny dostrzegł metalową płytkę przytwierdzoną do ściany; przypominała tabliczkę nagrobną. – Coś jest tu napisane. – Wrightson zbliżył się ze światłem. – Po łacinie.
Roland zmrużył oczy. Upływ czasu i korozja zamazały niektóre z wyrytych liter, ale była to bez wątpienia łacina, zdołał więc zidentyfikować kilka fragmentów tekstu, włącznie z ostatnim wersem i podpisem osoby, która zostawiła to przesłanie.
– Reverende Pater in Christo, Athanasius Kircher – odczytał głośno, a potem przetłumaczył. – „Wielebny ojciec w Chrystusie, Atanazy Kircher”. – Zerknął zszokowany na Wrightsona. – Wiem… wiem, kim był. Pisałem rozprawę o tym duchownym i jego dziele.
– Czego jestem w pełni świadomy. Właśnie dlatego Watykan wyznaczył księdza do tego zadania. – Brytyjczyk wskazał tabliczkę. – A pozostała część tekstu?
Roland pokręcił głową.
– Mogę odczytać tylko fragmenty. Niewykluczone, że dysponując czasem i odpowiednim rozpuszczalnikiem, zdołałbym rozszyfrować coś więcej. Ale najdłuższy wers, jaki mogę w tej chwili przetłumaczyć, brzmi z grubsza: „Niechaj nikt tędy nie przechodzi, by nie narazić się na gniew samego Boga”.
– Trochę za późno, jak się obawiam – wymamrotał Wrightson.
Roland nie zwrócił uwagi na te słowa, tylko przyglądał się uważnie tabliczce.
Oto było kolejne ostrzeżenie.
Gdzieś z dali dobiegło do nich echo gromu. Burza zaatakowała w końcu góry.
– Czas na nas – powiedział Wrightson i poprowadził Rolanda z powrotem przez kaplicę, zabierając po drodze dwoje pozostałych uczestników wyprawy. Kiedy dotarli do głównej komory, geolog wskazał drogę przed sobą. – Powinniśmy wyjść na powierzchnię, zanim…
Przerwał mu ogłuszający huk gromu. I wtedy nagle zgasło oświetlenie jaskini, a im pozostały tylko czołówki. Z rozciągającej się przed nimi ciemności dobiegł odległy krzyk.
Tym razem jednak nie były to głosy czarownic rodem z jakiegoś pradawnego folkloru.
Dotarło do nich echo ognia broni palnej.
Arnaud chwycił Rolanda za ramię.
– Zaatakowano nas!