Читать книгу Zamach. Trylogia Wojna. Część 1 - Jan Ali - Страница 10
Оглавление( 5 )
– Pięć milionów euro? – zaśmiała się R. – Co za palant! Już ja go nauczę rozumu.
– Jak można nauczyć rozumu kogoś takiego jak Rakoczy? – powiedział z powątpiewaniem Kozłowski. R. wstała z fotela. Kozłowski nie mógł się zdecydować, czy ma do czynienia z obleśnym babskiem, czy też było w niej jednak coś. Jakiś promil seksu. Jednak był. Zobaczył przez ułamek sekundy ich razem w niedwuznacznej sytuacji. Poczuł mrowienie w spodniach i niemal jednocześnie zrobiło mu się niedobrze. Może przydałby się psychiatra?
– Po prostu – powiedziała R. – Nigdzie pan jutro nie pójdzie. Nie zaniesie mu pan żadnych pieniędzy. Poczekamy.
– Będzie wściekły.
Prychnęła śliną, i znowu zrobiło mu się niedobrze.
– Mam gdzieś jego humory! Ma robić, co każę, i tyle. A jeśli przestanie być przydatny, pójdzie precz. Na każdego mam sposób. W sam raz przystający do jego życiorysu.
Tak jak na mnie masz, ruda suko. Ale jeszcze trochę i będziemy kwita. Wtedy odzyskam wolność, a ty... będziesz tańczyć, jak ja zagram. Jak każę, nawet na rurze. Ty ruro jedna. Na jego twarzy malował się spokój, nawet życzliwość. Senator Stanisław Kozłowski. Ani jedna z jego myśli nie znalazła odbicia w wyrazie twarzy senatora. Senator! Kiedy podziwiano jego nieskazitelne krawaty i garnitury w telewizji, gdy udzielał wywiadu bądź komentował ostatnie wydarzenia polityczne wyważonym, mądrym głosem, nikt nie domyślał się – nie mógł się przecież domyślać – że na smyczy prowadzi go R., szara eminencja partii. Zastanawiał się, czy ma coś także na kardynała. Pewnie tak. Miała na każdego.
– Witam drogich kolegów i koleżanki! – rozległ się od drzwi mocny głos.
– Eminencjo! – uśmiechnęła się uwodzicielsko R. – Czemu zawdzięczamy tak wyjątkową wizytę?
– Uszanowanie – powiedział cicho Kozłowski i lekko skłonił głowę.
– Widzę, że senatora Kozłowskiego zaprzątają jakieś poważne problemy – rzekł kardynał, spoglądając na Kozłowskiego. – Nad czym tak radzicie w skupieniu?
– Jego największym problemem jest on sam! – roześmiała się R. i wzięła kardynała pod rękę. – Jak przygotowania?
– Idą pełną parą. Z chwilą podpisania Karty nie ma już praktycznie żadnych przeszkód do przejęcia władzy w państwie.
– Czy możemy tu bezpiecznie rozmawiać? – zapytał Kozłowski.
– Możemy – odparła R. – Jesteśmy u mnie; a u mnie tylko ja nagrywam.
Znowu się roześmiała. Zawtórował jej kardynał głośnym, pewnym swego śmiechem. Stary ośle, pomyślał Kozłowski, najpierw cię oszuka, potem wyssie i zgwałci boleśnie, a ty sam dowiesz się o wszystkim, kiedy będziesz już na śmietniku, a rybitwy dziobać cię będą po pustych oczodołach. Ciekawe, jaką wtedy będziesz miał minę!
Udał, że sprawdza wiadomości w telefonie.
– Senatorze! – zwrócił się do niego kardynał. – Proszę powiedzieć mi, czy ta dama znowu zleca panu niewykonalne zadania?
Kozłowski stężał lekko. Zupełnie nie był teraz w nastroju na gładkie kłamstwa. Wiedział, że R. patrzy na niego ostrzegawczo, ale nawet nie chciało mu się spojrzeć w jej stronę.
– Pani przewodnicząca zawsze ma w zanadrzu coś oryginalnego – odpowiedział z wysiłkiem. – Jej zadania zawsze wydają mi się z początku niewykonalne. Potem jednak okazuje się, że widziała dużo dalej ode mnie, i że jej widzenie było niezwykle ostre i przenikliwe.
– Dobrze powiedziane, brawo. – Kardynał złożył ręce jak do oklasków.
– Dziękuję, senatorze – rzekła R. głosem o ćwierć mikrotonu ciemniejszym niż wszystko, co powiedziała dotychczas. – Senator wie, jak sprawić przyjemność kobiecie takiej jak ja.
– Brzmi to dość dwuznacznie! – zauważył kardynał. – Senator jest wytrawnym politykiem... Nie odpowiedział wszak na moje pytanie. Co tu knujecie za moimi plecami?
– Nic nie knujemy. – Senator spojrzał kardynałowi mu prosto w oczy. – Omawiamy bieżącą sytuację.
– Bieżącą.
– Naturalnie! – podchwyciła R. – Sytuacja zmienia się z godziny na godzinę.
– Czyli co? – zapytał kardynał.
– Jak to, co?
– No, co omawiacie?
R. ponownie wzięła senatora pod rękę.
– Eminencjo, tu, w tym budynku, wszyscy czekają na jedno. Na znak. Do walki.
– No, no, nie tak szybko. Walka to ostateczność.
– Walka to jedyne rozwiązanie! Nic już nie osiągniemy dyplomacją, rozmowami, knowaniami. Sytuacja jest jasna jak jeszcze nigdy dotąd. Jak pod mikroskopem widać, gdzie w społeczeństwie tkwi zło, które należy wyplenić.
– Zło jest wszędzie – odparł kardynał.
– To metafizyczne rozważania, kardynale – powiedziała R. – Ja jestem politykiem, i kiedy będzie trzeba, nie zawaham się przed rozwiązaniami ostatecznymi.
– Proszę nie zapominać, że nie jest pani ostateczną instancją.
– Nigdy o niczym nie zapominam. O niczym ważnym.
– Dla pani dobra!
– Dziękuję, eminencjo. – Skłoniła lekko głowę. Wydawało się, że właśnie stary mistrz udzielił reprymendy młodej adeptce sztuk. A może to adeptka wykonała mistrzowski unik? Kozłowski obserwował z boku. Jak zwykle z boku.
– Wygląda na to – ciągnął kardynał – że druga strona, widząc naszą determinację, zrobiła się bardziej skłonna do kompromisu. Pojutrze mam się widzieć z premierem i nawiązać dialog. Wiemy, gdzie tkwi zło, i wiemy, co jest najdroższe naszemu sercu. Jednak możliwości dialogu nie zostały jeszcze wyczerpane. A jeśli ciągle jest szansa, powinniśmy rozmawiać. Zło jest wszędzie, tak jak i dobro, pani przewodnicząca. Może występować w różnych proporcjach, ale nie dajmy się zwieść prostackiej propagandzie: że wróg to diabeł wcielony... Wróg, to człowiek taki jak my. Musimy z niego zrobić diabła, żeby być w stanie go zabić. Ot co. Cała filozofia wojennej propagandy.
– Eminencjo – powiedziała R. – Po tamtej stronie są ludzie, którzy pragną, żeby kościoły stały puste, a ofiary naszych przodków leżały zapomniane niczym tacki w nieczynnym McDonaldzie. Chcą płodzić sztucznie dzieci. Chcą traktować seks jako źródło przyjemności, a nie dar od Boga dla powoływania nowego życia. Życia, które jest blaskiem świętości! Czy na to mamy pozwolić? Na szydzenie z wiary? Na wyśmiewanie naszych przodków? Fundamentów, na których stoi niepodległa, najjaśniejsza ojczyzna. Jeśli to nie jest zło, co nim jest?
Kozłowski w skupieniu sprawdzał wiadomości w telefonie. Było ich dwanaście, i wszystkie nieważne.
– Codziennie modlę się za nienarodzone maleństwa, których nie ma już i nigdy nie będzie!
Kardynał położył jej rękę na ramieniu.
– Doceniam wasze zaangażowanie. Na tym właśnie opiera się nasza siła. A jednak... Nie lękajcie się! To oznacza także: bądźcie na tyle odważni, żeby w drugim człowieku zobaczyć człowieka. Nie czyńcie z niego rzeczy nienawistnej. Wsłuchajcie się w bicie jego serca.
– Bicie serca nienarodzonych jest tym, co nam zabrali. Jak mam wsłuchiwać się spokojnie w bicie ich serc, odliczające czas do następnej skrobanki?
Ten ogień. Jak wygląda, kiedy leży na niej mężczyzna, zastanawiał się Kozłowski. Coś jednak w niej było, mimo jej lat. A może to jego własna słabość tęskniła za mocą. Przeklęta słabość. Ecce homo. Nagi, głupi, śmiertelny. Grzeszny. Próżny. Chciwy. Pełen ambicji. Widzący tylko siebie, siebie i nic więcej, jak gdyby nie istniała cała planeta z miliardami ludzi i zwierząt, bilionami roślin i wszystkiego co pomniejsze. Senator Kozłowski w całej okazałości. W garniturze, majtkach, butach i skarpetkach. Może jednak przydałby się psycholog.
Kardynał zatrzymał się wreszcie, a jego buty na słoninie przestały skrzypieć po posadzce. Stanął przed R. i spojrzał jej prosto w oczy z wysokości swojego smukłego, wysportowanego ciała.
– Nie chciałbym zabierać wam zbyt wiele czasu. Ani tracić własnego na dyskusje. To ja wydaję tutaj rozkazy. Mnie należy słuchać. Nie robić nic zasadniczego bez mojego polecenia. Zwłaszcza teraz, w tak delikatnej sytuacji. Bo jest szansa, naprawdę jest taka szansa, że pójdą na znaczne ustępstwa bez przemocy. Bez przemocy, czyli bez rozlewu krwi. Bez cierpienia, z którego rodzą się kolejne mity i kolejne podziały. Kolejne nienawiści i krzywdy, które trzeba pomścić. Takie porozumienie byłoby bezcenne. Dlatego proszę czekać na moje spotkanie z premierem i nie robić nic, czego nie poleciłem. Jasne?
Patrzył na nią tak długo, jak było trzeba, żeby wreszcie odpowiedziała:
– Oczywiście, eminencjo. Jesteśmy do twojej dyspozycji.
Chwilę jeszcze spoglądał na nią badawczo. Potem omiótł wzrokiem senatora Kozłowskiego, tak jak się patrzy na zużyte opakowanie po kanapce z tuńczykiem.
– Dziękuję – powiedział wreszcie.
Wyszedł, skrzypiąc podeszwami ze słoniny. Kiedy zostali sami, R. spojrzała na senatora:
– Tym bardziej nie możemy teraz zlecić Rakoczemu zadania. Trzymajmy go na bocznym torze. Niech mu pan powie, że sprawy się skomplikowały i że niebawem się odezwiemy. Proszę mu też przekazać, że chyba pomylił mu się rząd wielkości, jeśli chodzi o wynagrodzenie. I że w razie potrzeby mam namiar na dobrego psychoterapeutę.
Senator Kozłowski skinął głową i wyszedł. Chętnie sam wziąłby ten namiar. Twarz miał bladą jak ściana, a jego nieskazitelna biała koszula była mokra od potu. Potrzebował drinka. Wódki. Tak, potrzebował wódki. Setki wódki w dwóch kieliszkach, a do tego nóżki w galarecie polane szczodrze octem. Obrzydliwe – tak się spocić tylko dlatego, że ktoś coś powiedział.
Słabość rządzi światem. I senatorem Kozłowskim. Przynajmniej w jego obecnym wydaniu. Oby wydania przyszłe były lepsze. Dla świata i samego senatora Stanisława Kozłowskiego. Wyszedł na ulicę. Z ulgą odetchnął świeżym powietrzem. Balsam.
Oprócz oczywistych wad, bycie w centrum miasta miało swoje zalety. Już po chwili siedział przy barze. Przed nim stały dwie pięćdziesiątki. Chwilę później młody kelner postawił przed nim nóżki w galarecie i niewielkie naczynko z octem. Na pewno gej, stwierdził Kozłowski po powłóczystym spojrzeniu, z jakim kelner go obsługiwał. W wiklinowym koszyczku, przykryty śnieżnobiałą serwetką, czekał chleb. Biały i razowy. Sięgnął po razowy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki