Читать книгу Zamach. Trylogia Wojna. Część 1 - Jan Ali - Страница 9
Оглавление( 4 )
– Dobrze pan wie, że nie interesują mnie poglądy. Ani pana, ani innych ze zgromadzenia. Ani nawet samego papieża – mówił Rakoczy. Jedyne, co czuł Kozłowski, to dyskomfort na myśl o tym, że w żaden sposób nie może rozgryźć tego człowieka. Że jego żywioł jest nie do opanowania. Dlaczego sam tak nie potrafił? Dlaczego wystarczyła jedna niewyżyta bigotka z dolepionymi rzęsami, żeby poczuł, gdzie jego miejsce? Ten tutaj to był samiec alfa. Macho. Mężczyzna. Gorące oczy południowca, którego szlachetną prababkę wieki temu zgwałcili Tatarzy, pozostawiając na zawsze w spojrzeniu jej potomków dziką butę. Do tego białe zęby w uśmiechu pełnym uroku, a zarazem wzbudzającym strach. Nawet wystający nieco brzuch niczego mu nie ujmował – tak jak nie przeszkodził mu w zdobyciu sławy jednego z najlepszych w swoim czasie zawodników MMA w Europie.
– Kiedy jest coś konkretnego do zrobienia, mogę się tym zająć. Ale filozofowania nie trawię.
– Mam zadanie.
– Cieszę się. Od kogo?
– Od R.
– Ta stara jeszcze żyje? – roześmiał się w głos, szeroko i swobodnie, a Kozłowski znowu poczuł ukłucie zazdrości. – Zawsze mam wrażenie, że leci na mnie.
Ona leci na każdego, głupku. To niewyżyty demon, pomyślał senator Kozłowski, ale myśli zachował dla siebie. Wiedział, gdzie jego miejsce.
– Zresztą, co tam – machnął ręką Rakoczy. – Ja o starej dupie, a zadanie czeka. Słucham.
– Sprawa jest delikatna.
– Jak zwykle.
– Bardziej.
– Rozumiem.
– Nikt nie może wiedzieć.
– Jezus! – klepnął się po udach Rakoczy. – Czy ja kiedyś coś...
– Nie – przerwał mu Kozłowski. – Ale powiem jeszcze raz. Nikt nie może wiedzieć.
– Nawet moja mamusia? – zapytał Rakoczy i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Senator zbył uwagę milczeniem. Odczekał chwilę i mówił dalej:
– Chodzi o osobę z najbliższego kręgu premiera.
Zapadła cisza. Po chwili Rakoczy powiedział:
– Premiera? Tego premiera?
– Tego.
– I co to ma być?
– Jeżeli pan się waha, to nie ma potrzeby, żebym mówił dalej – zauważył Kozłowski.
– Nie waham się.
– Na pewno?
– Niech pan mówi. Proszę usiąść. – Pierwszy raz, od kiedy Kozłowski znalazł się w jego mieszkaniu, Rakoczy zachował się jak gospodarz. – Może kawy?
Kozłowski usiadł.
– Dziękuję. Nie mam wiele czasu.
– Słucham.
– Chodzi o porwanie córki premiera. Porwanie i przetrzymanie jej przez pewien czas w całkowitym odosobnieniu i w całkowitej tajemnicy.
– Jak długo?
– Aż do wyjaśnienia sytuacji.
– Co to znaczy, to wyjaśnienie sytuacji?
– Nie wiem.
– Kto wie?
– R.
– Kto zleca?
– R.
– Kto płaci?
– R.
– Z kim rozmawiam o pieniądzach?
– Ze mną.
– Ile?
– No właśnie. Ile?
– Pięć milionów euro. Plus koszty.
– Pan zwariował! Pięć milionów euro za jedno zlecenie? Nie chodzi o porwanie tankowca albo o wywołanie wojny pomiędzy Izraelem a Iranem. To tylko jedna dziewczyna.
– Jak to mówią, cherchez la femme.
– To dużo za dużo!
– Płatne przed. Czyli jutro. I żadnych trefnych kont. Gotówka.
– Obawiam się, że...
– To moje ostatnie słowo. A teraz proszę iść i jutro zjawić się z pieniędzmi.
– Panie Rakoczy – zdobył się wreszcie na stanowczość Kozłowski. – Czy zdaje pan sobie sprawę, czego pan żąda? W ogóle widział pan kiedyś tyle pieniędzy?
Oczy Rakoczego, tak żywe zazwyczaj, tym razem były nieprzeniknione, ciemne niczym dwa kawałki węgla. Twarz pozbawiona zwykłego uśmiechu nagle wydała się Kozłowskiemu znacznie starsza. Ile on mógł mieć lat? Czterdzieści? Może więcej. A zawsze myślał o nim jak o gnojku, któremu tylko dobra zabawa w głowie. Mylił się. To na pewno nie był gnojek. Naszła go nagle chęć, żeby zapytać o wiele rzeczy, ale Rakoczy powiedział cichym głosem:
– Proszę być jutro z pieniędzmi, w południe. Potem idę na siłownię. A siłownia to dla mnie rzecz święta.
I znowu był dawnym Rakoczym. A raczej tą swoją uśmiechniętą, na wpół dziką, na wpół bezczelną pozą, na którą wszyscy się nabierali, sądząc, że mają do czynienia z pospolitym prostakiem. Tymczasem prawdziwy Rakoczy siedział gdzieś wewnątrz, głęboko w nieprzeniknionych czeluściach. I medytował. Czekał. Może właśnie czekał na te pięć milionów euro, żeby skończyć ze wszystkim i zacząć podziwiać malwy we własnym ogrodzie.
– A pięć milionów euro? Oczywiście, że widziałem – dodał jeszcze, kiedy Kozłowski był już na schodach.
– Do jutra – odrzekł senator. Potem pomyślał, że powinien powiedzieć coś sprytniejszego. Ale nic nie przychodziło mu do głowy. Rakoczy zamknął drzwi. Nie było miejsca na esprit d’escalier. Zszedł na dół, z niechęcią myśląc o czekającym go spotkaniu.