Читать книгу Zamach. Trylogia Wojna. Część 1 - Jan Ali - Страница 6

Оглавление

( 1 )

Zbierało się na burzę. Pierwszą od wielu tygodni słońca i bezchmurnego nieba. Może to i lepiej. Kurz spłynie z liści drzew. Odetchną trawniki. Przemoczeni do cna ludzie pobiegną Alejami Ujazdowskimi w poszukiwaniu schronienia. Będą się śmiać, jak to ludzie w deszczu, śmiać się, mimo że krople wody pieszczą im plecy, spływając lodowatą kaskadą w dół. Tacy już są ludzie. Zawsze skorzy do radości, nierozumni, nierozważni. Może głupi. I jak na to wszystko, zdumiewająco wytrzymali. A burza? Tak, burza to czasem dobra rzecz.

Kardynał wstał. Przy długim, owalnym stole zajmującym środek sali kolumnowej zgromadzonych było kilkanaście osób. Wszyscy bez wyjątku patrzyli teraz na jego wyprostowaną sylwetkę. Z pewnością niejeden zastanawiał się, jak od tylu lat utrzymuje tak doskonałą formę. Był już dobrze po siedemdziesiątce; wielu młodszych od niego biskupów wyglądało przy nim jak staruszkowie, którym co najwyżej można już tylko było zmienić pieluchy. Patrzył teraz na zgromadzonych, uważnie, na każdego z osobna. Spojrzenie miał jasne i czyste, całkowicie pozbawione wątpliwości tak częstych w tych trudnych, skomplikowanych czasach u ludzi odpowiedzialnych za los państwa i narodu.

– Jesteśmy chrześcijanami, a chrześcijaństwo to religia miłości. Ale na zdradę i wiarołomstwo nie możemy odpowiedzieć łagodnie. Nasza kultura i nasze wartości, nasze uniwersalne, święte wartości, w prostej linii od Pana naszego pochodzące, wymagają troski i obrony. Przeciwnik jest chytry, bezwzględny i bezlitosny w działaniu. Nie wolno nam zatem okazywać litości. Bo litość, to dodatkowa siła dla zła.

Podszedł do wysokiego okna i wyjrzał. W głuchym milczeniu sali słychać było wyraźnie stąpanie jego obutych w eleganckie mokasyny stóp po dębowej mozaice posadzki. Po chwili, w której zabrzmiał w oddali grzmot, znowu zaczął mówić.

– Ci ludzie, którzy tam, na ulicy, czekają na nas i na nasze słowa, już wiedzą. Oni chcą bronić Boga i naszego życia. Takiego, jakim je kochamy. Uczciwego, prawdziwego, pełnego wiary i miłości Bożej. Nie możemy ich zawieść. Nie możemy zawieść Polski, która zawsze takim życiem żyła i tylko dlatego, że była mu oddana, jest dzisiaj państwem wolnym, choć zniewolonym przez wewnętrznego wroga. Dlatego wzywam was, członkowie Komitetu Wiary i Zwycięstwa, do podpisania tego dokumentu. Bez zbędnej zwłoki, bo każda chwila opieszałości to pożywka dla sił cienia. Na nas ciąży odpowiedzialność za Polskę i za jej przyszły kształt. Z Bogiem.

– Z Bogiem! – odpowiedział mu chór głosów z sali. Kardynał popatrzył po osobach siedzących wokół stołu – było ich jedenaście, kardynał przewodniczył zgromadzeniu – i pokiwał głową. W ciszy podszedł do pulpitu, na którym leżał kilkustronicowy dokument. Wyjął pióro wieczne i złożył podpis na ostatniej stronie. Następnie odszedł na bok, robiąc miejsce innym.

Po kolei jedenastu uczestników zgromadzenia podchodziło do pulpitu i podpisywało dokument. Trwało to, jak zanotował wyłącznie na własny użytek stojący przy drzwiach strażnik, dokładnie dziewięć minut i dwadzieścia dwie sekundy. Sekretarz kardynała włożył dokument do niewielkiej skórzanej teczki, po czym kardynał zaintonował krótką modlitwę. Następnie zgromadzeni ruszyli ku drzwiom. Przy wyjściu zrobił się lekki zator; jeden przepuszczał drugiego, a nawet trzeciego, i chwilami już zupełnie nie wiadomo było, kto ma wyjść pierwszy. Uprzejmość spowalniała proces opuszczania sali, ale teraz przynajmniej przez jakiś czas nie było się dokąd spieszyć. Wykonali dzieło zasadnicze. Położyli fundament nowej Polski. Nowej, ale tej samej, odwiecznej. Wielkiej Rzeczpospolitej, której tradycje żyły i domagały się potwierdzenia w prawie współczesnego państwa polskiego. Tworzyli historię. Mogli więc zmitrężyć te kilka chwil wieczności przy wysokich, wąskich drzwiach sali.

Kiedy ostatnia z osób wreszcie wyszła, w sali kolumnowej pojawiły się bezszelestnie dwie sprzątaczki. Szybko i sprawnie uprzątały ze stołu filiżanki po kawie i herbacie, szklanki po wodzie i soku. I słone paluszki.

– Mało dzisiaj pili – powiedziała starsza. – Zawsze coś jest, jak mało piją.

– Będzie deszcz – uśmiechnęła się młodsza. Zalotnie, bo w drzwiach wciąż jeszcze stał strażnik, więc tak na wszelki wypadek.

Zdążył w ostatniej chwili.

– Eminencjo, czy mogę zająć chwilę?

– Proszę – kardynał ręką wskazał drzwi czarnego mercedesa S600. – Nie mam wiele czasu, więc pojedzie pan ze mną. W ten sposób uda się nam zamienić kilka słów. Coś ważnego?

– Dziękuję.

Wsiedli. Mercedes ruszył majestatycznie, a siedzących wewnątrz otoczyła aksamitna cisza. Automat bezszelestnie przełączał biegi, dwunastocylindrowy silnik mruczał niczym drzemiąca bestia, w każdej chwili gotowa wydać z siebie ochrypły ryk.

– Słucham, synu.

Mężczyzna spojrzał niepewnie na kierowcę pojazdu, ubranego w nieskazitelny ciemny garnitur, białą koszulę i błękitny krawat. Oczy zakrywały mu okulary przeciwsłoneczne. Ray-bany, zdążył zauważyć charakterystyczny znaczek.

Kardynał uśmiechnął się.

– Naszą przewagę stanowi to, że wszyscy jesteśmy jedną rodziną. Prawdziwą rodziną. Mamy do siebie zaufanie, które płynie od Boga. To właśnie nasza siła.

– Oczywiście.

– Słucham. O czym chcesz, synu, mówić?

– Eminencjo... – zaczął, a kardynał wbił w niego swoje jasne niebieskie oczy. – Dokument, który został przed chwilą podpisany...

– Karta Wiary i Zwycięstwa – uściślił kardynał.

– Tak, właśnie tak – pokiwał głową, mimowolnie zerkając w stronę kierowcy. – To dokument, który pozwala na wiele. Niemal na wszystko, można by powiedzieć. A jednak...

– Czy coś pana martwi?

– Są w nim ustępy, na które musiałby wyrazić zgodę rząd.

– No i?

– Nie mamy przecież takiej zgody.

– Nie.

– Czyż nie czynimy w ten sposób znaczącego kroku w stronę destabilizacji państwa? A to w końcu nasze państwo, w którym działa demokratycznie wybrany rząd i prezydent, stabilne państwo prawa – powiedział i opuścił głowę, jak gdyby w obawie przed reakcją kardynała.

Ale ten milczał. Można było odnieść wrażenie, że interesują go tylko przesuwające się za oknem limuzyny widoki mijanych ulic. Właśnie przejeżdżali obok Urzędu Rady Ministrów przy cudownie rozkwitłych Alejach Ujazdowskich. Dojrzałe promienie letniego słońca łagodnie pieściły oczy. Trudno o piękniejsze miejsce na letni spacer z dziewczyną, pomyślał kardynał. Z dziewczyną – sam nie wiedział, skąd mu to przyszło do głowy. W jego stanie i wieku. Życie jest dziwne, w każdej swojej odsłonie. Dziwne i piękne. Jeszcze przez chwilę obserwował migocące w świetle liście drzew. Wreszcie spojrzał na swojego rozmówcę, ale w jego oczach nie było śladu gniewu.

– Cieszę się, że wyrażasz troskę o wartości tak fundamentalne, jak państwo.

– Tak mnie wychowano.

– Rzeczywiście, nie ma nowoczesnej wspólnoty bez sprawnie funkcjonującego państwa prawa, potrafiącego skutecznie zarządzać i egzekwować, a zarazem dbać o dobro obywateli...

Samochód zahamował gwałtownie, wymijając kobietę z wózkiem wchodzącą niespodziewanie na pasy. Kierowca z całej siły przycisnął klakson i rzucił jedno niecenzuralne słowo. Pojechali dalej. Kardynał nie zareagował na wulgaryzm; może go nie usłyszał.

– Ale czyje jest to państwo, czy zastanawiałeś się? Czyje jest państwo, w którym dyskutuje się o in vitro? W którym rok w rok setki tysięcy dzieci giną niczym w Auschwitz, wydłubywane z wnętrz ich matek? W którym rządzą nie-Polacy? Agenci obcych wywiadów, podający się za polskich patriotów? Którzy za pomocą haseł modnych i nowoczesnych chcą unicestwić jądro polskości, przerobić je na papkę, która nigdy już, nawet gdy zabrzmi dzwon Zygmunt na trwogę, nie da odporu wrogim siłom?

– Nie rozumiem...

– To nie jest polskie państwo. To nie jest Polska. Jesteśmy coraz bardziej gośćmi w naszym własnym domu, a panoszą się i gospodarzą obcy. Dlatego powstała Karta Wiary i Zwycięstwa. To zaczyn nowego, prawdziwie polskiego państwa.

– Ono...

– Ono powstanie. Ręczę za to. Są nas miliony. Miliony polskich katolików i patriotów, którzy chcą żyć we własnym, katolickim domu. Którzy chcą czynić znak krzyża bez wstydu i docinków wokół.

– Ale co z tym państwem, które jest?

– Musi zniknąć.

– Czyli wojna... – wyszeptał, jak gdyby teraz dopiero zrozumiał istotę dzisiejszego zgromadzenia i podpisanego dokumentu.

– Wojna już jest, trwa od dziesięcioleci – odparł kardynał. – Wrze w każdym z nas niczym uśpiony wulkan. Dzisiaj ten czas uśpienia dobiega końca. Teraz wydobędziemy ją na powierzchnię i zetrzemy wrogów w pył.

– Mój Boże...

– Bóg jest z nami. Ale siły ciemności też mają swoją moc, nie lekceważmy ich. Dlatego potrzebna nam twarda, bezlitosna postawa. Miłosierdzie należy zawiesić na ten czas, a Pan uczyni nad nami znak zgody. Bo w Jego imieniu i na Jego chwałę czynimy to, co czynimy.

– Ale nasza nauka...

– Dzisiaj nasza nauka mówi przede wszystkim, żeby nie dać się ponieść emocjom. Może czasem przemawiam emocjonalnie, ale pamiętaj, że to wszystko polityka. A w polityce przede wszystkim należy być praktycznym. Jeszcze można uniknąć wojny. Jeżeli wrogowie oddadzą nam władzę po dobroci, postaramy się uszanować ich odmienność.

– W jaki sposób?

– Zobaczymy – odparł kardynał. – Może pozwolimy im wszystkim wyjechać? Albo oddamy kawałek Mazur i niech tam gospodarzą, jak potrafią? – Spojrzał na niego z lekkim uśmiechem. Nie było jasne, czy żartuje. Głupio było zapytać. Na wszelki wypadek uniósł kąciki ust, niemal niezauważalnie.

Mercedes zatrzymał się.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział kierowca.

– Coś jeszcze? – zapytał kardynał, otwierając drzwi.

– Nie, eminencjo, nie. Bóg zapłać!

– Z Bogiem.

Kardynał otworzył zdobną furtkę z kutego żelaza i wszedł na posesję willi nuncjusza papieskiego. Wysoki, postawny mężczyzna, mimo sutanny pełen energii i siły. Musiał w młodości uprawiać sporty, albo wciąż uprawia, pomyślał. Na pewno uprawia; co innego mógłby robić po godzinach pracy? Majsterkować? Kardynał znikł za drzwiami willi; mercedes odjechał z lekkim pomrukiem. Był na ulicy sam. Światło kładło się coraz dłuższym cieniem na nierównych kamiennych płytach chodnika. Stał tak przez chwilę, podziwiając grę cieni; chodnik przypominał teraz wielką szachownicę, na której wkrótce giganci zagrają o los narodu. Bzdury. Jacy giganci. Wielcy ludzie byli tylko po jednej stronie. To nie miały być szachy; raczej mecz do jednej bramki. Ruszył w głąb alei Szucha. Potrzebował uporządkować myśli. I uspokoić serce, które nie wiadomo czemu biło jak szalone.

Zamach. Trylogia Wojna. Część 1

Подняться наверх