Читать книгу Zamach. Trylogia Wojna. Część 1 - Jan Ali - Страница 8

Оглавление

( 3 )

– To świetnie robi na cerę – powiedziała Marta, wystawiając ładną, młodą buzię na działanie jurackiej bryzy.

– Mnie już raczej nie pomoże – odparł sceptycznie ojciec, aktualnie urzędujący premier siódmego pod względem wielkości demokratycznego państwa Europy.

Marta uśmiechnęła się.

– Oj tam. Przystojniak z ciebie. Każda dziewczyna – i kobieta! – marzy o takim mężczyźnie.

– Jesteś bardzo miła, kochanie – odwzajemnił uśmiech. – Obawiam się jednak, że tym, co mówisz, rządzi wspólna krew.

– Brr, jak to brzmi! – wzdrygnęła się. – Ohyda.

– Wspólna krew? Krew cię brzydzi?

– Oczywiście. Nie lubię krwi. Jest zbyt dosłowna.

– Życie opiera się na dosłowności. Na biologii, chemii, fizyce, połączeniu ich wszystkich razem. Na neurofizjologii...

– To wszystko? – spytała, przekrzywiając głowę.

– Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział premier. – To są fundamenty życia. Ważne, ale nie najważniejsze. Tyle że bez nich nie ma całej reszty.

– Nie każdy by się z tobą zgodził, tatusiu – powiedziała. – Według wielu mądrych ludzi fundamentem życia jest wiara, a nie jakaś fizjologia.

– Łapiesz mnie za słówka, kochanie – uśmiechnął się. – A ja przecież nie jestem filozofem. Jestem tylko premierem.

Roześmiali się. I był to szczęśliwy śmiech dwojga bliskich sobie ludzi. Marta sięgnęła po karton soku jabłkowego i nalała do dwóch szklanek.

– Zdrówko!

– Zdrówko! – Stuknęli się szklankami i upili po łyku.

Rozległo się pukanie i w tym samym momencie stanął w drzwiach Andrzej, brat Marty.

– Widzę, że niezła balanga – powiedział na widok szklanek z sokiem jabłkowym.

– Szampańska! Właśnie doprawiamy się jabcokiem. – Premier wychylił szklaneczkę do dna. – Jedziemy?

– Płyniemy. Mam łódkę.

– Superfajnie! – ucieszyła się Marta. – Pogoda w sam raz.

– Babcia jest z nami – rzekł premier. – Nie za duża to dla niej przygoda?

– Będziecie dobrze trzymać babcię i dopłynie. Jej też się należy coś z życia!

– Szaleństwo. To przywilej młodych. Tylko czemu ja, stary cap, się na to godzę? – skrzywił się lekko premier.

– Może dlatego, że jesteś fantastycznym, supermęskim facetem? – uśmiechnęła się Marta.

Machnął ręką, jak gdyby na znak, że nie bierze takiej możliwości pod uwagę. Że to raczej okoliczności chwilowo odjęły mu rozum i tylko dlatego godzi się na morską wyprawę z babcią na pokładzie.

– Lepiej się zbierajmy. Nim ochrona dojedzie, będziemy po drugiej stronie zatoki. Mam nadzieję.

– Babciu, babciu, płyniemy motorówką! – Marta poszła do drugiego pokoju, żeby pomóc matce premiera ubrać się w coś cieplejszego. Po chwili radośnie uśmiechnięte stanęły razem w drzwiach. Premier przyglądał się im przez chwilę. Dwie najważniejsze żyjące kobiety w jego życiu. Co by zrobił bez nich? Nie miał pojęcia. Chociaż... kiedyś już zadawał sobie to pytanie, i potem musiał znaleźć odpowiedź. Jakoś znalazł.

Łódka, niewielka motorówka, czekała zacumowana przy molo. Szybko przemknęli się, nie wzbudzając szczególnego zainteresowania wśród spacerowiczów. Prawdę mówiąc, nikt nie zwrócił na nich uwagi. Andrzej i premier usiedli z przodu, Marta z babcią na tylnych siedzeniach. Na plastikowych fotelikach nie było zbyt wygodnie. Twardy plastik wrzynał się w ciało, jak gdyby przypominając, że morze to groźny żywioł i nie ma co oczekiwać wygód.

– Dobrze jest, dobrze! – Babcia oganiała się, kiedy Marta próbowała otulić ją grubym kocem. – Dzięki Bogu, mam jeszcze na czym siedzieć.

– Gdzie kamizelki? – zapytał premier.

– Zostały w porcie. Zapomniałem – odpowiedział Andrzej. I zaraz dodał usprawiedliwiająco, wytrzymując pytające spojrzenie ojca: – Zaraz będziemy w domu.

Przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zagadał nierówno, po czym ryknął ogłuszająco, by po chwili wydać z siebie wysoki, miarowy dźwięk.

– Żaden z niego Herkules – zauważył premier.

Andrzej spojrzał na niego; trudno byłoby dopatrzyć się w jego oczach jakichkolwiek wątpliwości:

– Na zalew wystarczy. Pogoda dobra, śmigniemy i w pół godziny będziemy w domu! Jazda!

Ruszyli. Rzeczywiście, pogoda była wyśmienita: łagodne słońce, bez najmniejszego podmuchu wiatru. Motorówka cięła wodę niczym rzeźnicki nóż. Powoli tracili z oczu Hel, ale drugiego brzegu jeszcze nie było widać. Po kilku minutach ze wszystkich stron widzieli już tylko wodę. Ląd miał się ukazać dopiero za jakiś czas.

Wiem, że to niezbyt mądre, pomyślał premier, ale człowiekowi czasem potrzebna jest choćby chwila prawdziwej prywatności, takiej, której nie zmąci twarz najbardziej nawet delikatnego i nierzucającego się w oczy ochroniarza.

– Ahoj, przygodo! – krzyknął na całe gardło. Nagle poczuł radość – z życia, z wiatru, z tego, że są tutaj wszyscy razem. Babcia, jego własna matka od pięćdziesięciu lat, zawtórowała mu.

– Ahooooj!

Andrzej spojrzał na zegarek.

– Jeszcze dwadzieścia minut i jesteśmy. Malina!

W tym momencie silny podmuch wiatru uderzył w bok motorówki. Po chwili drugi. Brzegu jeszcze nie było widać.

– Fale się robią – powiedziała Marta.

– Co? Nie słyszę, wiatr! – odkrzyknął Andrzej.

– Fale! – zawołała.

Skinął głową, nie odpowiadając. Premier spojrzał w górę. Przyjazne słońce znikło, przysłonięte postrzępionymi, szarymi chmurami, płynącymi po niebie nieprzyzwoicie nisko. Jak mogli tych chmur wcześniej nie zauważyć?

– Nie było ich – powiedział Andrzej, jak gdyby słysząc myśli ojca.

Łup! Łup! Motorówka raz po raz opadała całym ciężarem na wodę. Kolejna wysoka fala uniosła pasażerki w górę, by za moment rzucić je z wielką siłą na twardy plastikowy pokład. Krzyknęły z bólu.

– Marta na przód, ja na tył! – próbował przekrzyczeć wiatr premier.

Ale łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Fale były coraz wyższe. Próba przejścia na tył groziła kąpielą w szarych, zimnych wodach zatoki. Nie wyłowiliby go, uprzytomnił sobie. Dureń. Stary, głupi dureń! Jak mogłem powierzyć temu żółtodziobowi i jego marnej łupinie życie własnej córki i matki? Bez ochrony. Dureń! Pogoda pogarszała się z minuty na minutę. Silnik motorówki pracował na najwyższych obrotach, a mimo to ledwo poruszali się do przodu.

Andrzej, z mocno zaciśniętymi, poszarzałymi od zimna wargami, próbował utrzymać kurs. Już od dawna się nie uśmiechał. Nikt się nie uśmiechał. Radość sprzed kilkunastu minut zamieniła się w strach. Sielanka stała się walką o życie.

– Silnik za słaby – rzucił Andrzej. – W taką pogodę nie damy rady! Zadzwoń, tata, po pomoc, ratujmy je!

Pomoc. Pomoc! Premier wyciągnął telefon z mokrej kurtki. Nic. Krople wody za szkiełkiem wyświetlacza wskazywały, że z tego telefonu nigdzie nie zadzwoni. Cholera! Zawsze mówił, że powinien mieć taki specjalny, wodo- i wstrząsoodporny. Spojrzał do tyłu. Marta ostatkiem sił przytrzymywała babcię, która nie była już w stanie bronić się przed napierającymi falami. Przy każdym uderzeniu unosiła się z miejsca, by następnie ciężko opaść na twardy plastikowy fotelik. Idiota! Skończony idiota!, powtarzał w myślach.

– Nie damy rady! Dzwoń!

– Telefon nie działa!

– Kurwa!

O burtę motorówki uderzyła wyjątkowo wysoka fala i wyrzuciła ją w powietrze przynajmniej na metr w górę. Kiedy łódź opadła na powierzchnię, mimo ogłuszającego, huraganowego wiatru usłyszał krzyk córki:

–Babciaaaaaaa! Babciaaaaaaaaa! Jezus Maria!

Obejrzał się. Fotelik, na którym jeszcze przed chwilą siedziała jego matka, był pusty. Już po niej, pomyślał. A życie pozostałych jest w rękach dwudziestoletniego studenta, który zapomniał o kapokach i wypłynął w burzę łódką niewiele większą od kajaka. Nie, nie wypłynął sam. On mu na to pozwolił. Dorosły. Dojrzały. Później, później. Teraz nie czas na biczowanie się.

– Babcia wypadła – krzyknął do Andrzeja. – Uważaj, idę po nią. Tylko nas nie zgub z oczu!

– Tata, nie!

Zdążył jeszcze zobaczyć rozszerzone strachem oczy syna, kiedy skoczył tam, gdzie, jak przypuszczał, matka wpadła do morza. Woda była lodowata. Dobrze, że nie miał na sobie kurtki. Dzięki temu mógł swobodniej poruszać się w brudnoszarej, ciemnej wodzie. Przenikający do szpiku kości chłód uspokoił go. Andrzej zajmie się Martą. To nie jest głupi gość, może tylko trochę narwany. Ale kocha siostrę. Dadzą radę. A ty pomyśl o matce. Jeśli jej nie ocalisz, nie warto się wynurzać. Proste. Życie jest proste.

Nic nie widział. Cholernie, cholernie zimno. Zagarniał wodę ramionami szeroko, jak najszerzej, niczym dziurawą wąską siecią, w którą pragnął złowić największy skarb. Jeden już stracił. Teraz drugi? Tego nie zniesie. Lepiej już do końca szukać, do ostatniego tchu w płucach. Do ostatniego tchu. To niedaleko. Kilka chwil i będzie po wszystkim. Nie znajdzie jej przecież w tym bezkresie. Nie ma żadnych szans. Żadnych. Powoli zaczynało brakować mu tlenu. Machał rozpaczliwie rękami i nogami w nadziei, że zaczepi o jakiś fragment ubrania matki, o cokolwiek. Ale nie miał już siły, a dookoła nic nie było widać. Koniec. Koniec. Żeby tylko Andrzej zaopiekował się Martą. Na szczęście będzie renta po mnie, dom jest spłacony, dadzą sobie radę, nawet beze mnie. To jeszcze taki gówniarz. Straszny gówniarz. Zapomnieć kamizelek i wypłynąć na morze! Kto jest gówniarzem? Kto się zgodził? Kto ma pięćdziesiątkę na karku, jest premierem rządu i zgodził się na rejs przez zatokę? Dobrze wiedział, że to nie byle kałuża, tylko morze rządzące się własnymi surowymi prawami. Kto się na to zgodził i nawet nie powiadomił ochrony? Kto mógł być takim idiotą, jak nie on, on sam.

Nie zwalaj na Andrzeja, to dobry chłopak. Zaraz rozerwie ci płuca. Zaraz będzie po wszystkim. Machnij jeszcze raz. Porządnie! Machnij w tej brudnej, zimnej, nieprzejrzystej ciemnej zupie, może złapiesz. Nagle lewa dłoń coś napotkała. Rozpaczliwie podpłynął w tę stronę i chwycił mocniej. Materiał! Rękaw? Może nogawka spodni? Rękaw. A w nim ręka. Szczupła, drobna ręka jego matki. Przyciągnął bezwładne ciało mocno do siebie. Brak powietrza rozrywał mu płuca. Do góry. Teraz tylko do góry. Jezu! Kilka ruchów ramion i znaleźli się na powierzchni. Matka miała zamknięte oczy, jej głowa zwisała bezwładnie. Żyła? First things first. Teraz znaleźć łódkę. Znaleźć łódkę! Kolejne niemożliwe do wykonania zadanie. Zdarzył się jeden nieprawdopodobny cud, teraz musi się zdarzyć jeszcze jeden. Przecież się nie zdarzy. Nagle usłyszał:

– Tataaaaa! Taaaataaaaaaa!

Głos Marty. Głos Marty! I wtedy dojrzał przed sobą bladoniebieską burtę motorówki i wyciągniętą rękę córki. Chwycił ją mocno, ale była za słaba, żeby ich wyciągnąć.

– Trzymaj babcię! Chwyć jej rękę!

Puścił ją, a sam jednym silnym ruchem podciągnął się na łódkę. Przydały się lata wyciskanych co rano pompek. Złapał matkę za ręce i ostrożnie wciągnął na pokład, nie zważając na potworny ból w plecach.

– Tam! Nad nami! – krzyknęła Marta.

Spojrzał w górę. Helikopter! Dopiero teraz dobiegł go hałas. Zawisł nad nimi na minimalnej wysokości, a po drabince sznurowej zsuwała się postać w wojskowym sztormiaku.

– Panie premierze! Proszę podać mi dłoń!

– Moja matka!

– Proszę zapiąć ją w szelki! W szelki!

Uprząż ratownicza z hukiem uderzyła w pokład. Kilkoma ruchami opletli ją wokół nieprzytomnej. Po chwili unosiła się do góry wraz z ratownikiem. Kolej na drugą kobietę życia.

– Dasz radę sama? – krzyknął do Marty.

Kiwnęła głową. Wydawało mu się, że płacze, ale może to była tylko woda. Tu wszędzie była woda. Za dużo wody. Miał ochotę nie myć się do końca życia. Jeśli przeżyją.

– Do góry! Jazda!

Marta wczepiła się w drabinkę, kurczowo, niczym małpka w sierść matki. Ledwo dojrzał w gęstniejącej mgle ratownika, który opuścił się po drabince i asystował jego córce we wspinaczce do góry. Andrzej. Spojrzał w bok. Syn wciąż kurczowo trzymał ster łódki, która coraz szybciej nabierała wodę.

– Andrzej! Chodź!

– Muszę do portu... łódka!

– Zostaw!

– Nie!

– Już po niej, kretynie! Jazda do góry! – krzyknął mu prosto w ucho, ale Andrzej pokręcił głową.

– Teraz będzie lżejsza, dam radę dopłynąć. Szkoda tracić!

Idiota. Kretyn. Palant. Debil. Wariat. Ile można znaleźć epitetów, by w kilka sekund opisać jednego nieodpowiedzialnego szczeniaka? Ale przecież nie mógł go zostawić. Pomachał przecząco rękami w górę, a potem dał im znak, żeby lecieli, żeby ratowali jego matkę i córkę. Oni tu jeszcze mają coś do zrobienia. I nie wiadomo nawet, czy warto to robić i czy to jest mądre. Może to najgłupsza decyzja w życiu. Kolejna najgłupsza. Ale może właśnie dla nich dwóch, dla zestrachanego, lecz dzielnego młokosa i dla dojrzałego faceta, wciąż jeszcze mężczyzny pełnego siły, ale już widzącego kres drogi, te następne pół godziny razem będzie czymś, co zbuduje fundament? Fundament czegoś trwałego, ważnego i prawdziwego. A gdyby tak jego syn mógł być zarazem jego największym przyjacielem? Takim na śmierć i życie. Tak, to byłoby coś. Osiągnięcie większe niż to całe premierostwo i w ogóle politykowanie. Życiowy sukces. Jest szansa. Pod warunkiem, że łódki nie zatopi fala i nie trafi ich szlag w tej nędznej łupinie, którą przez głupotę młodego wybrali się na potężną wodę w nieodpowiednim czasie.

– Daj, wybiorę wodę! – krzyknął premier. – A ty cała naprzód! Czas do domu.

I właściwie wystarczyło mu to, co zobaczył w oczach Andrzeja. Ten fundament. Byle tylko dopłynęli w mydelniczce bezpiecznie do domu. Usłyszał, jak odlatuje helikopter. Zabrał się do wybierania wody. Do dyspozycji miał małe wiaderko, parę szybkich rąk i chęć życia.

Zamach. Trylogia Wojna. Część 1

Подняться наверх