Читать книгу Zamach. Trylogia Wojna. Część 1 - Jan Ali - Страница 7

Оглавление

( 2 )

Wytarł zroszone nagłym potem czoło. Myślał, że nic już w życiu nie zrobi na nim wrażenia po tym, jak był świadkiem egzekucji więźnia politycznego w jednym z krajów arabskich. Więźniowi odcięto głowę. Bezgłowe ciało usiadło po turecku. Głowa patrzyła na nie bezradnie i ze spokojnym zdziwieniem, a potem na nich, świadków egzekucji, jak gdyby prosząc o pomoc w dotarciu na swoje zwykłe miejsce na czubku szyi. Wtedy myślał, że skończył się świat. Ale może kończył się właśnie dzisiaj. Tamto to było preludium.

– To jeszcze dziecko – powiedział teraz.

– Dziecko – prychnęła pogardliwie. – Jak na dziecko, ma czym oddychać.

– To dziecko premiera!

– Świetnie, o to chodzi.

– A opinia publiczna?

– Która? – R. odwróciła się wreszcie i poprawiła pancerz lakieru na miedzianorudej głowie. – Nasza czy ich?

– To prawda. – Senator Kozłowski spuścił wzrok. – Dzisiaj jesteśmy już nieodwracalnie po dwóch stronach barykady.

– Dobrze powiedziane: barykady! Jesteśmy w stanie wojny. Może niewypowiedzianej. Ale ona trwa. Wkrótce zacznie zbierać swoje żniwo. Ważne jest w tym wszystkim jedno...

– Co takiego? – zapytał senator, jak gdyby obawiając się odpowiedzi.

R. odczekała teatralną chwilę, by wreszcie rzec:

– Ważne jest, kto wygra, oczywiście. Reszta to koszty.

– Trudno mi tak na to patrzeć.

– A to niby dlaczego?

– Jestem senatorem. Mój urząd...

– Pamiętaj, kto cię wybrał – przerwała mu. – Ci ludzie oczekują teraz od ciebie nie tylko jasnego określenia się, co już uczyniłeś, lecz także skutecznego działania.

– Jestem jednak wciąż senatorem w demokratycznie wybranym parlamencie...

– Z pewnością łatwiej jest filozofować, niż działać – zauważyła z niechęcią R. – Mogłam się tego spodziewać. Ale nie wiem, czy będę to tolerować. – W ostatnich słowach zabrzmiała ostrzejsza nuta i przypomniał sobie okoliczności, w jakich się poznali. – Jasne?

Skinął głową ze z trudem skrywaną rezygnacją.

– Jasne.

– Dobry chłopiec. – Poklepała go po ramieniu. – A teraz posłuchaj. Pójdziesz do Rakoczego i zlecisz mu zadanie. Dziewczyna znika. Nikt nie może wiedzieć, co się z nią stało. Musicie zrobić to bez rozgłosu, cichuteńko. Wsadzić ją do jakiejś mysiej dziury. I niech tam siedzi! O tym nie może wiedzieć naprawdę nikt. Dlatego tobie i Rakoczemu powierzam to zadanie, chociaż co do ciebie, senatorze, mam... pewne wątpliwości.

– Czy eminencja...

– Co eminencja? – Pożałował, że zaczął, kiedy usłyszał jej lodowaty ton.

– Czy eminencja wie?

– Eminencja to jest... – zawahała się, jak gdyby szukając odpowiednich słów, ale Kozłowski wiedział, że to tylko poza. Doskonale wiedziała, co chce powiedzieć. – To jest... bardzo zacny człowiek. Z pewnością oddany Polsce i naszej wierze. Ale powiem ci o nim coś więcej. Coś, co może wyda się dziwne w moich ustach, może niepokojące, zważywszy na jego pozycję i sytuację w państwie... – Znowu zawiesiła głos. Próbował zachować spokój, przynajmniej na tyle, żeby nie latały mu ręce. Nie pierwszy już raz przyszło mu do głowy, że się do tego wszystkiego nie nadaje. Powinien zaprenumerować „Wiadomości Wędkarskie” i wyjechać na mazursko-suwalski północny wschód. Komórkę zostawiając w warszawskim mieszkaniu. Niech dzwoni.

– Co to takiego? – zapytał, żeby przerwać nieznośną ciszę.

Rozległ się sygnał telefonu. R. zerknęła na wyświetlacz, odebrała, powiedziała krótkie „Nie teraz”, odłożyła komórkę i popatrzyła na senatora niczym na stare, wygodne kapcie.

– On jest miękki jak dojrzała figa.

– Nie rozumiem.

– Soczysta, świeża, rozpływa się w ustach i ma słodki smak. Ale gdybyś chciał nią kogoś ogłuszyć, nie da rady. Najwyżej poplamisz mu włosy... Do tego celu lepiej się nadaje kokos. A właśnie tym kokosem... jestem ja.

– Lubię polskie jabłka i gruszki – odparł senator. – I czerwone porzeczki. To moje smaki.

– Cieszę się, że ma pan patriotyczny gust, senatorze. Ale proszę sobie zapamiętać: kardynał nie może o niczym wiedzieć. Nie ufam jego umiejętnościom konkretnego działania. Będzie przemawiał, kluczył, zwlekał, odprawiał modły, licząc na to, że któregoś pięknego dnia sam archanioł zstąpi na ziemski padół i zabierze wszystkich naszych przeciwników hurtem do czyśćca, albo jeszcze lepiej do piekła, na wieczne nieoddanie. Tymczasem mocny cios z naszej strony sprowokuje tamtych do jeszcze mocniejszej odpowiedzi... wtedy kardynał nie będzie już mógł dalej być figą, mimo najszczerszych chęci. Wtedy, z moją pomocą, stanie się karzącym mieczem. I zrobi to, co będzie potrzebne.

– Potrzebne do czego?

– Senatorze – spojrzała na niego chłodno – proszę pamiętać, że jeszcze może być tak, że zostanie pan politycznym zerem. W tej chwili zależy to ode mnie. Ale również od pana. Jeżeli za chwilę wyjdzie pan z mojego gabinetu i pojedzie do Rakoczego, i akcja „Córa Koryntu” powiedzie się, z pewnością odpowiednio pana wynagrodzę i będę o panu pamiętać przy podziale tortu zwycięstwa.

– Córa Koryntu?

– Ładny kryptonim, prawda? W sam raz, jak ulał.

– Kto ją wymyślił?

– Osobiście... ja.

– Gratuluję.

– Chyba już wystarczy tego przepytywania, nie sądzi pan?

– Przepraszam... Dużo się dzieje i czasem zmęczenie bierze górę. Pójdę już.

– Dokąd?

– Do Rakoczego, oczywiście.

– Dzielny chłopiec.

Senator Kozłowski opuścił gabinet R. Idąc pustym, długim korytarzem oświetlonym ponurymi jarzeniówkami, mokrą już chusteczką znowu ocierał pot z czoła. Miał powody. Nie każdy otrzymuje zadanie porwania córki urzędującego premiera. W dodatku przeprowadzenia całej akcji tak, żeby nie dowiedział się o tym najpotężniejszy człowiek państwa, tego państwa po drugiej stronie lustra. Czy on sam będzie mógł spojrzeć w lustro na siebie? Po tym wszystkim? Miał już pięćdziesiąt dwa lata i mógł sobie odpowiedzieć: tak, spojrzy w lustro bez wahania. Pod warunkiem, że akcja się uda. Może gdyby miał lat dwadzieścia pięć, byłoby inaczej. Może nawet odesłałby panią R., pierwszą po Bogu w państwie, tym państwie po drugiej stronie, może by odesłał ją do wszystkich diabłów i poszedł z kolegami na piwo, i nawet po piątym dużym pamiętałby, w co wierzy i o co mu w życiu chodzi. Teraz jednak pragnął czegoś więcej. Całe życie ciężko pracował, z nadzieją na lepsze jutro. Dzisiaj był zmęczony. Pracą i nadzieją. Czy istniało coś więcej? Czy mu się należało? Za te wszystkie lata pracy i wyrzeczeń. I niepowodzeń, dodał w duchu, bo jednak jakoś starał się być uczciwy wobec siebie. W pewnym wieku przychodzi nagle taki dzień, kiedy człowiek przestaje grać. Zaczyna widzieć siebie takiego, jakim jest. To przykre uczucie. Trudne do zniesienia. I gdyby nie był politykiem, zapuściłby wtedy brodę, żeby przy goleniu nie oglądać codziennie rano swojej twarzy w lustrze. Potem jednak człowiek zaczyna cenić sobie tę nową szczerość. Czy nie jest ciekawsza od dawnych dyrdymałów? Wartości. Wartości! Jakie wartości? Wartością jest przetrwanie, zabezpieczenie rodziny, zabezpieczenie siebie na stare lata, kiedy nie będzie już siły do walki. Wartością jest posłuch innych i dobre miejsce w stadzie. To są wartości. Reszta jest milczeniem. Wsiadł do samochodu i wystukał numer Rakoczego.

– Będę za pięć minut – powiedział tylko. Nie czekając na odpowiedź, rozłączył się i ruszył ostro swoim audi A6 quattro. Po chwili w samochodzie rozległy się dźwięki muzyki z Vanilla Sky. Jeśli czegoś miałby słuchać, czekając na Sąd Ostateczny, mógłby to być tylko Sigur Rós.

Zamach. Trylogia Wojna. Część 1

Подняться наверх