Читать книгу Dyplomata. W salonach i politycznej kuchni - Jerzy M. Nowak - Страница 10

Ukraina

Оглавление

Ktoś powiedział, że prawdziwym miejscem urodzenia jest to, w którym się po raz pierwszy rozumnie spojrzało na siebie. Jeśli tak, to moimi pierwszymi ojczyznami były: Podole na Ukrainie i zaraz potem Śląsk, w warunkach wojennych lub tuż po wojnie.

Zacząć chciałbym jednak od – używając żargonu, którego nauczyłem się potem w MSZ – „sprawy ukraińskiej”, gdyż towarzyszy mi właściwie od wczesnego dzieciństwa przez całe życie. Jako małe dziecko żyłem pod silnym naporem ukraińskiej kultury i języka, ale nie miałem problemu ze swoją tożsamością – pamiętam wierszyk, którego mnie uczono: „Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł Biały…”. Uniknąłem jednak – częstej wśród Polaków z Podola – „ukrainofobii”, dzięki wielu dobrym ludziom i postawie rodziców. Moje zainteresowanie Ukrainą i empatia dla Ukraińców wyrosły na pewno z wielokulturowego otoczenia, zachowanych w pamięci obrazów miejsc urodzenia, a może i dodatkowo miało jakiś podkład genetyczny.

Z wczesnego dzieciństwa i opowieści rodziców zapamiętałem nie tylko piękno języka ukraińskiego, pieśni i grekokatolickie obrzędy w cerkwi, ale także ponurą twarz ukraińskiego nacjonalizmu sprzed wojny, mówiąc słowami moich rodziców – „w chłopskim wydaniu” – na Podolu: podpalenia, sabotaże, zatrucia studni, pobicia pod osłoną nocy, hasła i pieśni nawołujące do „śmierci Lachom”, a w końcu i realizację tego ostatniego wezwania w latach 1941–1946 przez wysoce zideologizowany i faszyzujący ruch nacjonalistów ukraińskich OUN.

Rodzice mieli jednak zrównoważony pogląd w tej sprawie, bo w pamięci pozostały mi historie represji stosowanych przez wojsko polskie wobec Ukraińców w drugiej połowie lat trzydziestych, niekiedy zresztą w odpowiedzi na działania skrajnych nacjonalistów, nierzadko uciekających się także do praktyk terrorystycznych. Stosowanie siły rodziło niekończący się łańcuch przemocy. Oboje opowiadali, że w wioskach, w których pracowali, byli świadkami publicznej chłosty ukraińskich mężczyzn i kobiet, w tym ich bliskich znajomych, demolowania domów i cerkwi, wrzucania ikon do nieczystości – wszystko dokonywane przez polskie wojskowe oddziały pacyfikacyjne – wobec osób i organizacji podejrzewanych nie tylko o „terrorystyczny nacjonalizm”, ale także o angażowanie się w umacnianie ukraińskiej tożsamości. Szczególnie represjonowano aktywistów lokalnych kół społeczno-kulturalnych o nazwie Sokił. Przejmująca była dla mnie zwłaszcza historia młodej koleżanki mojej matki, też nauczycielki, działaczki tego koła, którą skatowali polscy kawalerzyści: na wiejskim placyku rozebrali ją do pasa, przymocowali do drewnianego „kozła”, po czym publicznie stłukli pałkami tak mocno, że do końca życia była kaleką. Jak wspominała matka: „Już po wszystkim, gdy wstawała obolała, posłała mi spojrzenie, w którym wyczytałam wyrzut: jak się to ma do twoich opowieści o pięknie niepodległej Polski?”.

W czasie wojny rodzice byli świadkami okrutnych mordów Niemców na Polakach i Żydach oraz ukraińskich nacjonalistów na Polakach, pojawiały się też opowieści o polskich krwawych odwetach na Ukraińcach. Dla moich rodziców były to zdarzenia szokujące ze względu na gwałtowność i okrucieństwo. Wydaje się, że strony tej tragedii znały się dobrze, ale nie dopuszczały myśli o istnieniu nierozliczonych krzywd. Wspomnienia mojej matki (nieopublikowane) są pełne opisów takich okrutnych wydarzeń, atmosfery nieustannego strachu, ciągłej walki o przetrwanie, schronienie i wyżywienie rodziny. Dramatycznym momentem było aresztowanie mojego ojca, ukrywającego się na plebanii wuja Eugeniusza, przez współpracującą z Niemcami banderowską milicję. Pamiętam, że widziałem z pewnej odległości mojego ojca wyprowadzanego z jakiejś ziemianki, w której był więziony; groziło mu rozstrzelanie. Wujowi z najwyższym trudem udało się wykupić ojca po dwóch tygodniach. Te wydarzenia głęboko utkwiły w mojej pamięci i jako dziecko przyrzekałem sobie nieraz zemstę na Niemcach i banderowcach, gdy dorosnę. Bogu dzięki, nie musiałem realizować tych dziecinnych przysiąg. Potrzeba było wielu lat, żebym stopniowo wyzwolił się z antyniemieckich i antyukraińskich emocji. Bardzo mi później pomogło zetknięcie się z – jak ich nazywałem – dobrymi Ukraińcami i z wyjeżdżającymi za Odrę śląskimi Niemcami (bawiłem się z ich dziećmi na wiejskim podwórku).

Gdy przez pewien czas ukrywaliśmy się na wspomnianej już plebanii w Mikulińcach, musiałem przy obcych mówić wyłącznie po ukraińsku. Wydaje się, że wychodziło mi to nieźle. Wciąż jeszcze pamiętam np. kilku ponurych młodych chłopów miętoszących czapki w przedpokoju u wuja; wujek, zły, że kręciłem się, gdzie nie trzeba, ale szczęśliwy, że odezwałem się prawidłowo po ukraińsku, powiedział później do rodziców po cichu, że to chłopaki z UPA.

W moim domu nie używano słowa „Kresy” na określenie wschodnich terytoriów Polski. Rodzice mówili o „Podolu” albo o „Tarnopolskiem” czy „Stanisławowskiem”. Uczyli mnie, że były to ziemie polskie i ukraińskie jednocześnie, choć – ich zdaniem – słusznie należące do Polski. Mówili też, że sympatia do Ukrainy nie może być ślepa. Przecież mordy i skrajne okrucieństwo wobec Polaków, jakich dopuszczali się Ukraińcy w czasie wojny, nosiły nawet – w dzisiejszym języku – znamiona ludobójstwa, ale w odpowiedzi zdarzały się akcje odwetowe dokonywane przez Polaków na Ukraińcach. Dodawali, że część winy za działalność UPA ponosiły okupacyjne władze niemieckie, o czym dzisiaj często się zapomina.

Rodzice utrzymywali, że mordy ukraińskie na Podolu były mniej znane niż na Wołyniu, ale nie mniej drastyczne. Akcje UPA odznaczały się wyjątkowym okrucieństwem, ale nie było w opowieściach rodzicielskich czarno-białego widzenia świata: dobro to tylko my, oni to samo zło. Odwetu rodzice też nie pochwalali, bo był on po prostu zemstą. Taką opinię wyniosłem z domu.

Jak pamiętam, Stepan Bandera był dla rodziców zbrodniarzem, ale już deklarujący się jako Ukrainiec, polsko-ukraińskiego pochodzenia Andrej Szeptycki, grekokatolicki arcybiskup i metropolita halicko-lwowski (władyka) we Lwowie, też gorący zwolennik samostijnej Ukrainy, był w moich rodzinnych relacjach oceniany z powściągliwym szacunkiem – pozytywnie za sprzeciwianie się walkom bratobójczym, potępianie współudziału Ukraińców w mordowaniu Żydów, ale i negatywnie – za „rusiński nacjonalizm”. Rodzice rozmawiali o nim często z wujem Jewgenem. W jakimś stopniu uważali jednak Szeptyckiego za narodowego apostatę (brat był polskim generałem) i nie mogli mu wybaczyć zdania rzekomo wypowiedzianego do delegacji podolskich Polaków w czasie wojny, którzy prosili o pomoc w powstrzymaniu ataków OUN i jego zbrojnego ramienia UPA na polską ludność: „Będę się sprzeciwiał gwałtom, ale najlepiej będzie, jak stąd wyjedziecie”. Pamiętam rodziców czytających po ukraińsku na głos razem z wujem list pasterski Szeptyckiego, wymownie zatytułowany „Nie zabijaj”, wymierzony w UPA. Te opowieści o Szeptyckim miały dla mnie dodatkowo posmak szczególnego autentyzmu, gdyż ojciec utrzymywał, że nieraz go widział we Lwowie „na żywe oczy”; podobnie mówił wuj, który często spotykał się z nim osobiście.

Jak się domyślam, przed wojną rodzice (choć jaśniej to formułował ojciec) byli zwolennikami dialogu i ugody z Ukraińcami i chyba mieli zrozumienie nawet dla postulatu stworzenia niezależnego państwa ukraińskiego, ale nie wiem, jak by się zachowali, gdyby w takim przypadku powstał np. konkretny problem przynależności Lwowa. Raczej skłaniali się do wczesnych, federalistycznych koncepcji Józefa Piłsudskiego na obszarze byłej I Rzeczpospolitej, choć prościej to definiowali. Uniknęli jednak wyznawania negatywnego stereotypu relacji polsko-ukraińskich, nie pozwolili, aby nad emocjami górę wzięło poczucie tylko własnej krzywdy, nakłaniali do poszukiwania tego, co łączy. Uważali, że nie da się zrozumieć polskich dramatów bez zrozumienia ukraińskich dylematów i cierpień. Utratę ziem wschodnich przyjęli z rezygnacją, bez buntu.

Byłem przesiąknięty Podolem, ale empatyczna postawa rodziców pozwalała mi później doceniać znaczenie i rolę polsko-ukraińskiego pojednania i stać się jego zwolennikiem, patrząc krytycznie na przejawy działalności niektórych polskich organizacji kresowych, np. fobię antyukraińską rodzącą patologie (pisanie o Ukrainie z paternalistycznej pozycji i z poczuciem wyższości), jednostronne widzenie tragedii na Podolu i Wołyniu czy udowadnianie na siłę polskości dawnych ziem wschodnich Rzeczpospolitej. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że te działania są niekiedy odpowiedzią na wcale nierzadkie nacjonalistyczne i antypolskie wystąpienia po ukraińskiej stronie, ale nie mogą one usprawiedliwiać naszych ekstremistycznych postaw. Dzisiaj wiem, że na „sprawę ukraińską” nie można patrzeć tylko z polskiego i własnego punktu widzenia, że należy wziąć pod uwagę zwłaszcza to, co Timothy Snyder nazywa niezbyt chyba precyzyjnie „skutkami potrójnej okupacji” na Wołyniu i Podolu. Jednak pamiętam, że ojciec czasem wspominał o ciężkich grzechach polskiego ziemiaństwa wobec ukraińskiego chłopstwa.

W dzieciństwie długo przebywałem z rodzicami u wspomnianego już mojego ukraińskiego wuja Jewgena Karola, który pełnił wysokie funkcje w kościele grekokatolickim. Często przesiadywałem w cerkwi, kiedy on odprawiał długie, trzygodzinne msze, i zafascynowała mnie liturgia tego bizantyjskiego wyznania. Wydawała mi się piękna i bardzo tajemnicza. Nauczyłem się jej wtedy na pamięć, co potem niespodziewanie ułatwiało naukę rosyjskiego i przyczyniło się do polubienia przeze mnie także tego języka. Właściwie moje pobyty w probostwie były najjaśniejszymi momentami w moim wczesnym dzieciństwie upływającym w warunkach wojennych. Najbardziej cieszyłem się wtedy z podwójnych świąt, najpierw katolickich, a dwa tygodnie później grekokatolickich, co wiązało się z długim biesiadowaniem w licznym gronie bliskich i dalekich krewnych i kosztowaniem ukraińskich i polskich przysmaków, zwłaszcza kutii, którą do dzisiaj przygotowujemy na Boże Narodzenie. Jeszcze trzy, cztery lata po repatriacji na Śląsk w jednym kącie głównego pokoju stała polska choinka, a w drugim ukraiński „diduch”, czyli snopek pszenicy. I śpiewaliśmy nie tylko polskie, ale i ukraińskie kolędy.

Zapamiętałem wiele życzliwości ze strony Ukraińców, którzy pomagali nam w czasie wojny. Chronili nas przed swoimi nacjonalistami, dzielili się żywnością, a mój ukraiński wuj udzielał nam schronienia, narażając się na oskarżenia rodzimych nacjonalistów o brak ukraińskiego patriotyzmu – dostawał anonimowe groźby. To im zawdzięczam, że nie popadłem w antyukrainizm.

Zainteresowanie i sentyment do Ukrainy oraz zrozumienie, a raczej sympatia dla idei samostijnej Ukrainy przetrwały przez całe moje życie, także zawodowe, chociaż w początkach mojej działalności dyplomatycznej niewiele było możliwości, aby je okazać. W czasach ZSRR na Ukrainę indywidualnie jeździć nie było można, nawet w przypadku pracownika MSZ.

Przedstawicielstwa socjalistycznych republik Białorusi i Ukrainy przy ONZ w Nowym Jorku i Genewie za czasów „realnego” socjalizmu, z którymi stykałem się na gruncie zawodowym, były fikcją, pozostałością porozumień zachodnich mocarstw z ZSRR w czasie powstawania Narodów Zjednoczonych w 1945 roku (chodziło o zwiększenie liczby głosów Związku Radzieckiego w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ). Obserwowałem to uważnie w czasie pobytu na placówce w Nowym Jorku w latach 1981–1986 i nie widziałem różnic między nimi i przedstawicielstwem ZSRR, które zresztą otwarcie nimi kierowało. Zniechęcało mnie do nich to, że nie posługiwali się ukraińskim i białoruskim. Pewnego razu, w 1985 roku przed nowojorskim gmachem ONZ nad rzeką Hudson, w czasie przerwy w obradach, rozmawiałem z trzema pracownikami misji Ukrainy. Na moją prośbę dwóch z nich zaczęło rozmawiać po ukraińsku, trzeci nie znał tego języka. W pewnym momencie podszedł do nas zastępca ambasadora ZSRR (także w stopniu ambasadora), nazwiskiem Rikard Owinnikow, i słysząc, w jakim języku mówimy, zażądał: towariszczi, dawajtie goworim po czełowieczeski („towarzysze, zacznijmy mówić po ludzku”). Zauważyłem, jak ukraiński zastępca szefa, wtedy tak jak i ja radca-minister, Borys Tarasiuk, zbladł i poczerwieniał, po czym zbladł ponownie. Zrozumiałem, że tej zniewagi nie zapomni.

Z okresu nowojorskiego pozostało mi w pamięci zaproszenie dr. Johna Hvozdy, prezesa światowego stowarzyszenia Łemków, z siedzibą w USA (Lemko Research Foundation), do wygłoszenia referatu na temat sytuacji w Polsce do społeczności łemkowskiej, zamieszkującej okolice Syracuse w stanie Nowy Jork. Gospodarz, u którego mieszkałem, powiedział mi, że Łemkowie wybrali te piękne okolice właśnie dlatego, że przypominały im Bieszczady. Był to dla mnie trudny moment stanu wojennego w Polsce, ale wiele godzin spędziłem na niełatwych, choć szczerych, dyskusjach i rozmowach z amerykańskimi Łemkami (w tym studiującymi na lokalnym, znanym tam uniwersytecie Syracuse) o trudnych relacjach polsko-ukraińskich i akcji „Wisła” w 1947 roku. We wzajemnym zrozumieniu pomagało mi moje pochodzenie z Podola i kulejący już niestety język ukraiński, który przypominał mi się intensywniej z każdą godziną spotkań. Niektórzy z uczestników mówili, że chcieliby powrócić w okolice Bieszczad jako „lojalni polscy obywatele, gdy nastanie wolna Polska”. Żegnając się ze mną, Hvozda wyraził nadzieję na możliwość publicznej krytycznej oceny akcji „Wisła” w Polsce i na jego przyjazd do Polski. Życzyłem mu tego samego, ale nie wierzyłem wtedy w taką możliwość. Historia przygotowała jednak kolejną niespodziankę: w Polsce zmienił się ustrój, Senat III Rzeczpospolitej potępił akcję „Wisła”, a John Hvozda przyjechał z wykładami do suwerennej już Polski jesienią 1990 roku. Nie słyszałem jednak, aby Łemkowie wracali z Ameryki w rodzinne Bieszczady, nie mieli już do czego.

Kiedy jesienią 1991 roku, w momencie powszechnego referendum zatwierdzającego deklarację niepodległości Ukrainy, oddelegowano mnie do Kijowa z misją zorientowania się w intencjach nowych władz rodzącego się państwa co do spraw bezpieczeństwa międzynarodowego, zwłaszcza broni jądrowej odziedziczonej po ZSRR, zostałem przyjęty m.in. przez wiceministra spraw zagranicznych, właśnie wspomnianego już Borysa Tarasiuka, który jednoznacznie i konsekwentnie opowiedział się za opcją niepodległościową (później był dwukrotnie ministrem spraw zagranicznych i walnie przyczynił się do utrwalenia niepodległości kraju). W rezultacie moich ustaleń podczas wspomnianej misji wysłałem natychmiastową depeszę do ministra Krzysztofa Skubiszewskiego, zapewniając, że Ukraina (podobnie zresztą jak Białoruś) zrezygnuje z posiadania broni jądrowej, i tak się zresztą stało. Jak się później dowiedziałem, m.in. od ministra Skubiszewskiego, depesza została mu doręczona na posiedzeniu Rady Ministrów podczas debaty na temat uznania niepodległości Ukrainy i przyczyniła się do tego, że Polska pierwsza uznała tę niepodległość, dwie godziny przed Kanadą.

Jako ambasador RP przy organizacjach międzynarodowych w Wiedniu (1991–1997) i przy NATO w Brukseli (2002–2007) z entuzjazmem traktowałem opartą na ideach Jerzego Giedroycia („w interesie Polski jest, by Ukraina była państwem stabilnym, niezależnym, związanym z Zachodem”) instrukcję naszego MSZ, zalecającą, aby Polska była skutecznym adwokatem Ukrainy w organizacjach międzynarodowych. Wymagało to sporej mobilizacji kręgów dyplomatycznych i nie było łatwe, zwłaszcza w stosunkach z Rosjanami.

Podczas pierwszego spotkania z nowo mianowanym ambasadorem Federacji Rosyjskiej, gen. Konstantinem Tockim (byłym dowódcą tzw. pograniczników) przy NATO w 2003 roku usłyszałem od niego: „Jestem żołnierzem, bardziej niż dyplomatą, i powiem ci wprost – będziemy mieli dobre stosunki pod dwoma warunkami: jeśli nie będziesz krytykował osobiście Putina i nie będziesz ruszać bratniej Ukrainy (nie trogaj Ukrainy), bo to byłoby tak, jakbyś mieszał się do naszej słowiańskiej rodziny”. Na pierwszy warunek mogłem się zgodzić, bo dyplomatyczną zasadą jest unikanie krytyki głowy państwa, na drugi jednak – nie. Nie zamierzałem mieszać się do wewnętrznych spraw obu państw, ale nie mogłem zgodzić się na ograniczoną suwerenność Ukrainy. Co więcej, starałem się zwłaszcza koordynować z powodzeniem działania tzw. przyjaciół Ukrainy w Kwaterze Głównej NATO w czasie pomarańczowej rewolucji 2004 roku. Rozmowa z Tockim była sygnałem, że problem Ukrainy budzi potężne emocje wśród Rosjan.

Dwa lata później, dziękując w siedzibie NATO za Order Zasługi Ukrainy, przyznany mi przez prezydenta Wiktora Juszczenkę za – przytaczając drewniany język dyplomatyczny – „osobisty wkład w ułatwianie przystępowania Ukrainy do struktur euroatlantyckich”, mówiłem, że traktuję to odznaczenie jako uznanie dla mojej postawy wobec naszego sąsiada, zrozumienia nie tylko znaczenia niepodległej Ukrainy dla Polski, ale także spojrzenia na wspólną historię zarówno z polskiej, jak i ukraińskiej perspektywy, oraz gotowości służenia pojednaniu obu narodów. Order wręczał mi minister spraw zagranicznych niepodległej Ukrainy, Borys Tarasiuk, znany już na forum międzynarodowym z utrwalania tożsamości państwowej tego kraju i z przyjacielskiego stosunku do Polski, po majdanowej rewolucji 2014 roku – wicepremier rządu jedności narodowej. Do dzisiaj utrzymujemy serdeczne, choć sporadyczne stosunki.

Po odejściu z czynnej służby, gdy kierowałem Stowarzyszeniem Euro-Atlantyckim (SEA), i potem, gdy spotykałem się często ze studentami ukraińskimi studiującymi w Polsce, także promowałem związki Ukrainy z Polską oraz z instytucjami euroatlantyckimi. Uczestniczyłem również, gdzie mogłem, w licznych inicjatywach dotyczących naszego wschodniego sąsiada na forum Fundacji Batorego i Fundacji Współpracy Polsko-Ukraińskiej – PAUCI, prowadzonej w Warszawie przez oddanego sprawie pisarza i intelektualistę Jana Piekło. Chodzi o mobilizację ludzi rozumiejących znaczenie współpracy polsko-ukraińskiej i pojednanie obu narodów.

Dyplomata. W salonach i politycznej kuchni

Подняться наверх