Читать книгу Dyplomata. W salonach i politycznej kuchni - Jerzy M. Nowak - Страница 12
Repatriacja na zachód
ОглавлениеKolejny etap rodzinnych losów wojennych, a raczej skutków wojny, to repatriacja na zachód, czyli wysiedlenie właściwie w nieznane. Zwał jak zwał, dla nas było to po prostu wygnanie, dramat, który pozostawił ślady na całe życie. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że byliśmy maleńką częścią gigantycznej operacji, chyba największej w polskich nowożytnych dziejach, polegającej na przetransportowaniu milionów ludzi ze wschodu na zachód i następnie osiedlenie ich w domach i gospodarstwach, które należały do wysiedlonych Niemców. Doszło przy tym do paradoksalnej sytuacji: Polska, uważana za kraj środkowoeuropejski, w rezultacie postanowień jałtańskich została przesunięta na zachód i jednocześnie zaliczona do krajów wschodnioeuropejskich.
Przedstawiciele polskiego PUR (Państwowego Urzędu Repatriacji) i ukraińsko-radzieckiej administracji chodzili od domu do domu, kwalifikując całe rodziny do tzw. opcji: pozostania w ZSRR (Ukraińcy) lub wyjazdu do Polski (Polacy i Żydzi, których zresztą prawie nie było). Polacy nie mieli wątpliwości, nawet najwięksi „patrioci Kresów” opowiadali się za repatriacją. Prawdziwe dramaty rozgrywały się w rodzinach mieszanych, choć – jak sobie przypominam – większość wybierała wyjazd do Polski, jeśli oczywiście mogła.
W pamięci pozostały mi lekko zamglone i oderwane od siebie obrazy dramatycznych pożegnań na plebanii w Mikulińcach, bo przed repatriacją wyjechaliśmy z głodującego po przejściu frontu Tarnopola i zatrzymaliśmy się ponownie u mojego ukraińskiego wuja. Babka, mimo ukraińskiego pochodzenia, uważała się za Polkę, ale nie chciała zostawić swego brata, który czując się Ukraińcem, nie zamierzał opuszczać ojczyzny ani swoich wiernych parafian. Nie mniejszym dramatem było pozostawienie na zawsze domu i gospodarstwa, a zwłaszcza grobów i innych drogich sercu miejsc rodzinnych. Można było zabrać majątek ruchomy, ale objętościowo nie większy niż jedna trzecia wagonu towarowego.
Moja matka i babka, żegnając się na podwórzu plebanii, miały świadomość, że nigdy już się nie zobaczą. Wyjeżdżając furmanką na stację kolejową do Tarnopola, zapamiętałem ich rozdzierające szlochy oraz wysoką, hieratyczną postać posiwiałego wuja Jewgena w długiej czarnej sutannie i cebulastym nakryciu głowy, zwanym pamiławką, machającego ręką na pożegnanie. Nigdy już ich nie zobaczyłem, a gdy przyjechałem ponownie na Ukrainę czterdzieści pięć lat później, dom i drewniana cerkiewka już nie istniały. Wuj nie zgodził się na przejście do prawosławnej cerkwi po rozwiązaniu jego kościoła grekokatolickiego w 1946 roku, był jakiś czas za to represjonowany i więziony. Oczywiście zakazano mu wszelkiej działalności religijnej, w małym mieszkanku za kotarą odprawiał jednak nielegalne msze dla kilkorga najwierniejszych. Zmarł ze zgryzoty w ubóstwie i samotności na początku lat pięćdziesiątych, bo trochę wcześniej zmarła moja babka. Oczywiście nie mogliśmy pojechać na ich pogrzeby.
Sam wyjazd z Podola odbywał się już bez szczególnego nadzoru milicji czy NKWD; repatrianci sami, czasem przy pomocy przedstawicieli PUR, organizowali załadunek swojego mienia do otwartych węglarek – przez niektórych zwanych wagonami bydlęcymi. Repatrianci musieli być czujni w związku z trwającymi ciągle napadami bojówek ukraińskich nacjonalistów, którzy jednak, jak się wydaje, wyjeżdżającymi nie interesowali się specjalnie. Długo nie rozumiałem, co miał na myśli ojciec, mówiąc: „Do czego to doszło – cieszymy się, że NKWD wyłapuje upowców”.
Z Tarnopola dowieziono nas do Lwowa, gdzie zafundowano nam kolejny koszmar: przeładowanie się do, podobnego zresztą, składu kolejowego. Czekając w bałaganie i niepewności na swoją kolejkę, koczowaliśmy kilka dni w jakichś opuszczonych garażach. Wreszcie nadjechał pociąg z otwartymi, brudnymi wagonami „bydlęcymi”. Trzeba było walczyć o jak najlepsze miejsce w tych warunkach, gdyż na jeden wagon przypadały trzy rodziny. Dopiero późniejsze transporty składały się także z towarowych, ale już krytych wagonów. Wydawało mi się, że wszystko działo się w jakimś nieopisanym chaosie. Z boku uważnie przyglądało się nam radzieckie NKWD, ale bliżej nie podchodziło.
Było to w maju 1945 roku, podobno jechaliśmy pierwszym składem z podolskimi repatriantami, podążającym w ślad za niedawno prącym na zachód radzieckim wojskiem. Nikt nam nie powiedział, dokąd jedziemy poza niejasnym określeniem – „do Polski, na zachód”. Ojciec zabrał ze sobą małą encyklopedię szkolną i mapy, które studiował w pociągu, wyszukując śląskie miejscowości i ucząc się ich nazw. Szybko stał się niemal wyrocznią dla współtowarzyszy niedoli w sprawach mijanych okolic, zwłaszcza po przekroczeniu dawnej granicy między Polską i Niemcami.
Jechaliśmy całą rodziną wraz z młodym bratem matki Józefem Rolnym oraz młodą sierotą Stefanią Sową, pół-Ukrainką, która w Bucniowie u rodziców pracowała jako pomoc domowa (ojciec nigdy nie pozwalał nikomu nazywać jej służącą). Postanowiła jechać z nami do Polski, więc ojciec zadeklarował ją w dokumentach jako naszą krewną, wtedy nikt tego nie sprawdzał, zresztą i tak stała się dla nas prawdziwym członkiem rodziny. Mieszkała z nami do samego końca i spoczęła w grobie rodzinnym rodziców z dala od Podola. Wiele jej w dzieciństwie zawdzięczałem, począwszy od ukraińskiej melodii Oj ne hody Hryciu przed spaniem i poszukiwania mleka dla mnie i siostry pod ostrzałem w czasie działań wojennych w Tarnopolu.
Oprócz nas i innych repatriantów w wagonach jechały zwierzęta – konie, krowy, kozy, kury, psy i koty. My zabraliśmy krówkę Minkę, podarowaną nam przez wuja Jewgena. Wagony były radzieckie, ale już z polską obsługą. Ojciec skonstruował naprędce niewielki namiot z brezentu, który chronił nas przed majowym deszczem i był dla mnie i innych dzieci ogromną atrakcją. Krowy i konie ustawiono przodem do kierunku jazdy, aby nie przewracały się i nie łamały nóg.
Pociąg wlókł się niemiłosiernie przez ponad dwa tygodnie w warunkach powojennego chaosu transportowego i zniszczeń. „Karta ewakuacyjna” datowana 22 maja 1945 roku, wydana przez „Głównego Pełnomocnika Tymczasowego Rządu Narodowego” (co ciekawe – nie było wtedy rządu o takiej nazwie), wystawiona na nazwisko mojego ojca, wylicza osoby, które z nim jadą, i potwierdza jego oświadczenie, że wiezie ze sobą: krowę, 10 opakowań (worków) produktów żywnościowych, 5 pakunków ziarna, 10 przedmiotów użytku domowego, w tym mebli; do tego doliczyć trzeba pościel i książki, na które wtedy nie zwracano uwagi.
Krówkę karmiliśmy głównie trawą zrywaną w czasie częstych postojów pociągu. Była zbawieniem dla mnie i mojej niespełna czteroletniej siostry Zosi (obecnie Ambroziak, lekarki w Grójcu), bo o jedzenie – mówiąc oględnie – było strasznie trudno. Żadnego zorganizowanego zaopatrzenia ze strony PUR, władz cywilnych czy wojskowych nie było. Żywiliśmy się tym, co zdołaliśmy przezornie zabrać ze sobą: smalec ze skwarkami, suchary, suszone mięso, jakieś radzieckie konserwy. Mleko od krowy było rarytasem dla starszych. Jeden z sąsiadów zabił kurczaka i dostałem pół szyjki, którą zjadłem razem z kosteczkami. Na długo zapamiętałem jej smak.
Raz w trakcie podróży doszło do tragedii, kiedy w czasie dłuższego postoju w niezamieszkanej okolicy, chyba już na Śląsku, razem z innymi dziećmi wyszedłem zbierać trawę dla naszej krowy. W pewnym momencie usłyszałem potężną detonację, uderzył we mnie silny podmuch i padając, nie pamiętam, czy z powodu fali uderzeniowej czy ze strachu, zobaczyłem ogromny słup ognia i ziemi; cały byłem w ziemi, prochu i we krwi. Okazało się, że jeden z moich rówieśników z drugiego wagonu, w niewielkiej odległości ode mnie, nastąpił na minę i został dosłownie rozerwany na strzępy. Pozbierane szczątki pochowano na miejscu, wbijając w pobliżu nasypu naprędce sklecony drewniany krzyż. W naszym wagonie starsi popatrzyli na siebie w milczeniu i wrócili do swoich zajęć. Moi rodzice – opatrując mnie i czyszcząc – dziękowali Bogu, że nic poważnego mi się nie stało, a matka za to, że wcześniej, spacerując po nasypie z Zosią, nie pozwoliła jej dotknąć metalowego pudełka, które tam leżało i było przypuszczalnie właśnie tą nieszczęsną miną. Obraz tej tragedii stał mi zawsze przed oczami, gdy pół wieku później pracowałem nad polskim wkładem w konwencję ottawską na rzecz zakazu stosowania min przeciwpiechotnych.
Warunki sanitarne były koszmarne. Dziury w podłodze wagonu wybijać oczywiście nie było wolno. W czasie postoju tylko dzieciom pozwalano realizować tzw. małą potrzebę, starsi musieli czekać, aż pociąg ruszy. Początkowo ze zdumieniem – potem już przywykłem – patrzyłem na załatwianie większych potrzeb naturalnych, które wyglądało w ten sposób, że uchylano zasuwę drzwiową, następnie dwie osoby trzymały mocno trzecią, która z kolei wydalała co trzeba na zewnątrz. Jeszcze gorzej było ze sprzątaniem po krowie, bo trudno było wystawiać to potężne zwierzę na zewnątrz. Trzeba było jej w momencie defekacji podstawiać nieprzemakalny worek i ciągle go prać. Ze mną był mniejszy problem, bo byłem „mały i chudy jak patyk”, co ułatwiało trzymanie mnie.
Obserwowałem, jak w pociągu rodziły się nowe znajomości i przyjaźnie, organizował się swoisty system wzajemnej pomocy i ochrony, jak wyglądały na ogół nieudane starania o żywność i wodę, gdy pociąg zatrzymywał się na postoju, i gotowanie w wagonie na węgielkach rozpalanych na metalowej podstawce, czego nam oczywiście zabraniano. Niektórzy, co przezorniejsi, zabrali ze sobą małe harcerskie palniki turystyczne, na których pitrasili posiłki.
Tak jak i dla innych dzieci ogromną atrakcją były dla mnie ogromne hydranty (prawie znikły już z krajobrazów naszych większych stacji kolejowych), z których pobierano wodę do lokomotywy. Czasem lokomotywa do nich podjeżdżała i pozwalano ludziom umyć się i nabrać wody, chociaż nie do picia. Dzieci rozbierały się do naga i stawały pod miniwodospadem niezbyt zresztą czystej wody; zdarzały się przypadki zatruć i dlatego ludzie starali się biec do najbliższych zabudowań i tam szukać studni. Któregoś dnia ojciec obudził mnie o świcie i pokazując na zamglone zarysy zamku, z namaszczeniem powiedział: „Tam mieszkali królowie, gdy Polska była potęgą; kiedyś ci jeszcze Wawel pokażę” (obietnicę zwiedzenia Krakowa zrealizował już w 1949 roku).