Читать книгу Dyplomata. W salonach i politycznej kuchni - Jerzy M. Nowak - Страница 8
DROGA DO DYPLOMACJI Coś o miejscu urodzenia
ОглавлениеJuż jako dziecko marzyłem o dalekich, zamorskich podróżach. Może dlatego, że urodziłem się w starej, ale podupadłej, mało znanej maleńkiej polsko-ukraińskiej wiosce nad Seretem, zagubionej w przedwojennym powiecie tarnopolskim na Podolu, czyli Wschodniej Galicji, dzisiaj Zachodniej Ukrainie, gdzie rodzice nieoczekiwanie dostali upragnioną posadę nauczycielską. Był to 1937 rok.
Nie spodziewałem się, że ta miejscowość pojawi się w moim życiu dyplomatycznym. A jednak stało się inaczej. Jesienią 1967 roku zostałem II sekretarzem do spraw kultury w ambasadzie w Buenos Aires. Na jednym z pierwszych przyjęć ambasador Bernard Bogdański przedstawił mnie naczelnikowi wydziału argentyńskiego MSZ Norbertowi Augé i jego jasnowłosej żonie. Oboje zaczęli rozmowę od pytań o rejon Polski, z którego pochodzę. W ówczesnych realiach pytanie o losy moich ojczystych ziem było kłopotliwe. Musiałem bowiem wyjaśniać, że chodziło o Podole, które zostało zajęte przez wojska radzieckie 17 września 1939 roku i po wojnie znalazło się w ZSRR. Nie chciałem dopuścić do tego, by pomyśleli, że mogę być obywatelem radzieckim, bo w argentyńskim systemie prawnym kraj urodzenia decyduje o obywatelstwie. Rozmówcy nalegali, aż w końcu pani Augé poprosiła, abym jako ciekawostkę językową wymienił nazwę miejsca urodzenia. Przyciskany odpowiedziałem w końcu, że w Bucniowie koło Tarnopola. „O Boże – ja z tej samej wsi” – wykrzyknęła najczystszą polszczyzną pani Augé. Okazało się, że jest Polką, na imię ma Wanda i jest córką Marii Plucińskiej, z domu Serwatowskiej, współwłaścicielki majątku w Bucniowie, gdzie przyszła na świat. Z „tą samą wsią” była jednak pewna przesada, o czym się przekonałem, gdy wkrótce zostałem zaproszony do domu starszej pani Plucińskiej, która powitała mnie słowami: „Dobrze pamiętam, jak pana ojciec na mój dwór przychodził”. W okolicznościach wojennych, jak wiele innych szlacheckich rodzin, przez Sybir, Iran, Palestynę, zdołali dotrzeć do Argentyny i znaleźć tam skromne źródło utrzymania. W PRL nie widzieli dla siebie miejsca.
Po moim powrocie do Polski w 1971 roku nasze kontakty się urwały, wiedziałem jedynie, że Norberto Augé został ambasadorem w jednym z krajów afrykańskich. Ale nasza znajomość niespodziewanie miała ciąg dalszy.
Lata mijały, a mnie coraz bardziej ciągnęło do miejsca urodzenia. W 1988 roku skorzystałem z otwarcia konsulatu we Lwowie i postanowiłem wybrać się w moje strony rodzinne. Na miejscu okazało się, że Bucniów leży na terenie formalnie zamkniętym dla turystów, więc musieliśmy z żoną wynająć miejscowy samochód z ukraińskim kierowcą. W Tarnopolu zapytaliśmy o drogę przypadkowo napotkanego Ukraińca i – cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności – okazało się, że czeka on na autobus właśnie do Bucniowa. Po drodze, ku naszemu zdumieniu, zapytał nas piękną, nieco archaiczną polszczyzną: „Słyszę, że jaśnie wielmożne państwo konwersują po polsku, więc ośmielę się zapytać: czy znają może państwo rodzinę Serwatowskich?”. Gdy, coraz bardziej zaskoczeni, potwierdziliśmy, ucieszył się i wyjaśnił, że poszukuje ich od lat, gdyż uratował ich rodzinną szesnastowieczną Biblię i inne dokumenty, gdy bolszewicy palili i rujnowali ich pałacyk w 1939 roku. Oczywiście obiecałem pomóc i wziąłem jego adres. Okazało się też, że był ministrantem u grekokatolickiego księdza, wuja mojej matki, na probostwie w Mikulińcach, miasteczku, do którego jeszcze powrócę.
Ze wzruszeniem oglądałem moje miejsce urodzenia, choć go nie pamiętałem – rodzice wyjechali z tej wsi w momencie wybuchu wojny. Znalazłem dom, w którym przyszedłem na świat. Mieszkająca w nim bardzo skromnie starsza Ukrainka, była uczennica moich rodziców, dobrze pamiętała ich i nawet mnie. Natychmiast serdecznie nas ugościła. Wraz z resztą rodziny niemal przymusiła nas, abyśmy przenocowali w pokoju, w którym się urodziłem, co stanowiło niezwykłe przeżycie. Odbyliśmy spacer po wiosce. Była bardzo zaniedbana, ale zachowała się cerkiewka i kościół katolicki, ufundowany właśnie przez Serwatowskich i konsekrowany przez znanego krakowskiego kardynała Jana Maurycego Puzynę w końcu XIX wieku. Władze radzieckie zmieniły go na magazyn, znajdował się więc w rozpaczliwym stanie: dach częściowo się zapadł, ale solidne mury pozostały. Zdjęcia kościoła i dobrze zachowanych nagrobków rodziny Serwatowskich oraz adres przypadkowo napotkanego Ukraińca wysłałem listem do obojga Augé, do argentyńskiego MSZ w Buenos Aires. Odpowiedź długo nie przychodziła.
Po wielu miesiącach, już w końcu 1989 roku, jako dyrektor Departamentu Studiów i Programowania w MSZ podejmowałem uroczystą kolacją mojego odpowiednika z Bonn w ówczesnej restauracji „Świętoszek” przy ul. Jezuickiej na Starym Mieście w Warszawie. I znów niezwykły zbieg okoliczności: w pewnym momencie kelner przyniósł mi karteczkę: „Tu na lewo to ja, Wanda. Dostałam Twój list i nawet Cię nie powiadamiając, od razu przyleciałam z Kairu, gdzie jesteśmy na placówce”. Padliśmy sobie w ramiona. Pomogłem jej uzyskać wizę radziecką i wynająć samochód, którym niezwłocznie pojechała do Bucniowa. Na miejscu odnalazła naszego znajomego Ukraińca, odebrała rodzinne dokumenty i rozpoczęła prace nad remontem kościoła. Później włączyli się w to także inni żyjący w Polsce członkowie rodziny Serwatowskich.
Ale i na tym nie kończy się cykl tych niezwykłych wydarzeń. Po kilku latach zadzwonił do mnie Norberto. Oświadczył, że telefonuje z Warszawy, właśnie złożył listy uwierzytelniające prezydentowi Wałęsie jako ambasador Argentyny w Warszawie i zaprasza nas oboje do swojej rezydencji na ul. Belgijskiej (pełnił tę funkcję od 1996 do 2001 roku). Wanda znowu jeździła do Bucniowa, poza tym rozpoczęła, uwieńczone powodzeniem, starania o odzyskanie rodzinnego pałacyku Plucińskich, który przypadł jej w spadku, w miejscowości Swadzin koło Poznania. Nie cieszyła się nim niestety długo, gdyż zmarła przedwcześnie 16 marca 2001 roku w Buenos Aires. W 2011 roku podążył za nią także Norberto. Ta historia wciąż staje mi przed oczami, zwłaszcza że w latach 2009–2012, jako członek Towarzystwa Polsko-Argentyńskiego, często korzystałem z zaproszeń bardzo aktywnego ambasadora Argentyny Gerardo Manuela Biritosa w Warszawie na przyjęcia w jego rezydencji, gdzie wcześniej mieszkali oboje Augé.
Nikogo więcej pochodzącego z Bucniowa nigdy w życiu już nie spotkałem. Czy ten ciąg wydarzeń związanych z miejscem urodzenia to były tylko przypadki? Może tak, bo o wielu sprawach mojego życia decydowały właśnie przypadki. Dopiero gdy stałem się dojrzałym człowiekiem, mogłem w większym stopniu wpływać na własne życie, ale los i tak płatał mi figle.