Читать книгу Dyplomata. W salonach i politycznej kuchni - Jerzy M. Nowak - Страница 11

Wojna!

Оглавление

Wybiegłem daleko do przodu i muszę cofnąć się do dramatycznego okresu po 1939 roku, czyli do czasów wojny. W swoich wspomnieniach rzadko wracałem do wojny, nie zachęcali mnie do tego ani rodzice, ani inni starsi. Dla nich były to jeszcze nie w pełni przetrawione traumatyczne wydarzenia, połączone z upokarzającą klęską II Rzeczpospolitej i stratą wielu bliskich oraz dorobku całego życia i rodzinnych stron, a i ja chyba podświadomie długo spychałem je w niebyt. Trzeba jednak o tych wspomnieniach porozmawiać, bo wkrótce będzie za późno.

Należałem do pokolenia, które wojnę widziało i przeżywało, ale nie brało w niej udziału. Patrzyłem na nią początkowo oczami dziecka, później zacząłem rozumieć, że zniszczyła wszystko, co znałem z wczesnego dzieciństwa. Była jednak dla mnie, tak jak i dla starszych generacji, stałym punktem odniesienia w życiu, właściwie aż do dnia dzisiejszego. W moim późniejszym zawodzie dziedzictwo wojenne było pierwszym, niemal fizycznym, zetknięciem się – mówiąc znowu żargonem politycznym – z „problemami”: niemieckim, ukraińskim, a także rosyjskim, gdyż Podole przechodziło z rąk do rąk i stało się miejscem okrutnej czystki etnicznej ze strony UPA oraz odwetowych akcji polskich, a później i radzieckich. Z kolei przesiedlenie nas na Śląsk to dla mnie także część tzw. problemu niemieckiego. W ten sposób poznawałem wschód i zachód Polski.

Wojna i katastrofa państwa polskiego zastała rodziców na wsi. Ojciec nie zdążył już stawić się do drugiej tury poboru do armii. Z powodu krótkowzroczności nie wysłano go od razu na front, a gdy przyszło wezwanie dla rezerwistów, było już po działaniach zbrojnych. Nie udało mu się więc zostać bohaterem wojennym. Do wojska zmobilizowany został natomiast od razu jego brat Karol, miłośnik koni, który zaraz na początku września zginął śmiercią kawalerzysty w elitarnym 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich, przypuszczalnie podczas słynnej szarży kawalerii pod Kutnem albo pod Płockiem. Rodzina nie była w stanie ustalić, czy był jednym z szarżujących na czołgi, jak chce legenda, gdyż ciała nigdy nie odnaleziono, świadkowie potwierdzili tylko jego udział w tych bitwach. Osierocił sześcioletnią córkę Stasię. Drugiego brata ojca, Jana, niewidomego muzyka, rozstrzelali Niemcy wkrótce po zajęciu Lwowa w 1941 roku, w ramach eksterminacji licznej grupy „osób niepełnowartościowych”. W rodzinie matki nie miał kto iść na wojnę, bo zostały same kobiety i kilkuletni brat mojej matki.

Sytuacja rodzinna stała się w czasie wojny nie tyle trudna, ile niebezpieczna, m.in. z powodu opisanej wcześniej rodzinnej mieszanki narodowościowej. Wojna wciągała w swoje tryby. Stawała się dla mojej rodziny pułapką z trzech przyczyn: brutalności niemieckich władz okupacyjnych, rozpalenia nacjonalizmu ukraińskiego i następnie radzieckich represji.

W czasie niemieckiej okupacji w przypadku odkrycia jakichś żydowskich korzeni rodzina stanęłaby przed widmem zagłady. W razie ujawnienia austriackich, a więc germańskich korzeni ojciec niechybnie byłby nakłaniany do przyjęcia Deutsche Volksliste, a wtedy, godząc się, dokonywałby zdrady narodowej. Odmowa natomiast oznaczałaby wysłanie do obozu koncentracyjnego.

Ukraińskie korzenie rodzinne też nie ułatwiały życia, gdyż nacjonaliści z UPA (a na ogół wszyscy na wsiach lub w miasteczkach się znali) uważali wyjście nawet półkrwi Ukrainki za Polaka za zdradę narodową ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu.

Najbardziej niebezpieczny był oczywiście ślad żydowski.

W czasie radzieckiej okupacji, od jesieni 1939 do czerwca 1941 roku, też pojawiły się niebezpieczeństwa, choć innego rodzaju. Rodzice jako nauczyciele, a więc polscy inteligenci, żyli w ciągłym strachu przed wywózką na Sybir; opowiadali o pełnym niepokoju nocnym czuwaniu, obawie, czy nie nadchodzi NKWD. Często zadawali sobie pytanie, co brać w razie aresztowania, ile można było unieść, przygotowywali „żelazny zestaw”, zastanawiali się nad losem kolegów i bliskich, których już zabrano. Zagrożenie polegało m.in. na przynależności do inteligencji oraz niebezpieczeństwie odkrycia faktu uczestnictwa dziadka w wojnie polsko-bolszewickiej. Podobno znaleźli się na liście wywózek, ale wykreślił ich zaprzyjaźniony jeszcze przed wojną ukraiński woźny ze szkoły, który – jak się okazało (bo rodzice wcześniej tego nie wiedzieli) – był aktywnym członkiem KPZU i z własnej inicjatywy poświadczył u władz radzieckich, że rodzice „nie działali na szkodę mas pracujących ani nie represjonowali ludności ukraińskiej”. Niebezpieczeństwo było realne, bo większość naszych krewnych zabrano na Sybir, gdzie część zmarła, a część przeszła z armią Andersa na Bliski Wschód i po długiej tułaczce osiedliła się w Anglii; tylko jeden powrócił do kraju z Dywizją Kościuszkowską gen. Berlinga.

Inną udręką tego ponurego czasu, która dawała się we znaki matce i ojcu, było niemal masowe infiltrowanie środowiska nauczycielskiego przez NKWD, stale poszukującego informatorów i agentów. Odmowa oznaczała wywózkę na Sybir. Żeby tego uniknąć, rodzice musieli uciekać się do różnych wybiegów, w tym zwykłej ucieczki do innej miejscowości, choć nie było to ukrywanie się w pełnym znaczeniu tego słowa. Wreszcie nie do uniknięcia było formalne otarcie się o zdradę narodową, gdy w listopadzie 1939 roku zapędzano wszystkich do tzw. wyborów i referendum. Wojsko radzieckie – jak wspominali rodzice – wyciągało z domów „wyborców” o szóstej rano, co po wcześniejszej zmianie czasu na moskiewski oznaczało czwatrą rano dawnego czasu polskiego. Chcąc nie chcąc, trzeba było oddać głos za przyłączeniem polskich przedwojennych województw wschodnich do ZSRR. Wybory były tak zorganizowane, że odmowa uczestnictwa lub oddanie głosu negatywnego po prostu technicznie nie były możliwe, nie mówiąc o konsekwencjach ewentualnego publicznego zadeklarowania się w tej sprawie.

Dopiero znacznie później zrozumiałem, dlaczego rodzice poniszczyli niektóre dokumenty rodzinne i tak często zmieniali miejsca pobytu, przebywając głównie w Tarnopolu albo na plebanii w Mikulińcach. Do dzisiaj zazdroszczę tym, którzy mają teczki pełne dokumentów rodzinnych pochodzących czasem z zamierzchłych dziejów; swoich już nigdy nie odzyskam.

Ze względu na wojnę nie chodziłem do przedszkola ani do pierwszych dwóch klas szkoły podstawowej, uczyli mnie w domu rodzice. Dużą rolę w mojej dziecięcej edukacji i rozbudzaniu wyobraźni w czasie wojny odgrywał rocznik 1938 tygodnika dla dzieci „Płomyk” (dla małych dzieci był „Płomyczek”), wydawanego przez lewicujące środowisko nauczycielskie związane z PPS. Niemałe znaczenie miały także przedwojenne, ozdobnie ilustrowane przez Andriollego wydanie Pana Tadeusza oraz książki o historii Polski i starożytności. Siedziałem nad nimi godzinami, odkrywając świat i przesiąkając atmosferą życia i wychowywania dzieci w przedwojennej Polsce. Fascynowało mnie też przedwojenne wydanie Biblii dla dzieci, z pięknymi – jak mi się wydawało – dziewiętnastowiecznymi ilustracjami. Zabraliśmy je później ze sobą na Śląsk.

Oczywiście nie do końca rozumiałem rozgrywające się wokół mnie dramaty, zwłaszcza że rodzice starali się zapewnić mi poczucie bezpieczeństwa. Ten ponury klimat i wszechogarniający strach tego czasu mogę porównać tylko do stworzonego przez Włodzimierza Odojewskiego nastroju powieści Zasypie wszystko, zawieje…, której akcja toczy się właśnie w wioskach, w których wtedy przebywałem. Odczytywałem w tej książce już niemal zapomniane swoje własne losy i wyczuwałem atmosferę epoki.

Z czasów wojny nie zachowałem zbyt wielu wyrazistych wspomnień, jednak doskonale zapamiętałem atmosferę grozy. Moje pierwsze wspomnienie wojny to koniec czerwca 1941 roku w Tarnopolu, gdy Niemcy zajmowali to miasto. Zapamiętałem tylko migawkę: silny ostrzał naszego domu z broni maszynowej i to, jak wszyscy leżeliśmy pokotem pod oknami, aby uchronić się przed kulami; wydawało mi się to zabawne.

Pamiętam jeszcze dwa inne dramatyczne obrazy z tego wczesnego okresu, gdy miałem niewiele ponad pięć lat. Pierwszy to głośno rozpaczająca młoda kobieta w naszym przejściowym jednopokojowym mieszkanku w Tarnopolu (gdzie w czasie wojny też krótko mieszkaliśmy) i jej pełne napięcia rozmowy z moimi rodzicami. Jak po latach mi tłumaczyli, była to ich koleżanka z pracy w szkole, Żydówka, poszukująca jakiejś kryjówki. Wyjaśniali jej, że sami także musieli szukać schronienia, nie mieli możliwości jej pomóc i przekazali ją w inne ręce. Ten obraz tkwi we mnie do dzisiaj jak zadra, bo nigdy się nie dowiedziałem, co się z nią stało i czy nasza rodzina zrobiła wszystko, żeby jej skutecznie pomóc. Drugi to wizyta w getcie tarnopolskim w końcu 1942 roku. Matce udało się uzyskać od ukraińskich strażników zgodę na zbadanie mnie po grypowych komplikacjach przez osadzonego tam wybitnego pediatrę. Pamiętam scenerię słonecznego dnia, ukraińskiego strażnika oraz niesamowicie przepełnione mieszkanko z maleńką i duszną kuchnią, w której badał mnie wysoki, tęgi mężczyzna w brudnej, jak mi się wydawało, koszuli. Matka zapłaciła żywnością. Drugi raz nie uzyskała zgody na wizytę, lekarza i innych wywieziono do Bełżca.

Mój dziecięcy krajobraz czasu wojny przybrał kolor grozy, ognia, strachu, głodu, okrucieństwa i śmierci, działań zbrojnych i represji okupanta. Dziecko nie umie sobie wyobrazić gwałtownej śmierci, dopóki jej nie zobaczy. Wyraźniej pamiętałem miesięczne przetaczanie się frontu przez Tarnopol (akurat znowu znaleźliśmy się w tym mieście, aby uniknąć napadów UPA) i kilkakrotne jego przechodzenie z rąk do rąk w czasie cofania się Niemców i ofensywy armii radzieckiej w 1944 roku. Prawie cztery tygodnie, z niewielkimi przerwami, spędziliśmy w ciasnej i brudnej piwnicy, chroniąc się przed bombardowaniami, które zniszczyły miasto niemal w 70 procentach. Mam jeszcze w uszach przeraźliwy ryk radzieckich wyrzutni rakietowych „katiuszy”, znanych też jako „organy Stalina”. Baliśmy się wtedy bardzo, a niektóre panie dodatkowo chroniły głowy kapeluszami i poduszkami. Byłem wówczas świadkiem rewizji i grabieży żołnierzy obu stron, którzy co pewien czas wpadali do piwnicy, rabując resztki marnego zresztą jedzenia lub dobytku, a także poszukując mężczyzn do robót frontowych albo „na rozwałkę”. Raz siedziałem na pościeli, pod którą ukrywał się mężczyzna – na szczęście żołnierze niemieccy nic nie zauważyli. Widziałem też trupy żołnierzy i cywilów na ulicach.

Kiedy wyciągnęli nas z piwnicy i ustawili na podwórzu, nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, że chcą nas rozstrzelać. Widziałem niemieckich żołnierzy przy wielkich karabinach maszynowych. W pewnym momencie oddzielono kobiety i dzieci od mężczyzn, których postawiono pod ścianą i zaczęto rozstrzeliwać. Usłyszałem huki i krzyki rozpaczy. Gdy jest się małym dzieckiem, to płacz i krzyki starszych ludzi robią straszne wrażenie – wszechmocni starsi nagle są bezradni. Chyba wtedy zrozumiałem, co się dzieje, i zacząłem się bać. Nagle nadjechał na motocyklu umundurowany posłaniec, krzyknął głośno jakąś komendę i egzekucję przerwano albo odwołano. Rodziny rzuciły się zbierać zabitych i rannych. Tych, których Niemcy nie zdołali rozstrzelać, w tym mojego ojca, wywieziono ciężarówką, zapewne na jakieś roboty. Nas pognano z powrotem do piwnic. Baliśmy się o los ojca, udało mu się jednak z dwoma innymi mężczyznami wyskoczyć na jakimś zakręcie w lesie z ciężarówki i mimo strzelaniny szczęśliwie uciec z rąk oprawców.

Koniec wojny to przerażenie całej rodziny z powodu nagłej nocnej kanonady, którą stacjonujące w pobliżu wojsko radzieckie uczciło kapitulację III Rzeszy. Myśleliśmy, że to napad UPA. Oczywiście pobiegliśmy do piwnicy. Gdy wyjrzeliśmy, zobaczyliśmy biegających sołdatów, wołających „nie bojties’, koniec wojny” i gotowych nas uściskać. Oczywiście najlepiej zapamiętałem późniejsze częstowanie dzieci cukierkami, a dorosłych tzw. tuszonką i wódką. Nie widziałem jednak radości w oczach rodziców, ale raczej dezorientację i obawę. Wiedzieli już ogólnie, jakie były postanowienia w Jałcie oraz porozumienia rządu lubelskiego z władzami Ukraińskiej SRR o repatriacji Polaków na zachód. Odczuwali strach przed przyszłością i nieuchronną tułaczką, bo było już jasne, że będziemy musieli opuścić rodzinne strony.

* * *

Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że moje wczesne dzieciństwo zostało w jakimś sensie skradzione przez wojnę, było światem, który urządził Hitler, choć nie było tak dramatyczne i tragiczne, jak dzieci, które utraciły bliskich po banderowskich czystkach, nie mówiąc o losach dzieci żydowskiego pochodzenia, np. bliskiego mi Adama Daniela Rotfelda, pochodzącego z moich stron. W każdym razie jeszcze przez kilka lat wojna śniła mi się po nocach.

Nie jest moją intencją opisywanie perypetii mojej rodziny w czasie wojny, ale raczej przypomnienie atmosfery tych czasów i jej odniesienie do współczesności. Rodzinne przekazy, jak i nieco chaotyczne obrazy mojej własnej pamięci ukazywały nie tylko grozę, dramat i tragedię, ale i skomplikowany charakter stosunków etniczno-religijnych tych „skrwawionych ziem”, jak trafnie określa je Timothy Snyder. Wszechogarniającemu strachowi towarzyszyło całkowite poczucie bezradności moich rodziców i innych zwykłych uczestników wydarzeń. Słynne zdanie Václava Havla o „sile bezsilnych” nie mogło w tych skrajnych warunkach mieć żadnego zastosowania. Wojna była traumatycznym przeżyciem, pozostała dla mnie – jak wspomniałem – na stałe punktem odniesienia w sprawach przeszłości i teraźniejszości, także później – w życiu zawodowym, gdy zajmowałem się przemocą i konfliktami w stosunkach międzynarodowych.

Ta pamięć z czasów wojny pozwalała mi później na lepsze rozumienie relacji Polski ze wschodnimi sąsiadami, uwrażliwiła na żydowską Zagładę, ułatwiała unikanie pułapek szowinizmu narodowego i zachęcała do wyrabiania empatii wobec wolnościowych dążeń narodów tego obszaru, aż do – niełatwo mi to napisać – pogodzenia się z definitywną utratą stron rodzinnych, czyli dawnych polskich terytoriów na wschodzie, wyrzeczenia się jagiellońskich mitów imperialnych, jak tego chcieli Jerzy Giedroyć i Juliusz Mieroszewski. Nie jest to jednak proste – gdy odwiedzałem Lwów, Tarnopol, Bucniów i Mikulińce, zawsze odczuwałem ukłucie w sercu, ale świadomie starałem się opanowywać emocje – ot, takie bóle fantomowe. Do dzisiaj noszę w sobie moje już tylko prywatne Podole, Lwów stał się dla mnie legendą. Wiem, że rzezie na Wołyniu i Podolu oraz skutki porozumień jałtańskich tragicznie zamknęły 700-letnią terytorialną obecność Polski na Wschodzie. Nie zapomniałem o tym, ale przestałem cierpieć z tego powodu. Nie nabawiłem się jednak ani ukraino-, ani germano-, ani rusofobii.

* * *

Symbolem niestabilności naszego regionu i kraju były dla mnie nie tylko wspomniane tu losy wojenne, ale np. perypetie mojego ojca z formalną przynależnością państwową. Nie ruszając się z miejsca zamieszkania, zmieniał obywatelstwo sześć razy: urodził się jako „poddany” cesarza Austro-Węgier, kilka miesięcy był obywatelem Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, następnie stał się obywatelem II Rzeczpospolitej, w 1939 narzucono mu obywatelstwo Ukraińskiej SRR (i jednocześnie ZSRR), po 1941 został „poddanym” III Rzeszy, w latach 1944–1945 stał się ponownie obywatelem Związku Radzieckiego i wreszcie, po zakończeniu działań wojennych, przyznano mu – podobnie jak innym Polakom na Kresach – po raz pierwszy prawo wyboru: albo potwierdzenia obywatelstwa radzieckiego i pozostania w ZSRR, albo powrotu do polskiego obywatelstwa, pod warunkiem wyjazdu do Polski i pozostawienia majątku stałego na Ukrainie. Oczywiście bez wahania wybrał tę ostatnią możliwość mimo poważnych wyrzeczeń w postaci porzucenia ziem ojczystych i ukochanego Lwowa. Cudzoziemcy, którym opowiadałem tę historię, traktowali ją z niedowierzaniem. To poczucie niestabilności nie było obce także i mnie w czasach dzieciństwa i młodości, a gdy profesjonalnie zajmowałem się wojną, a raczej jej zapobieganiem, miałem przed oczami jej konkretne obrazy.

Dyplomata. W salonach i politycznej kuchni

Подняться наверх