Читать книгу Dyplomata. W salonach i politycznej kuchni - Jerzy M. Nowak - Страница 9
Wczesne dzieciństwo
ОглавлениеCzasami niektórzy pytają mnie, jakim cudem, pochodząc z odległych przedwojennych Kresów, znalazłem się w Warszawie, a potem w dyplomacji. Rzeczywiście, była to odległa prowincja. Ryszard Kapuściński utrzymywał jednak, że Wschodnia Galicja to podobno obszar, skąd pochodzi największa liczba noblistów na mieszkańca.
Droga z Bucniowa do Warszawy była faktycznie długa i niepewna, w każdym razie nieplanowana. Byłem „chłopcem z Podola”, z Kresów Wschodnich (nie przepadam za tym określeniem – wolę Podole lub Wołyń), gdzie wyznanie stanowiło jedno z głównych wyróżników tożsamości narodowej i kulturowej. Dziwnie to się czasem przeplatało. Zaraz po urodzeniu ciężko zachorowałem na biegunkę dziecięcą, która w ówczesnych warunkach najczęściej kończyła się śmiercią. Zostałem więc szybko ochrzczony przez grekokatolickiego księdza, ukraińskiego wuja mojej matki. Koniec końców ozdrowiałem, a potem rodzice zarejestrowali mnie jako katolika.
Historie moich rodziców są dosyć typowe dla prawdziwego tygla narodowościowego wschodniej Galicji, dzisiaj Zachodniej Ukrainy. Ojciec – Adam – rodowity Lwowianin, urodził się w domu przy Ormiańskiej, pięknej uliczce w starym centrum miasta, w skromnej rodzinie drobnomieszczańskiej, co we wczesnym PRL nie było najlepszą legitymacją, gdy przyszło wypełniać rubrykę o pochodzeniu społecznym. Z nieudokumentowanych przekazów rodzinnych wynika, że mój pradziadek po stronie ojca, zdaje się nieźle sytuowany (administrator majątku polskiego arystokraty), był pochodzenia żydowskiego, dobrze zasymilowany z polskim żywiołem. Powodowany odruchem serca przeszedł na katolicyzm i zmienił nazwisko na „Nowak”, aby podkreślić, że stał się nowym człowiekiem. Niestety, nie zdołałem ustalić, jak się pierwotnie nazywał. Dodam, że romantyczny wybór pradziadka zakończył się dość melodramatycznie: jak chce legenda rodzinna, nie wytrzymał długo przy swojej katolickiej – podobno apodyktycznej – żonie Tekli, nazywanej też „piękną góralką” i tuż przed I wojną światową uciekł od niej do Francji, po czym słuch o nim zaginął, a rodzina zubożała. To żydowskie ogniwo, a zwłaszcza niegodne porzucenie żony (czyli mojej prababki), część rodziny uznała za podwójny wstyd, a i moi rodzice chyba nie byli gotowi o tym rozmawiać, choć nie sądzę, by się wstydzili tej historii. Trochę miałem jednak pretensję do ojca o unikanie tematu, ale nie zdążyłem już z nim tego wyjaśnić przed jego przedwczesną śmiercią.
Dziadek Karol Nowak, syn „przechrzty”, jak wtedy mówiono, zanim został restauratorem na placu Mariackim w centrum Lwowa, wcześniej zdołał przejść szlak bojowy z armią polską Piłsudskiego aż do Kijowa w 1920 roku, a potem bronił swego miasta przed wojskami Budionnego. Ożenił się z całkiem posażną Wiktorią Nabel, której dziadek, szaraczkowy szlachcic z Mazowsza (Bętkowski, Bentkowski?), uciekł przed Kozakami po powstaniu styczniowym do Galicji i także zmienił nazwisko. Od strony jego żony, czyli mojej babki, pojawiły się też jakieś niejasne austriackie i ormiańskie więzi – zdaje się, że prapradziadek i pradziadek mieli burzliwe życie emocjonalne. Pewna była natomiast domieszka ukraińskiej krwi, gdyż babka Wiktoria była także pół-Ukrainką, a jej – uważające się za Ukraińców, a raczej „Rusinów” – inteligenckie rodzeństwo ze Lwowa „wyrzekło się” jej, gdy wyszła za mojego dziadka, bo uważał się za Polaka, miał „nie najlepszego przodka”, a na dodatek chciał ślubu katolickiego i – o zgrozo – wychowywał córkę, czyli moją ciotkę Natalię, na katoliczkę, co było wbrew tradycji (bo córka powinna dziedziczyć narodowość i religię matki). Z jedynego zachowanego zdjęcia wynika, że była atrakcyjna, ale pamiętam ją słabo, bo zmarła w czasie wojny (ojciec opiekował się nią do końca mimo ciężkich warunków wojennych), a dziadek jeszcze wcześniej. Wtedy ludzie wcześnie umierali.
Jeśli w rodzinie mojego ojca dominowała tradycja, którą nazwałbym piłsudczykowsko-pepeesowską, to matka wywodziła się raczej ze środowiska katolicko-endeckiego, jednak w sprawach ukraińskich oboje mieli wyraźnie otwarte podejście. Moja matka, Maria, urodziła się w ukraińsko-polskiej rodzinie inteligencko-mieszczańskiej w małym, historycznym, sienkiewiczowskim miasteczku Budzanów, gdzie mój dziadek Michał Rolny, katolik uważający się za Polaka, pełnił funkcję powiatowego pisarza sądowego. Dziadek ożenił się po raz drugi z Eugenią Karol, czyli moją babką, pochodzącą z tradycyjnej rodziny „rusińskiej”, ale babka, na prośbę męża, ochrzciła córkę w kościele katolickim i wychowywała moją matkę „na Polkę i stuprocentową katoliczkę”. Dziadek Michał zmarł, także przedwcześnie, na częste wtedy zapalenie płuc, zanim zdążyłem się urodzić, pozostawiając w biedzie liczne potomstwo z pierwszego i drugiego małżeństwa. Wygląda na to, że mam sporą domieszkę krwi ukraińskiej, co traktuję jako rzecz wzbogacającą moją tożsamość. Obraz koneksji rodzinnych jest trochę zagmatwany, ale wspominam o nich, aby zilustrować częste przemieszanie etniczne i religijne na Podolu.
Rodzice poznali się na „SN-ach” (studiach nauczycielskich) we Lwowie i Tarnopolu i pobrali w sierpniu 1936 roku, we wspomnianej już miejscowości Mikulińce w województwie tarnopolskim. Ślubu udzielał im wuj, ksiądz Eugeniusz Karol, który zaopiekował się swoją siostrą Eugenią, jej małoletnim synem Józefem i jej córką, czyli moją matką. Akt ślubu moich rodziców, sporządzony po łacinie, nosi wywołujący dziś uśmiech tytuł Testimonium Copulationis. Na świat przyszedłem jak należy, po roku.
Wuj Eugeniusz (Jewgen), ważna postać w ówczesnym kościele grekokatolickim (unickim), postawny i wysoki mężczyzna, patriota, ale otwarty Ukrainiec, znakomicie wykształcony teolog, człowiek głęboko religijny, żyjący w celibacie z wyboru (bo jego wyznanie dopuszczało małżeństwa duchownych), władający świetną polszczyzną, odegrał później pewną rolę w moim dzieciństwie. Cieszył się w rodzinie i przede wszystkim wśród wiernych dużym mirem, ale w czasie wojny wielu Ukraińców miało do niego pretensje, że nie popierał banderowców i chronił „Lachiw”.
Rodzice uczyli polskiego i ukraińskiego (ten język również znali biegle), a ojciec także historii i kilku innych przedmiotów, w małomiasteczkowych i wiejskich szkołach podstawowych województwa tarnopolskiego. Podobnie jak wielu nauczycieli na tym terenie byli aktywni w lewicującym ZNP, zbliżonym wówczas do PPS. Ta lewicowość, w przypadku mojego ojca, nie miała cech ideologicznych, wyrażała się głównie tzw. ofiarnym społecznikostwem, wrażliwością na nierówności społeczne, patriotyzmem rozumianym jako zaangażowanie obywatelskie w umacnianie Rzeczpospolitej i gotowością jej obrony w razie potrzeby. Jego lewicowość charakteryzowała się też wyczuleniem na problematykę dobrosąsiedzkiego współżycia Polaków, Żydów i Ukraińców; tych ostatnich rodzice najczęściej nazywali Rusinami. Środowisko rodzinne było nauczycielskie, bo rodzeństwo rodziców także w większości wybrało z powołania ten zawód i wykonywało go w miasteczkach lub wsiach Podola.
W domu mówiono nieco staroświecką, „kresową” polszczyzną, do końca zwracałem się do rodziców w trzeciej osobie liczby pojedynczej, a nie per „ty”. Ojciec długo utrzymywał akcent lwowski. Wiele też było w naszym języku zapożyczeń z ukraińskiego („barabolki” – kartofle, „kutia”), austriackich galicyzmów („artel” – zespół, „meszty” – półbuty, „nakaslik” – szafka nocna), lwowskiej gwary („batiary” – chuligani, „mam boja”, „nu ta czego?”, lub rozpoczynanie zdania od „ta przecież”) itd. Do dzisiaj używam niektórych z tych słów. Jak przystało na nauczycieli, rodzice uczyli mnie, że przy dzieciach, cudzych i własnych, należy zawsze mówić poprawnym pod względem gramatycznym językiem literackim, unikać brzydkich słów, ale także i wyszukanych zwrotów, aby nie być posądzonym o pretensjonalność. Poświęcam sprawom rodzinnym trochę miejsca, bo wydaje mi się, że moja rodzina i jej losy były, jeśli nie typowe, to podobne do większości rodzin kresowych, którym historia zgotowała nieoczekiwanie dramatyczny los.
Krajobraz mojego wczesnego dzieciństwa to pagórkowate pola, malownicze, ale biedne wsie oraz miasteczka z wieżyczkami cerkiewek, kościołów i charakterystycznymi budowlami synagog. Ze smutkiem myślę, że te ostatnie zniknęły jednak z tego krajobrazu z końcem wojny, gdy wyjeżdżałem, już ich nie było.
Rodzice dobrze znali nędzę polskich, ukraińskich i żydowskich podolskich miasteczek z działalności w nauczycielskich organizacjach pomocy społecznej i charytatywnej, którą często wspominali. Obraz przedwojennej Polski na Podolu, jaki mi się ukształtował w dzieciństwie na podstawie ich relacji, był daleki od wyobrażenia jakiejś arkadii. Chłonąłem z ciekawością te opowieści, gdyż długo po wojnie nie było opracowań ani publikacji na ten temat, a jeśli sporadycznie ukazywały się artykuły o II Rzeczpospolitej, to przedstawiały ówczesną rzeczywistość w negatywnym świetle.
Rodzice i inni członkowie dalszej rodziny z przejęciem opowiadali o znaczeniu „pracy organicznej” dla odrodzenia Polski, odzyskaniu niepodległości własnym czynem, Legionach, lwowskich Orlętach, zwycięskiej wojnie z bolszewikami, budowie COP-u w centralnej Polsce i portu w Gdyni itd., a także z admiracją wspominali marszałka Piłsudskiego, z zastrzeżeniami wszakże co do jego akceptacji dla procesu brzeskiego i powstania obozu w Berezie Kartuskiej, a później do „rządów pułkowników”. Oprócz tych opowieści moja wyobraźnia o przedwojennej Polsce była także kształtowana pięknie ilustrowanymi przedwojennymi wydaniami książek historycznych i geograficznych.
Obraz II Rzeczpospolitej nie był więc jednowymiarowy, nie żyliśmy w krainie szczęśliwości, ale wychowanie w domu, z gruntu patriotyczne, dzisiaj powiedziałbym – raczej w duchu PPS, a nie np. endecji, wyrabiało miłość do ojczyzny takiej, jaka była. Bieda Polaków czy Ukraińców na Podolu była powszechnie znana, jednak pełne współczucia opowieści moich rodziców o nędzy żydowskiej budziły na ogół zdumienie i zaskoczenie nawet w gronie dalszej rodziny. Dominował bowiem wśród znanych mi Polaków z Podola stereotyp Żyda dusigrosza i lichwiarza, skrzętnie ukrywającego swoje materialne dobra. Jeśli chodzi o przedwojenny antysemityzm, to oczywiście sam nie mogłem się z nim zetknąć, ale rodzice mówili o tym krytycznie, bez ogródek, nie kryli prawdy o pogromach. Kwestia pochodzenia nigdy nie miała u nas znaczenia. Nie pamiętam, żeby w domu zastanawiano się, kto jest Żydem, a kto nie, co więcej – rodzice określali znajome osoby pochodzenia żydowskiego mianem Polaków. Kiedy po latach zetknąłem się z dosyć powszechnym do dzisiaj doszukiwaniem się u kogoś żydowskich przodków lub semickiego wyglądu, byłem zdumiony i zniesmaczony.