Читать книгу 60 felietonów najjadowitszych - Jerzy Pilch - Страница 7
ОглавлениеBeznamiętny opis lokalu
obwodowej komisji wyborczej
Jeśli tak się składa, że widok rozpościerający się za twoim oknem przedstawia budynek szkoły podstawowej, która co pewien czas przeistacza się w wyposażony w konieczne akcesoria lokal obwodowej komisji wyborczej – to w gruncie rzeczy nie ma co narzekać. Bywają oczywiście bardziej malownicze widoki, są w Krakowie balkony, z których wciąż w pogodne dni widać Tatry, bywają widoki z okna na Wawel, kopiec Kościuszki, Lasek Wolski, na chybotliwe dachy, wieże i kopuły, bywają widoki bardziej doniosłe – wybrani szczęśliwcy zza uchylonej firanki mogą codziennie oglądać bramy koszar, mury więzienia Montelupich czy masywne ściany urzędu skarbowego, bywają wysoce wydajne metaforycznie widoki na komisariaty, knajpy i place targowe. Ale bywają też widoki nic nieznaczące, składające się z przypadkowych kompozycji betonowych fragmentów, martwej wody, trawy i „domów o podkrążonych oknach”, widoki, które nie mogą być nawet „źródłem kiepskiej melancholii”.
Jeśli zatem przypatrujesz się rzeczywistości okiem człowieka nieustannie rozważającego jej literacką przydatność, musisz przyznać, że wylosowanie spośród setek możliwości widoku z okna na szkołę podstawową, która w dodatku co pewien czas przeistacza się w lokal obwodowej komisji wyborczej – jest jakąś szansą. Jak mówi klasyczna maksyma wielkich realistów: opisz swoją wioskę – opiszesz świat. Świadom swych ograniczeń poprzestań na mniejszym: opisz widok z twojego okna – opiszesz lokal obwodowej komisji wyborczej.
Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Już z górą ćwierć wieku temu, gdy byłeś uczniem tej szkoły, napisanie wypracowania zatytułowanego: Opiszę widok z mojego okna, sprawiało ci kłopot z powodu nadmiernej zbieżności perspektyw. Opisywałeś widok ze swojego okna, widząc przez nie okno klasy, za którym nazajutrz pan od polskiego będzie oceniał rzetelność twojego spojrzenia. Ale zapewne nie należy przesadnie demonizować tego rodzaju perypetii. Podobnie opisywanie rytualnych przeistoczeń szkoły w siedzibę komisji wyborczej wydaje się zajęciem miałkim, jałowym, dziwnie infantylnym (istotnie przypomina pisanie wypracowania na źle obmyślony temat).
Zbliżanie się niedzieli wyborczej, wieszanie nad bramą szkoły transparentu, dekorowanie ścian sztandarami, wynoszenie ławek z wybranej klasy, wnoszenie stołów, przykrywanie ich zielonym suknem, symetryczne ustawianie biało-czerwonej urny i instalowanie ustronnego miejsca za kotarą (kłopotliwego przybytku demokracji ludowej przeznaczonego dla szaleńców i ekscentryków) – wszystkie te z pozoru formalne, a w istocie nasączone peerelowską esencją rytuały nie dają się nawet z dzisiejszej perspektywy zrekonstruować. Witanie pierwszego wyborcy wiązanką biało-czerwonych goździków (Szósta rano. Suwnicowy Marian S. w drodze z nocnej zmiany pragnie spełnić obywatelski obowiązek), całodzienne meldunki z ogarniętego wyborczą gorączką kraju, zespoły ludowe, jednostki wojskowe i górnicy głosujący w galowych mundurach, komisje kończące pracę w rekordowym tempie, wyniki, z powodu niejasnych resztek przyzwoitości nigdy nieosiągające pełnych 100% aprobaty. Ani jedna kropla krwi, ani jedno drgnienie powieki nie ożywia tych nieruchomych, martwych, coraz mniej czytelnych scen.
Pod koniec – to prawda – u zmierzchu systemu było trochę ciekawiej, trochę dramatyczniej, widok z okna nabrał dynamiki, stał się bardziej uchwytny literacko. Prócz wszystkich niezbędnych rekwizytów pod szkołą pojawił się w wigilię kolejnej niedzieli wyborczej – milicyjny gazik. Przez teatralną lornetkę usiłowałeś rozpoznać dystynkcje i szczegóły uzbrojenia siedzących wewnątrz funkcjonariuszy. Samochód pojawił się w sobotę i czuwanie nad bezpieczeństwem lokalu wyborczego trwało aż do końca, do ostatniego zawstydzonego wyborcy, do ostatniego policzonego głosu. Przez całą noc wnętrze samochodu rozświetlały płomyki zapałek. Palili papierosy. Palili właściwie bez przerwy i gorączkowo, a więc jednak w tej absurdalnej papierowej służbie było miejsce na prawdziwy strach, paniczny bieg serca, śmiech przesadnie gorliwy.
Inna sprawa, że ta akurat szkoła stanowić mogła wymarzony cel ataku ekstremistów; jeśli ekstremiści zapragnęliby wówczas opanować jakiś lokal wyborczy, to doprawdy nie wiadomo, czy znaleźliby w całym mieście bardziej sprzyjający obiekt. Budynek otacza rozległy układ boisk i placów sportowych, okala go też zdumiewająco bujny ogród. Ogród jest dziełem pana od przyrody, którego doskonale pamiętasz. W szaleńczym natchnieniu siał, sadził, plewił, grabił, pielęgnował, wszystkie klasy odbywały poglądowe i praktyczne lekcje na wolnym powietrzu, każdy uczeń musiał posadzić swoje drzewko, każda klasa miała swoją grządkę. Pan od przyrody biegał nieustannie i krzyczał, pan od przyrody był oczywiście przetrącony przez łobuzów od historii, biegał pomiędzy chłopcami w chałatach i dziewczynkami w marynarskich kołnierzykach i krzyczał: Wystarczyłby tu jeden Niemiec, żebyście robili, jeden Niemiec by na was wszystkich wystarczył! Pamięć obozu odżywała w nim tak niespodziewanie i niewypowiedzianie śmiesznie. Ale ani on, ani nikt z nas nie mógł przypuszczać, że równie nieoczekiwane i śmieszne okażą się historyczne ciągi dalsze, że sadzone wówczas drzewa i krzewy po latach będą traktowane jako domniemane kryjówki ekstremistów. Dziś już wszystko wiadomo, wzrok siedzących w milicyjnym gaziku funkcjonariuszy na próżno przebijał otaczające szkołę zarośla, obyło się bez czołgania przez grządki, bez szturmowania lokali wyborczych, bez frontalnego natarcia idącego przez działki, boiska i ogrody. System upadł sam z siebie, choć istotnie upadł za sprawą wyborów, podczas których ładu, porządku i ordynacji nie strzegły już milicyjne gaziki.
Dwa lata temu, idąc do tamtych – jak się jeszcze do niedawna mówiło: zwycięskich – wyborów, wpiąłeś w klapę znaczek Solidarności. Nie byłeś członkiem tej organizacji, ale kiedyś, w roku 1980 albo 1981, ofiarowała ci ten znaczek pewna ekstremistka. Wpiąłeś go więc w klapę z powodów – powiedzmy – sentymentalnych. Pod szkolą młodzi agitowali w słusznej sprawie, dzień był pogodny, lista krajowa jeszcze żywiła nadzieję i dobrze było mieć w klapie coś tak jednoznacznego i w treści, i w formie. Agitującą młodzież minąłeś krokiem konspiratora znużonego bojami z komuną – byłeś pewien, że patrzą na ciebie z mieszaniną podziwu i zazdrości.
Na dzisiejsze, pierwsze prawdziwe, wolne wybory oczywiście nie bierzesz znaczka, upominku od niegdysiejszej ekstremistki. Pod szkołą nikt wprawdzie nie agituje, nie ma tam ani zielonych, ani lewicy, ani narodowców, ani Unii, ani Centrum, ani Kongresu, ani Solidarności, ale i tak znaczek wyglądałby jakoś zbyt jednoznacznie. Albo zbyt wieloznacznie. Zbyt ogólnie. Albo zbyt szczególnie. Tak czy inaczej, nie ma co brać ze sobą związkowych bibelotów. Tym razem, nadając rysom wyraz zgorzkniałego działacza, chowasz znaczek do szuflady. Spoglądasz jeszcze przez okno i dopiero teraz zauważasz, że otaczające szkołę klony i topole są coraz wyższe i gęstsze. Czerwony transparent z białymi literami nad wejściem jest jeszcze widoczny, ale w czasie następnych wyborów (chyba że zostaną rozpisane tej zimy), kto wie: może wyjrzysz przez okno i zobaczysz to, co (prócz pamięci o ekstremistkach) ma decydujące znaczenie: nieomylną w swej celowości kompozycję bzu, klonów i topoli.
1991