Читать книгу 60 felietonów najjadowitszych - Jerzy Pilch - Страница 8
ОглавлениеMagowie ciemnych spraw
Czekający na spotkanie z mecenasem Olszewskim umilali sobie czas lekturą rozdawanych na miejscu list agentów. Uczynni porządkowi raz po raz donosili nowe egzemplarze, i doprawdy rzadko w dzisiejszych czasach spotyka się tak daleko idącą chęć bezinteresownej pomocy i zwykłą ludzką solidarność. Proszę, proszę o jeszcze, wołała w stronę dystrybutorów prawdy znużona upałem dama w barwnych, falujących szatach, proszę o jeszcze, niech pan poda; odpowiadał jej zaś szeroki, budzący poczucie stabilności uśmiech i serdeczne zapewnienie: nie braknie, proszę się nie martwić, dla nikogo nie braknie.
Niestety, nie pierwszy raz składane w dziejach przyrzeczenie, że wszystko odbywać się będzie wedle zasady: każdemu według potrzeb, kolejny raz okazało się złudą. Brakło. Na szczęście Jego nie brakło. Przybył zaledwie z pięciominutowym opóźnieniem. Mecenas, Ten, który był Premierem, i Ten, który, zdaniem zgromadzonych, oby był Prezydentem, przybył z zaledwie pięciominutowym opóźnieniem. I przybywszy, natychmiast złożył pierwsze oświadczenie polityczne. Przeprosił mianowicie za swe zaledwie pięciominutowe opóźnienie. Rozległy się gromkie oklaski, bo przecież wszyscy wiedzieli, że nie o pięć minut tu idzie, a o czas, który, gdy On powróci, będzie się nawet nie na minuty, ale na sekundy liczył. Oklaski skończyły się, ale zaraz gruchnęły ze zdwojoną siłą, bo Ten, który był Premierem, i Ten, który oby był Prezydentem, wstał i powiedział, że dalej będzie mówił na siedząco. I usiadł. I na siedząco wyłuszczył swój pogląd na bolesną problematykę lustracyjną.
Nie ma dla człowieka większej szansy, mówił Olszewski, niż rzucić nań fałszywe posądzenie. Człowiek taki może się bowiem oczyścić. A gdy się oczyści, czysty jest i nic mu już zarzucić nie można. Ja sam, powiedział, czyniąc charakterystyczne dla swych wywodów pauzy, ja sam, powiedział, ja sam pragnąłbym, by rzucono na mnie fałszywe podejrzenie, miałbym wtedy szansę, by się oczyścić. A przecież wiadomo, że oczyszczony czystszy jest od tego, któremu nie dano szansy oczyszczenia.
Jeśli byli na sali tacy, co żywili jeszcze jakieś wątpliwości, zrozumieli wreszcie, łuska spadła im z oczu, przejrzeli, a ręce same złożyły się do oklasków. Było to proste nazwanie rzeczy po imieniu, przypomnienie spraw oczywistych, tyle że nie zawsze jasno uświadamianych. W końcu nawet dziecko wie, że złamana kość w miejscu, w którym się zrośnie, mocniejsza jest niż przed złamaniem, racjonalnym i logicznym zatem sposobem wzmacniania kości jest łamanie kości.
Temperatura na sali podnosiła się z wolna i nic dziwnego, że ten i ów sięgał po listę agentów, kto nie miał, pożyczał od sąsiada. Jakkolwiek to brzmi, tak było naprawdę: w czasie spotkania z Janem Olszewskim w auli krakowskiej WSP wachlowano się listami agentów i wynikły z tego wachlowania ruch powietrza przynosił zebranym ulgę.
Gdy przyszła pora pytań, do mikrofonu jako pierwsza przebiła się starowinka o kuli, a gdy przemówiła, szloch targnął gardłami. Panie Premierze, powiedziała, bezwiednie zapewne parafrazując Jana Himilsbacha, Panie Premierze, dziękuję Panu, że Pana zobaczyłam, bo Pana nie widziałam. Dziękuję, Panie Premierze, że Pana zobaczyłam, powiedziała starowinka, i dziękuję, że Pan ładnie mówi, a my ładnie siedzimy. Rozległy się brawa długie i niemilknące, a gdy umilkły, jeszcze cieplej zrobiło się w auli.
Nie wszystkie jednak głosy były głosami przyjaznymi. Oto jeden z mówców zaczął z całą bezceremonialnością wytykać byłemu premierowi błędy. Cisza jak makiem zasiał zapadła, a tamten łamiącym się głosem, zapewne własnej bezczelności się dziwiąc, wytykał premierowi, że Ten za rzadko przemawiał, za rzadko się pokazywał, za rzadko dawał narodowi na siebie popatrzeć i swych słów posłuchać. I mecenas Olszewski – choć nie mogło to być dlań łatwe – przyznał się do błędu. Głos ściszył, ale do błędu się przyznał.
Temperatura sięgnęła wszakże zenitu, gdy jeden z mówców zagroził odczytaniem przez siebie napisanego wiersza. Sala z miejsca się podzieliła i wybuchł spór o priorytety. Teraz nie czas na kulturę! – wołali jedni – chleb drożeje! Niech czyta – domagali się drudzy – czytelnictwo kuleje! A może komuch? – zapytał ktoś bystro i autor musiał streścić przesłanie utworu, a gdy streścił, ucichły spory i pozwolono mu przeczytać wiersz, który – ciekawa rzecz – podobał się wszystkim. Był to liryk mówiący o tym, że runął stary świat, teraz budujemy nowy ład, byłoby wszakże dobrze, gdyby magowie ciemnych spraw nie budowali z nami. I tę myśl gorąco i z aplauzem pochwycono, „magowie ciemnych spraw”, powtarzano znacząco, magowie ciemnych spraw! Rokita! Rokita! – krzyczeli ci, co do poezji zbyt może dosłowny mają stosunek i chyba jedynie siedzący za stołem prezydialnym Jan Polkowski i Jan Prokop uśmiechali się krzywiej i słabiej klaskali. Obaj oni kiedyś sztuką rymotwórczą się parali i teraz widok eksplodującego weną i znajdującego rezonans czytelniczy kolegi po piórze zazdrość ich budził, stare blizny rozdzierał. Ale nie było już czasu na rozpamiętywanie minionych wcieleń, na nic już nie było czasu, spotkanie nieubłaganie zbliżało się do końca.
Gdy po pamiętnej nocy, mówił Olszewski, rankiem wróciłem do domu, poczułem głód. Uświadomiłem sobie, że od 24 godzin nic nie jadłem. Sięgnąłem po to, co było, po chleb i po mleko, i poczułem smak chleba i mleka. I uświadomiłem sobie, że od pół roku, od czasu, kiedy objąłem kierownictwo rządu, nie czułem smaku tego, co jadłem.
Ale jaki naprawdę smak ma ta boska gorycz, co zastępuje wszystkie smaki, tego już Ten, który był Premierem, i Ten, który oby był Prezydentem, nie powiedział. Czas spotkania minął i opuściwszy aulę, stronnicy Mecenasa ulicami stygnącego miasta ruszyli ku domom. Rychło nawet dla najwprawniejszego oka stali się nieodróżnialni od sunących tymi samymi ulicami całych watah „magów ciemnych spraw”.
1992
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki