Читать книгу Ostaniec, czyli ostatni świadek - Jerzy Wojciech Borejsza - Страница 5

Оглавление

2. Nieistnienie

Staliśmy z moim przyjacielem Leonem na placu Wiktora Hugo w Paryżu. Był rok 1991. Leon, od ponad trzydziestu lat we Francji, wykrzykiwał: – Teraz na świecie jest nie jeden Wiktor Hugo, są dziesiątki, setki, mrowie, mrowie, mrowie. Być sławnym na całym świecie? To osiągnęło tylko kilku ludobójców: Hitler, Stalin, Mao Zedong. A światowe znaczenie pisarzy czy malarzy? To już minęło razem z dziewiętnastym wiekiem. Po co spisywać wspomnienia? Tym bardziej: po co to czynią ludzie trzeciego rzędu? A jednak, kiedy nas spopielą po śmierci, jest to często jedyne dostrzegalne, co po nas zostaje, ślad, żeśmy istnieli. Spisane, wydrukowane, przekłamane widzenie własnego życia. Często jesteśmy jedynymi świadkami we własnej sprawie.

Leon był już obywatelem francuskim, kiedy położyłem mu na stole polską wersję „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego. W 1990 roku brałem udział w Warszawie w jej promocji z udziałem autora. Leon nie był zachwycony książką. Co więcej, powiedziałbym, że nie był zaskoczony bezmiarem ciemnoty i okrucieństwa spiętrzonych u Kosińskiego. Sam Leon jako mały sierota wlókł się przez te tereny podczas wojny: przez to niedookreślone w książce pogranicze Polski, Litwy, Białorusi czy może i Ukrainy. Mnie rzucała się w oczy równoległość losów Chłopca z książki (domniemanego Jerzego Kosińskiego) i Leona. Leon jej nie dostrzegał.

– Są fragmenty, które mogę uznać za prawdę – mówił Leon. – Ale ileż tu jawnego zmyślenia, mistyfikacji, zabawy w symbole. To baśniopisarstwo. Pour épater les bourgeois (aby zadziwić mieszczuchów). Aby oszołomić amerykańskiego czytelnika, aby zdobyć pieniądze i sławę. A tam był wszędzie mord, strach i głód. I tylko to. I po prostu to.

Po paru latach Leon powrócił do tematu. Jego milionerska firma plajtowała. Stawał się rentierem, emerytem.

– Nie wiem, czy i co z tego, co Kosiński opisuje, przeżył naprawdę. Ale mogę ci opowiedzieć trochę o moim życiu podczas wojny.

Wreszcie w 1995 roku, w willi Leona w Asnières pod Paryżem nagrałem cztery taśmy jego wspomnień. Czy z tekstu wyłaniają się życiorysy równoległe? Obaj, Kosiński i Leon, pochodzili z Łodzi, z rodzin Żydów polskich, byli prawie równolatkami. Pierwszy urodził się w 1933 roku, drugi w roku 1929. Obaj, dobre dziesięć lat po wojnie, wyemigrowali z Polski. Obaj z bardzo różnym powodzeniem usiłowali robić karierę na Zachodzie. Obaj bardzo żarłocznie korzystali po wojnie z życia. Obaj mieli po wojnie rozchwianą psychikę. Z latami coraz bardziej. Wreszcie obaj, Leon zawsze i bezpośrednio, Kosiński mniej wyraziście, dawali wyraz temu, że Armia Czerwona ocaliła im życie. Czy było więcej paraleli?

Kosiński pochodził z zamożnej mieszczańskiej rodziny Lewinkopfów. Przeżył wojnę z rodzicami we względnym dostatku. Ukrywali się. Szantażowano ich, ale i pomagano. W przeżyciach Chłopca – bohatera „Malowanego ptaka” niewiele jest realiów z miejsca ich rzeczywistego pobytu – Sandomierszczyzny. Jest to niezwykle drastyczny obraz ludzkiego okrucieństwa i wynaturzeń na wschodnich krańcach dawnej polskiej Drugiej Rzeczypospolitej. Gwałt, przemoc, nienawiść – spotęgowane zło i niemal wyłącznie zło bije z każdej strony „Malowanego ptaka”. Czytelnik widzi polską wieś jako piekło dla „Innych”, wyraźnie jest to piekło dla Żydów, piekło dla Cyganów. Powieść Kosińskiego nie była tylko wizją, fantasmagorią. Pisząc „Malowanego ptaka”, posiłkował się zapewne opowieściami innych, którzy przeżyli wojnę w warunkach o wiele bardziej tragicznych niż on. Poznał wielu takich. Wydaje się, że i z Leonem mógł się zetknąć w domu sierot żydowskich we Wrocławiu.

Do cudem ocalonych należał Leon, nazywany przez znajomych Lońkiem.

Byłem od niego młodszy fizycznie o sześć lat, ale w doświadczeniu życiowym dzieliły nas dziesięciolecia. Poczuwał się do mnie, wielokrotnie w życiu mi pomagał. Był przy mnie, kiedy chorowałem w Moskwie czy w Paryżu. Dzięki niemu jako młody chłopak miałem liczne wejściówki i do Teatru Wielkiego w Moskwie, i do Opery Paryskiej. Poznałem go w domu mojego przyszywanego wuja, technika dentystycznego i filantropa, Bronisława Elkany Anlena. Bronek żonę i dziecko stracił w warszawskim getcie. Sam na Pawiaku ocalał jako ministrant przygarnięty przez księdza Anatola Sałagę. Po wojnie Bronek pomagał dziesiątkom młodych ludzi, Żydom i Polakom. Leonowi pomógł przy zdawaniu matury, a później zasugerował mu, aby ubiegał się o przyjęcie do słynnego moskiewskiego Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej (GITISu). Loniek wiedział, że to światowe centrum dla ludzi baletu, nie miał jednak złudzeń odnośnie do samego systemu radzieckiego. Opinie swoje musiał zapewne zbyt głośno wyrażać. Wydalono go z uczelni. Moja matka załatwiła przywrócenie go na studia, interweniując u ówczesnego sekretarza KC PZPR i swojego znajomego, Władysława Matwina.

Dopiero w 1950 roku Loniek odnalazł w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie dokumenty rodziny: ojca, matki i trzech sióstr. Wszyscy zostali zagazowani w niemieckim ośrodku zagłady Kulmhof (Chełmno) nad Nerem. Leon dotarł w dokumentach do jedynego zdjęcia kobiecego, jakie ocalało po jego rodzinie. Stało u niego zawsze przy łóżku, jako zdjęcie jego matki. Nie mówił o tym, ale nie miał całkowitej pewności, że jest to ona. Poszukiwanie rodziców po wojnie przez całe życie, nieudane próby stworzenia rodziny (był dwukrotnie zaręczony), poszukiwanie ludzkiej miłości zdominowały życie Lońka. Wuj Bronek dwudziestokilkuletniego Leona po prostu adoptował w latach pięćdziesiątych. Eleazar Leon Rozen z urodzenia, stał się z adopcji Leonem Anlenem.

Kosiński był chłopcem ze Śródmieścia Łodzi, z zasymilowanej rodziny polskich Żydów. Loniek mieszkał w suterenie wśród biedoty na Bałutach, na ulicy Browarnej pod numerem pierwszym. Od małego mówił po polsku, chodził do polskiej państwowej szkoły, ale rozumiał też wszechobecny na Bałutach jidysz.

Do sutereny, w której mieszkali, nigdy nie dochodziło słońce. Było to jedno duże pomieszczenie, podzielone przepierzeniem na dwa. Małym Leonem wiele zajmowała się najstarsza siostra Bluma. Rodzice byli zapracowani: ojciec jako tapicer, matka zarabiała szyciem. Ojciec wracał późno, kiedy Loniek już spał. Przynosił pączki. Loniek dopadał do nich, kiedy budził się w nocy.

Wojna wytarła wspomnienia dzieciństwa Leona. W roku 1995 pamiętał swoje ulubione danie: placki kartoflane z cukrem. Nie mógł sobie przypomnieć imienia ojca.

Kiedy odsłuchuję taśmy z jego głosem, dociera do mnie, że o pierwsze dziesięć lat życia dopytywałem go bezlitośnie i szczegółowo. Potem, już słysząc o ogromie nieszczęść, jakie przyniosła Lońkowi wojna, nie śmiałem drążyć. Nie zakłócałem dalszego potoku jego opowieści.

Na podwórzu przed sutereną Lońka nie rosło żadne drzewo. Nie pamiętał, czy miał zabawki. Na pytanie, czy były jakieś zwierzaki, przypomniał sobie, że razu pewnego znaleźli w mące mysz.

Z przedmiotów w suterenie zapamiętał maszynę do szycia, którą matka kupiła na raty. Mieli wokoło sąsiadów żyjących i mieszkających podobnie.

W 1949 roku Leon pojechał do Łodzi odnaleźć ślady dzieciństwa. Łudził się, że ktoś przeżył. Po cichu nie chciał wierzyć, że rodzice i trzy siostry zniknęli bez śladu. Dokumenty o tym znalazł rok później w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie.

W Łodzi pojechał na ulicę Browarną. W suterenach było pusto. Kiedy w swojej zobaczył skład węgla, wybuchnął płaczem. I zrozumiał bezapelacyjnie, że jest sam. Pół wieku później mówiąc o tym, znowu zaniósł się płaczem.

Ileż tysięcy, ba, setek tysięcy ludzi różnych narodowości żyło po wojnie nadzieją i złudzeniami, że ich najbliżsi przetrwali, że gdzieś, kiedyś się odnajdą. Ja sam, już dorosły, kiedyś w 1959 roku o zmierzchu w Strasburgu roiłem, że para starszych ludzi, którzy stanęli i zaczęli mi się przypatrywać, to mogą być moi dziadkowie z Wołynia...

Leon miał dziesięć lat, kiedy wraz z wybuchem wojny pojawił się strach. Bał się wychodzić z domu. Ojciec zdecydował się na wyjazd z niemieckiej już Łodzi do sowieckiego Białegostoku. Matka została w Łodzi. Dzieci pojechały z ojcem. Loniek pamiętał rosyjską kontrolę graniczną. Po pewnym czasie ojciec oddał Lońka do domu dziecka. Były tam dzieci różnych narodowości. Tapicer Rozen nie znalazł sobie miejsca w sowieckim Białymstoku. Wrócił z córkami do Łodzi. Może nie godził się na rozstanie z żoną i to było motywem jego działania? Loniek już nigdy nie zobaczył swoich bliskich.

W domu dziecka spędził cały rok. Kiedy Białystok zajęli Niemcy, dzieci żydowskie wyrzucono stamtąd na ulicę. I niebawem znalazł się w getcie białostockim. Miał trzynaście lat. Zdawał sobie sprawę, że Niemcy mordują Żydów bez pardonu: wszystkich. W sierpniu 1942 roku uciekł z getta białostockiego na wieś. Przygarnęli go jacyś biedni gospodarze jako pastucha. Pożytek z niego był niewielki: był zwinny, ale mały i słaby. Z nadejściem zimy gospodarze go wyrzucili. Ale z kołdry zrobili mu ubranie.

Loniek wrócił do Białegostoku. Próbował dostać się do swojego dawnego domu dziecka. Ale ten stał się czysto aryjski. Prowadziły go zakonnice. Nie dały mu jeść, wygoniły go. Samotny starał się znaleźć dla siebie ratunek. Postanowił udać się... w kierunku Związku Radzieckiego. Wiedział, że tam nie mordują Żydów.

Wyszedł z miasta idąc cały czas w tłumie na chodniku, uważając żeby nie mieszać się z Żydami zmuszonymi do poruszania się tylko po jezdni. Po wyjściu z miasta tułał się wiele dni. Spał w lesie. Jak wspominał, w lesie najgorszy był strach dziecka przed wilkami.

Pewnego dnia spostrzegł Lońka kolejny gospodarz i podwiózł go do wsi, gdzie znowu został pastuchem. Siedem kilometrów przed dużą osadą Krynki. Nowi gospodarze byli dobrzy dla niego. Ale praca dla małego chłopca z miasta była ciężka: karmić świnie, poić konie, pilnować stada. Nie zawsze dawał sobie radę z powożeniem końmi.

Nie miał z kim rozmawiać, nikt go niczego nie uczył. Zmieniali się jego gospodarze. Niektórym – jak mówił – był potrzebny jak bydło. Stale odczuwał brak rodziców. W chwilach, kiedy nie czuł się bezpośrednio zagrożony, wciąż o nich myślał.

Lubił tańczyć. I kiedy zapominał, gdzie jest i kim jest, włączał się niekiedy w wiejskie potańcówki. Mały, ładny, tańczący czarny chłopiec był akceptowany przez kobiety z okolic Krynek. W tych okolicach, które sam dobrze znam, Białorusini, Ukraińcy i Polacy byli wymieszani w różnych wioskach. Może łatwiej było się ukryć, nie każdy mówił czysto po polsku. Niemniej, podczas jakiejś zabawy jeden z gospodarzy doniósł obecnemu tam Niemcowi, że tu się kręci „mały Żydek”. Niemiec wyciągnął pistolet, aby zastrzelić Lońka. I rzecz niesłychana – obecne na potańcówce kobiety wyrwały go z rąk Niemca i ocaliły.

Loniek chciał być taki jak jego gospodarze, nauczył się pacierzy, modlił się rano i wieczorem, chodził do kościoła. Ale był inny. Może Żyd, może Cygan? Jego gospodarze woleli tego nie sprawdzać. Ale musiał pójść z nimi do spowiedzi. Nie wiedział, jak się to robi. Nie rozumiał, co to są grzechy. Ksiądz połapał się, że z przybłędą coś jest nie w porządku. Kazał mu opuścić konfesjonał. Loniek zaparł się rękoma i nogami, że konfesjonału nie opuści. Pod konfesjonałem czekali jego gospodarze. Byłby zdemaskowany. Pewno by go wyrzucili.

Wspominając po latach powtarzał mi: Chcesz tylko żyć, żyć i tylko żyć. I wszędzie strach, dużo strachu.

Jedyną książeczką, jaką miał, był modlitewnik. Z niego Loniek wyczytał, że istnieje raj w niebie. Pewnego dnia postanowił się tam dostać. Porzucił stado, którego pilnował, i ruszył w kierunku horyzontu. Po wielu kilometrach przekonał się, że nie dojdzie. Zawrócił. Stawił się z powrotem w nocy. Krowy wróciły same. Ale i tak mocno oberwał za nieudaną wyprawę do nieba. Po tym doświadczeniu pozostał w nim głęboki żal do książeczki-modlitewnika.

W 1944 roku zaczął się przybliżać front. Kiedyś cudem uchronił się od pocisku, kiedy pasł krowy. W Krynkach ulokował się jakiś sztab czerwonoarmistów. Kiedy weszli tam Rosjanie, Loniek uciekł ze swojej wsi do Krynek. Chciałem żyć, absolutnie chciałem żyć, stałem przed budynkiem dzień i noc, prosiłem, żeby mnie wzięli. Ulitował się pułkownik, Żyd rosyjski. Loniek został synem pułku.


1. Pierwszy z lewej Loniek jako syn pułku (1944).

Człowiek może tyle znieść [to słowa Lońka z nagranej w 1995 roku taśmy – J.W.B.]. Ja się nie myłem miesiącami. I goiłem się miesiącami z różnych parchów i ran... Rosjanie ubrali go, trzymali przy sztabie. Podobno uczyli go po trochu stolarki, krawiectwa i fryzjerstwa. Jako syn pułku dotarł ze swoją jednostką do Berlina. Dłużej stacjonował w Neustrelitz. Przeżył niejedno bombardowanie.

Zwycięska Armia Czerwona pokazała piętnastoletniemu chłopcu morderstwa, trupy i gwałty. Z niedomówień Leona pojąłem, że zbiorowe gwałty na Niemkach musiały mu utkwić w pamięci. Czy jego wędrówka do homoseksualizmu nie miała związku z przeżyciami Lońka syna pułku?

Sam brał być może udział w rozbijaniu luster, obrazów, w niszczeniu mieszczańskich domostw niemieckich. W Niemczech pozostał do 1946 roku. Potem wysłano go z jakimś powracającym do domu oficerem do Odessy. Znalazł się w wojskowej szkole muzycznej. Uczył się gry na flecie. Był do tego za słaby. Przeniesiono go do działu bębnów i ksylofonów. Zawadził i o słynną w Odessie szkołę muzyczną Stolarskiego.

Nie wiedział, co to właściwie jest Polska. Ale i w Odessie nie znalazł sobie miejsca. Bijatyki i bałagan w wojskowej szkole muzycznej przesądziły o tym, że uciekł na dachu pociągu Odessa–Lwów. Na bilet pieniędzy nie miał.

We Lwowie żył na dworcu, trudnił się żebraniem. Odnalazł jakiś komitet żydowski, który dał mu pokój, jedzenie i pieniądze. Ze Lwowa przedostał się do Krakowa, z Krakowa do Wrocławia. I tu w domu sierot żydowskich zaczęła się repolonizacja Leona.

We Wrocławiu na kursach wieczorowych nauczył się czytać i pisać po polsku. Zacząłem rozumieć, że istnieje świat, kultura; poszedłem do Opery Wrocławskiej jako małpa i zacząłem pochłaniać kulturę. W niewielkiej torbie fotosów i dokumentów, jakie pozostały po Leonie jest niesamowite zdjęcie z 1947 roku z nadbrzeża Odry. W rzece pluszczą się małe dzieci, a na brzegu w półwojskowym mundurze tańczy Leon. Widać, że cieszy się życiem. Ma osiemnaście lat. Mimowolnie fotos nakłada się na film Roberto Benigniego o ukrywaniu przed dzieckiem prawdy, że otacza je rzeczywistość Auschwitz. „La vita è bella” – „Życie jest piękne”.


2. Przeżył wojnę. Dwa lata później na tle ruin Wrocławia.

Jerzy Kosiński swoją fikcją, czy jak sam ją nazwał wizją literacką, dostał się do dziesiątków encyklopedii i podręczników. Istnieje nadal ćwierć wieku po śmierci.

Leon Anlen, chłopiec tańczący na wiejskich zabawach czasu wojny w okolicach Krynek, dotarł do Opery Paryskiej. Byłem przy jego rozmowie z najsłynniejszym z francuskich tancerzy Serge Lifarem. Zniósł we Francji wiele upokorzeń. Otworzył własne kursy tańca w Salle Pleyel. Ale nie został wybitnym choreografem. Na domiar wszystkiego po wypadku na skuterze, który zresztą nie on spowodował, wstawiono mu gwoździe w kości nóg. Nie mógł już być nawet nauczycielem tańca... Mozolnie szukał innych dróg przeżycia. Przebijał się jako handlowiec, producent nowości technicznych, kolekcjoner starych zwierciadeł. Dorobił się stopniowo dużego majątku. W jego willi poznałem słynną tancerkę Christiane Vaussard oraz licznych specjalistów od badań podmorskich ze szkoły Jeana-Yves Cousteau, syna słynnego oceanografa.


3. Najlepsze lata we Francji. Leon ze słynną tancerką Christiane Vaussard.

Ale do encyklopedii się nie dostał.

Zmarł w grudniu 1999 roku. W odstępie zaledwie kilku tygodni po nim zmarli kolejno jego francuski partner życiowy Roger i żona tego ostatniego. Wszystko, co Leon zostawił, odziedziczyła ich córka, nienawidząca go jako homoseksualisty. Mówiono o AIDS... Prochy Leona rozsypano w nieznanym miejscu. Pamiątki zniszczyła francuska rodzina jego partnera. Ariela – przyjaciółka Leona z domu sierot żydowskich – ocaliła dla mnie po nim garść dokumentów i fotografii w byle jakiej plastikowej torbie.

Leon, który przeżył wiele z tego, co wymyślił Kosiński, żyje już tylko w moim archiwum i w mojej wdzięcznej pamięci. W przestrzeni publicznej nie istnieje.

Ostaniec, czyli ostatni świadek

Подняться наверх