Читать книгу Ostaniec, czyli ostatni świadek - Jerzy Wojciech Borejsza - Страница 8

Оглавление

5. Niepokorny wyznawca szatana

Icchak Grünbaum (1879–1970), przez wiele lat poseł na Sejm Drugiej Rzeczypospolitej, jeden z czołowych przywódców Organizacji Syjonistycznej w Polsce, w 1932 roku wyjechał do Palestyny. Po drugiej wojnie jako pierwszy minister spraw wewnętrznych Izraela wspominał mojego dziadka Abrahama Goldberga (1880–1933), redaktora „Hajntu” („Dziś”) – najpoważniejszej swego czasu europejskiej gazety w jidysz.

– Złym był Żydem Abraham, jeśli wychował dwóch takich synów. – Grünbaum miał na myśli zerwanie obu braci ze sprawami żydowskimi. Całkowite u Jerzego Borejszy, nie tak daleko idące u Jacka Różańskiego.

Zdanie to powtarzał mi mój cioteczny wuj, znakomity chirurg szczękowy i dentysta, Icchak Landsberg (1919–2012), który po 1945 roku nielegalnie opuścił Polskę i ostatecznie osiadł w Tel Awiwie.

Podobną opinię wyrażali w latach sześdziesiątych przy stoliku kawiarnianym w Kazimierzu Dolnym dwaj starzy endecy, których mimowolnie podsłuchał nasz przyjaciel, germanista Emil Adler.

– Takim przyzwoitym człowiekiem był stary Abraham Goldberg, a patrz pan, jakich synów komunistów zostawił – ubolewali.

W splątanej polskiej pamięci historycznej mój ojciec pozostał raczej – choć nie zawsze – jako symbol „komunizmu o ludzkim obliczu”, „komunizmu liberalnego”.


9. Redaktor Abraham Goldberg – dziadek, którego nie poznałem.

Czesław Miłosz pisał o nim: Najbardziej międzynarodowy z polskich komunistów [...] z niczego zbudował, poczynając od 1945 roku, swoje państwo książki i prasy. „Czytelnik” i inne domy wydawnicze, gazety, tygodniki, wszystko od niego zależało – posady, przyjęcia książek do druku, honoraria. Byłem w jego stajni, wszyscyśmy byli. Z „Czytelnikiem” było związanych sto tysięcy ludzi, nazywano tę instytucję wydawniczo-oświatową czwartą partią w Polsce.

W liście do mnie napisał Czesław Miłosz: Niejedno mu zawdzięczam i zastanawiał mnie jego wielkopański gest [...] Ale ojciec pana był zaangażowany w działalność demoniczną i tu już pośmiertne ocalanie „moralności prywatnej” będzie zawsze wyglądało na wyliczanie jego odstępstw od zasad, jakimi musiał się kierować jako komunista. Miłosz wyraził się kiedyś, że ojciec był wielkim uwodzicielem w służbie szatana. Jeśli cytat nie jest całkiem dokładny lub stanowi w mojej pamięci zbitkę różnych tekstów poety, w których wspomina o moim ojcu – takie było prawie dosłownie przesłanie.

„Szatanem” był komunizm w jego sowieckim wydaniu. Tak, ojciec przynajmniej od roku 1939, od ucieczki z zajmowanej przez Niemców Warszawy, służył temu szatanowi. Ale w jego biografii szatan ten powstawał z wielu części. Zaczął czcić go jako młodzieniec zapatrzony w hasła rewolucji francuskich: wolność, równość, braterstwo. Potem przyszła wiara w utopie socjalizmu francuskiego, akces do pepesowskiego czerwonego harcerstwa, z kolei, już we Francji w czasach studenckich etap anarchosyndykalizmu. Kiedy doszedł do wniosku, że za żadną z tych ideologii nie kryje się tak ceniona przez niego – urodzonego menedżera – efektywność, zwrócił się ku komunistom polskim. W 1929 roku przystąpił do KPP. Z tego co wiem, należał do tych, którzy nie godzili się (po cichu) z jej rozwiązaniem przez Stalina w 1938 roku. Mogę wymienić przynajmniej dwóch trockistów polskich, z którymi nie zerwał więzi koleżeńskich, a jednemu z nich po roku 1945 wręcz pomagał. Rzeczywistość radziecką poznawał i oswajał dopiero po 1939 roku. Do 1939 roku nie był nigdy w ZSRR, w odróżnieniu od wielu bardziej prominentnych działaczy komunistycznych. Znalazł się tam w szczególnym okresie walki na śmierć i życie między Hitlerem a Stalinem.


10. Jerzy Borejsza przy budowie imperium „Czytelnika” (1946).

Kiedyś około roku 1960 spytałem przyjaciela ojca Tadeusza Zabłudowskiego (1907–1984), przed wojną tłumacza „Mojego życia” Trockiego, formalnie komunistę:

– Jak mogliście popierać Stalina?

– Dla nas, komunistów, zwłaszcza pochodzenia żydowskiego, nie było innego równania: albo Stalin, albo Hitler. Co dla nas oznaczał Hitler po 1939 roku, było wiadomo. O Stalinie wiedzieliśmy nie za wiele.

Moskwę widzieli nieraz przez francuskie okulary. Jak niezwykle celnie zauważa Tony Judt: Problem stalinizmu był we Francji traktowany przede wszystkim jako dylemat historyczny: Czy rewolucja rosyjska jest prawomocną dziedziczką francuskiej? Jeśli tak, to czy nie powinno się jej chronić przed wszystkimi obcymi zagrożeniami? Cień rewolucji francuskiej nieustannie przysłaniał widok, utrudniając dostrzeżenie, co naprawdę dzieje się w Moskwie. Procesy pokazowe, które rozpoczęły się w 1936 roku, wielu francuskich intelektualistów, nie tylko komunistów, postrzegało raczej jako robespierreowski terror, a nie totalitarny masowy mord.

Ojciec pozostał komunistą do swojej przedwczesnej śmierci w wieku czterdziestu sześciu lat, w styczniu 1952 roku. Uważał, że komunizm ma przyszłość. Uważał tak i na łożu śmierci. Pytanie tylko: co kryło u niego słowo komunizm?

Czy był stalinowcem? Był osobliwym stalinowcem, ale był. Wierzył, że Związek Radziecki Stalina buduje lepszy ład społeczny. Jako publicysta służył kultowi Stalina, ale u niego była to raczej część obowiązkowego rytuału komunistycznego. Rytuał ten jednak uprawiał. Biografowie ojca przeoczyli jego artykuł z okresu „wielkiej czystki”, w którym, minimalizując liczbę ofiar Torquemady i Inkwizycji, pisze o nich jako o części normalnej historii ludzkości. Ale postać Torquemady nie budziła w nim najmniejszej sympatii. Wiem, bo czasem coś mi mówił o Hiszpanii i Hiszpanach. Głosił apologię Sancho Pansy, prostego człowieka. Do końca życia w jego postępkach i słowach pobrzmiewało echo utopii Jana Jakuba Rousseau. Wiara w prostych ludzi, wiara w dobroć ludzką, którą czasem ukrywał pod skorupą menedżerskiego cynizmu. Był naturalnie życzliwy ludziom, bardzo chciał być popularnym, lubianym, kochanym. To było dla niego ważniejsze niż piastowanie wysokich, ale pustych funkcji. Jak twierdził jego brat, złej sławy pułkownik służby bezpieczeństwa Jacek Różański, nie nadawał się na stalinowca, bo obce mu było uczucie nienawiści. Francuska dziennikarka Dominique Desanti, znająca doskonale Borejszę, opisywała go jako świetnego menedżera i łatwowiernego polityka.

Po swoich rodzicach odziedziczył geny filantropii. Kiedy miał pieniądze, zawsze komuś pomagał, komuś je oddawał. Jako kapitan Armii Czerwonej posyłał z frontu pieniądze nie tylko swoim krewnym w ZSRR, ale i znajomym. Oddawał honoraria z radia, z gazet. Często trafiały do rodzin pisarskich w opałach: do zaprzyjaźnionej z nim Marii Michajłowny Szkapskiej czy do rodziny znakomitej poetki Mariny Cwietajewej (poznał ją na rok przed jej samobójstwem w 1941 roku). Jako prezes „Czytelnika” stworzył fundusz pomocy pieniężnej dla dzieci powstańców warszawskich 1944 roku. Z własnej kieszeni posyłał po 1945 roku jakieś doraźne zapomogi dawnej towarzyszce z przedwojennej Komunistycznej Partii Polski, krawcowej w Łodzi. Po śmierci ojca pani ta zgłosiła się do mojej matki o pomoc. Matka musiała jej wyjaśnić, że ojciec pozostawił głównie długi, niespłacone zaliczki z niezrealizowanych umów wydawniczych.

W 1949 roku ojciec zestawiał bałwochwalczy numer tygodnika „Odrodzenie” na siedemdziesiątą rocznicę urodzin Stalina. Czy czynił to, aby walczyć o utracone wpływy w rządzącej w Polsce nomenklaturze? Czy po ciężkim wstrząsie mózgu doznanym w niejasnym wypadku samochodowym 1 stycznia 1949 roku nie był już sobą – jak twierdził później jego młody podówczas współpracownik, pisarz i tłumacz Ziemowit Fedecki? A był blisko niego, towarzyszył mu od 1949 roku przez letnie miesiące na Mazurach. Czy był poza normą psychiczną – „stuknięty” po wypadku – jak napisał Jerzy Putrament? Czy wiedząc, że został uwięziony jego stryj w Moskwie, po prostu bał się i dlatego napisał obrzydliwe artykuły o „nowym” polskim marszałku Konstantym Rokossowskim i siedzących bezpodstawnie w Warszawie na ławie oskarżonych polskich oficerach?

Jedno pamiętam: chyba wiosną 1951 roku, parę miesięcy przed śmiercią, ojciec poszedł ze mną na spacer do Łazienek. Wspominał, jak w czasach gimnazjalnych pływali łódkami po stawie w Łazienkach. Potem nagle przystanął i chyba świadomy swego stanu zdrowotnego rzucił:

– Pamiętaj: ja nie byłem bolszewikiem.

Żałował? Czy odgradzał się od bolszewików? Byłem za głupi, aby pytać.

Wyznawca szatana, szatańskiej ideologii. Tak. Ale w prowadzonym na froncie w latach 1941–1944 dzienniku ojca obok stron infantylnych, oprócz naiwniacko (dla mnie dziś) propagandowych zachwytów nad prostym radzieckim człowiekiem, nad urodzajną pono właśnie latem 1941 roku kołchozową wsią ukraińską, pojawiają się liczne nieortodoksyjne uwagi, notowane rozmowy oznaczone symbolem „wielkiej czystki” (1937), kontakty z ludźmi prześladowanymi w państwie Stalina. Wystarczały całkiem, aby posłać go do łagru. Na co liczył, zapełniając obficie drobnym maczkiem gruby kajet?

W dokumentach z lat trzydziestych w archiwum dawnego Kominternu leży donos na ojca od towarzysza komunisty z polskiego więzienia, że Goldberg-Borejsza ma wątpliwości dotyczące procesów moskiewskich. Po tym donosie postanowiono, że nie można go dopuszczać do najwyższych stanowisk partyjnych i trzymano się tego zalecenia aż do jego śmierci. Decyzję tę zachowano w tajemnicy. Nie wiedziała o tym nawet moja matka. Ale jednocześnie zaznaczano, że trzeba wykorzystać zdolności Borejszy jako publicysty i organizatora. W zbiorczej opinii o Borejszy polskich komunistów z czasów wojny dla sekretarza generalnego Kominternu Georgi Dymitrowa zaznaczano, że jest uzdolnionym publicystą i był znany w kołach demokratycznych w Polsce przed 1939 rokiem. Ale dodawano, że czasem jest zdolny do nieprzewidywalnych czynów. Echa tej opinii usłyszałem w 1962 roku z ust Edwarda Ochaba, naonczas przewodniczącego Rady Państwa czyli „komunistycznego prezydenta” Polski:

– Jesteście synem Borejszy? Tak, zdolny był towarzysz, ale pochopny, pochopny.

Miał do niego pretensję o artykuł z niezwykle poczytnego tygodnika „Przekrój” z 1946 roku zatytułowanego ironicznie „My – agenci Moskwy”. Ojciec wyśmiewał w nim dopatrywanie się w każdym zwolenniku ZSRR i kultury rosyjskiej agenta Moskwy. Aleksander Wat zanotował rozmowę odbytą po 1945 roku, kiedy to ojciec wyśmiewał agentomanię, mówiąc, że agentami nie są ci, których odróżnia się gołym okiem, ale ludzie dobrze zakamuflowani, pozornie dalecy od wszelkiej lewicy.


11. Większość domów przy ul. Wiejskiej należała do Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik” (widok obecny).

Pod koniec wojny i w pierwszych latach powojennych nie przeszkadzano mu w organizacji wielkiego koncernu prasowo-książkowego „Czytelnik”. Potem już zawadzał. Mówił o tym znakomity wydawca o międzynarodowej renomie, niegdyś komunista, Adam Bromberg (1912–1993).

Bromberg został wygnany z Polski przez reżim Gomułki w ramach nagonki antysemickiej roku 1968. Zasłynął potem w Szwecji jako edytor laureatów Nobla. W swoich wspomnieniach zostawił przekaz o Borejszy, z którym nieraz się wadził za życia. Wspomnienia Bromberga przetworzył w głośnej książce „Memorbuch” jeden ze współczesnych mistrzów prozy polskiej Henryk Grynberg. O moim ojcu czytam tam: Borejsza jeszcze we Lwowie uczył nas przemilczać to, co się nam nie podoba, i robić to, co się da. Już w Chełmie wypuścił pierwszą gazetę, w Lublinie założył pierwsze wydawnictwo, w Warszawie koncern prasowy. Uruchamiał drukarnie i produkcję papieru, budował mieszkania dla bezdomnych pisarzy. Kupił Iwaszkiewicza z całym dworem. Wiedział, jak pozyskiwać ludzi, i bardzo szybko udało mu się rozwinąć bezpartyjna prasę, za którą partyjna nie mogła nadążyć. Likwidacja analfabetyzmu, masowy awans chłopstwa, upowszechnienie szkół i wyższych uczelni wywołało głód książki i kupowano, co tylko wychodziło spod prasy.

W kwietniu 2004 roku, po śmierci mojej matki, wyjechaliśmy z żoną do pensjonatu w Zagnańsku koło Kielc. Jego miły właściciel Tadeusz Pawlik szybko skojarzył moje nazwisko z prezesem „Czytelnika” i powiedział mi:

– Tacy jak ja biedni chłopcy na tanich książkach „Czytelnika” uczyli się czytać. Czy nazwisko ojca pomagało panu, czy przeszkadzało w życiu?

Pomyślałem: jeśli w tak zwrotnym dla mnie, ciężkim momencie życia dogania mnie cień ojca, to znaczy, że pomaga. Ale na głos powiedziałem zgodnie z prawdą:

– I przeszkadzało, i pomagało, ale raczej to drugie.

W przekazie Bromberga czytamy dalej: Borejsza miał siedem telefonów, trzy linie rządowe, dwie sekretarki na zmianę i pracował osiemnaście godzin na dobę. O jakiejkolwiek porze się weszło, to słuchawka w ręku: – Ach, muszę zadzwonić do Jakuba, Bolesława, Wiesława – nagi akt i rozkosz władzy. Ale to on wydostał od Rosjan Ossolineum, wprowadził program „rewolucji łagodnej”, zwołał Światowy Kongres Intelektualistów. Miał za dużo energii, inicjatywy, inwencji. Nie mogli za nim nadążyć – Jakub, Bolesław, Wiesław. Do kostek mu nie dorastali, musieli się go pozbyć. Oskarżyli go o „drobnomieszczaństwo”, o „liberalizm”, bo nic więcej nie mogli znaleźć. Również dla Moskwy był za szybki, za obrotny i – co najgorsze – ciągle odnosił sukcesy. Żydzi zaś mieli być odpowiedzialni za błędy, niepowodzenia i klęski, a nie sukcesy.

W papierach pisarza Wojciecha Żukrowskiego są ślady prowadzonej w jego obecności w dopiero co pokonanych Niemczech rozmowy dwóch komunistów: Borejszy i szefa polskiej misji wojskowej w Berlinie generała Jakuba Prawina, na temat tego, że nowa Polska będzie inna od stalinowskiego ZSRR. Widocznie nie krępowali się przed młodym oficerem AK. Złudzenia takie podzielała i część generalicji Stalina: że i ZSRR będzie inne, trzymane w ryzach powszechnym patriotyzmem zwycięzców w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, ale nie wielkim terrorem. Stalin natomiast już w drugiej fazie wojny kazał podsłuchiwać swoich generałów i marszałków, aby niebawem znowu sadzać do więzień i rozstrzeliwać. Złudzenia szybko pryskały.

Do ojca mówiłem „Jerzy”, rzadziej „tato”. Jerzy – wyznawcą szatana? Tak, ale myślącym, że szatana będzie można obejść, robić swoje niezależnie od niego. Niezależnie od niego czynić dobro dla kultury polskiej.


12. Prezes Borejsza z Ireną Joliot-Curie podczas obrad Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu (sierpień 1948).

Zachowało się w archiwum Wiaczesława Mołotowa niestety niedostępne jeszcze nawet po roku 2000 sprawozdanie Władimira Jakowlewa (radcy ambasady radzieckiej w Warszawie w latach 1945–1948) z rozmowy z Borejszą w 1948 roku. Możliwe, że dotyczyło Światowego Kongresu Intelektualistów w roku 1948 we Wrocławiu. Z wydanego w 2005 roku po rosyjsku tomu dokumentów „Stalin i kosmopolityzm” widać, że Moskwa godzi się na tę inicjatywę, ale odnosi się do niej nieufnie. Biuro Polityczne partii radzieckiej w oddzielnej uchwale z 14 sierpnia zaznaczało, że inicjatywa nie jest jego, lecz Polaków i Francuzów, i wydało swojej delegacji już jawnie zimnowojenne instrukcje. Mowa Aleksandra Fadiejewa zakłóciła obrady kongresu. Przewodniczący delegacji radzieckiej popisał się niesłychanymi napaściami i inwektywami pod adresem André Malraux, Jeana-Paula Sartre’a, Henry’ego Millera, Thomasa S. Eliota. Padały słowa o imperialistycznych agentach, pornografii, czynieniu z ludzi „czworonogów”. Po natychmiastowej interwencji Warszawy u Mołotowa udało się wyciszyć delegację radziecką. Ale efekty kongresu zostały zredukowane. Niemniej nigdy potem Polski nie odwiedziła jednocześnie taka plejada artystów i uczonych z całego świata. Przed całym światem pokazano też nowo nabytą polskość Wrocławia.


13. W Wilanowie Jerzy Borejsza z zaprzyjaźnionymi gośćmi z Francji. Od lewej Paul Eluard i Pablo Picasso.

Na zewnątrz kongres był mimo wszystko sukcesem. Ale też końcem kariery ojca. Aleksander Fadiejew znał go z czasów wojny. Wtedy jako przewodniczący związku pisarzy radzieckich poparł podania ojca o przyjęcie go do czynnej służby w Czerwonej Armii. Nie było to łatwe. Ojciec był komunistą, ale cudzoziemcem i nie należał formalnie do partii bolszewików – WKP(b). Po Wrocławiu w 1948 roku Fadiejew złożył donos do władz w Moskwie o odpowiedzialności ideowej Borejszy za kongres wrocławski. Odebrano mu to, co sobie najwyżej cenił: funkcję prezesa „Czytelnika”. Niebawem też, 1 stycznia 1949 roku, padł ofiarą wypadku samochodowego, po którym się już nie podniósł. Przeszedł ciężki wstrząs mózgu.


14. Znaczek kongresu z polskiego Wrocławia (1948).

Dyrektor gabinetu ojca w „Czytelniku” Mirosław Hegeman twierdził, że był to błąd prowadzącego auto jednego z towarzyszy ojca. Dwie inne osoby związane z „Czytelnikiem”, w tym Irena Szymańska, rozmowę z którą nagrałem, złożyły mi po latach relacje, jakoby wypadek był zorganizowany. Przez dziesięciolecia sądziłem, że to Hegeman miał rację. Dzisiaj, kiedy przeczytałem mnóstwo akt w archiwach moskiewskich o metodach NKWD i paranoicznych rozkazach Stalina, nie jestem już tak pewien. Jednak wobec panujących obecnie teorii spiskowych, tendencji do dopatrywania się w zwykłych wypadkach zbrodniczego zamysłu, wolę nie zabierać tu głosu. Około 1950 roku aresztowano w Moskwie w ramach nagonki antysemickiej członka radzieckiego Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego (EAK, zwanego w skrócie „Antifą”) stryja Borejszy, tłumacza Lejba Goldberga. Nigdy się nie dowiem, co ojciec o tym wiedział i co myślał. Lejb po powrocie z zesłania zmarł w 1955 roku. Nie było mi dane go poznać.

Dopiero w latach dziewięćdziesiątych ujawniono, że przyjaciel ojca, bezpartyjny, ale związany z lewicą przywódca francuskiej Résistance Yves Farge, minister aprowizacji w rządzie Charlesa de Gaulle’a, który organizował z ojcem Ruch Obrońców Pokoju, zginął w czasie wizyty w ZSRR 31 marca 1953 roku nie w „normalnym” wypadku samochodowym, jak długo sądzono, ale w takim, który „zorganizowano”. Zwiedzając kraj, o którym nie miał pojęcia, Farge zaczął wyrażać jakieś wątpliwości. Riposta była natychmiastowa – zabójstwo. I od razu pośmiertnie przyznano mu Międzynarodową Stalinowską Nagrodę Pokoju. Było to klasyczne zagranie z repertuaru kremlowskiego mordercy. System działał już bez jego twórcy, sam Stalin zmarł w początkach marca.

Aleksander Fadiejew z kolei popełnił samobójstwo w maju 1956 roku od razu po referacie Nikity Chruszczowa o zbrodniach Stalina. Napisał list pożegnalny. Czuł się współwinny. Jak mierzyć stopień odpowiedzialności za system Lenina i Stalina? Tworzyły go miliony ludzi. Miliony ludzi wierzyły w propagandę głoszoną z Moskwy, że tworzą lepszy świat sprawiedliwości społecznej. Miliony ludzi, którzy chcieli przeżyć, było zmuszonych do udziału w tym systemie. Wierzący w stalinizm stawali się antykomunistami. Kaci zostawali ofiarami.

I jak wyznaczyć własnemu ojcu miejsce w owym dalekim już od nas wszechświecie? Chyba celnie ujął to światowej sławy szekspirolog Jan Kott (1914–2001): Borejsza był wielkim wizjonerem na miarę tych pierwszych lat po wojnie, kiedy nadzieje, wszystkie nadzieje, nie zostały jeszcze stracone. A Tadeusz Konwicki powtarzał nieraz: [...] Borejsza był fenomenem, którego nie potrzebowała tamta epoka. Tak, Borejsza był swego rodzaju geniuszem, którego nie chciał jego własny system. Tak, Borejsza był skazany na upadek już w tym pierwszym momencie, kiedy wchodził na stopnie tronu stworzonego przez siebie imperium. Ale on tego nie wiedział [...]. Ale on myślał, że socjalizm, który na naszych oczach stawał się realny, potrzebuje ludzkiej inteligencji, rozmachu, mądrej inicjatywy i rozumnej tolerancji dla ludzkich grzechów dawnych oraz dzisiejszych, stale rodzących się w działaniu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ostaniec, czyli ostatni świadek

Подняться наверх