Читать книгу Ostaniec, czyli ostatni świadek - Jerzy Wojciech Borejsza - Страница 6

Оглавление

3. Moja matka

Gdy umierała w styczniu 2004 roku, miała bez mała dziewięćdziesiąt dwa lata. Ja – sześćdziesiąty dziewiąty rok życia. Jak opowiadała mi gosposia mojej mamy: – Zamartwiała się, jak pan przeżyje jej śmierć. Czy pan to wytrzyma? Kiedy miałem sześć lat, wojna rozłączyła nas z ojcem. Z dziennika jego wojennych peregrynacji widać, ile razy wracał wspomnieniami do żony; widać, że to dla niej pisał ten dziennik, zakładając, że sam może zginąć na froncie. Ale po wojnie żyli już faktycznie w separacji, choć często pod jednym dachem. Kiedy ojciec zmarł w styczniu 1952 roku, matka nie miała jeszcze czterdziestu lat. Była piękną kobietą, z mocnym charakterem. Przyjaciele uważali, że powinna wyjść za mąż. I popychali mocno sprawę mojego wyjazdu na studia do Związku Radzieckiego, abym jej nie wiązał rąk. Setki listów matki do mnie i moich do niej z tego studyjnego czasu świadczą o tym, jak niemal codzienną, nierozerwalną była nasza więź. Z Kazania, z Moskwy, z Kaukazu – niezależnie od miejsca pobytu co dwa tygodnie telefonowałem do matki. A potem z Francji, z Włoch, z Niemiec jeszcze częściej.

Nie wyszła ponownie za mąż. Jej główną troską byłem ja. Potem, kiedy na świat przyszły wnuki: Aleksander (1974) i Karol (1977), chłopcy zajęli miejsce równorzędne ze mną. Ale nie była typową nadopiekuńczą „żydowską matką”. Jej postępowanie było podbudowane doświadczeniem medycznym i racjonalnym myśleniem. Straciwszy całą rodzinę wymordowaną w czasie wojny przez Niemców, jedyne swoje przedłużenie widziała w nas trzech. Troszczyła się o niemal każdy szczegół mojego życia. Ale prawie nigdy mnie nie całowała, rzadko chwaliła. Spytałem po latach: – Dlaczego mnie nie całowałaś? Odpowiedziała: – Ojca miałeś krótko i tylko dochodzącego. Na mnie spadła podwójna rola, kobiety i mężczyzny. Chciałam cię wychować na mężczyznę.


4. Na rękach matki. Trzecia kolonia na warszawskim Żoliborzu (1937).

Krytycznym, fachowym okiem oceniała moje teksty. Poprawiała moje pierwsze pełne rusycyzmów tłumaczenia pamiętników carskiego ministra wojny Dymitra Milutina o powstaniu styczniowym. Wygładzone stylistycznie nie ukazały się nigdy. Zatrzymała je bezapelacyjnie cenzura. Za zbyt powierzchowną recenzję pamiętników Bolesława Limanowskiego natarła uszu mnie – doktorowi nauk humanistycznych...

Dopatrywała się we mnie podobieństw do ojca. Kilka tygodni przed śmiercią powiedziała nagle:

– Byłeś zbyt liberalny w 1945 roku wobec tych, którzy kolaborowali z Niemcami.

– Mamo! – wykrzyknąłem – mieszasz mnie z ojcem!

Zaczęła się śmiać.

Latem 1941 roku zostaliśmy z mamą sami – na prawie cztery lata. Brakowało nam pieniędzy. Mama – co pamiętam – sprzedawała ubranie i buty ojca za kartofle i buraki. Dbała o to, żebym był syty. Sama nie dojadała. Kiedyś we Lwowie, prowadząc mnie za rękę, osunęła się na chodnik. Zemdlała z głodu.

Sześcioletni chłopiec z ogromną blond czupryną zaczął krzyczeć:

– Mamo, nie umieraj!

To byłem ja. Utworzyło się zbiegowisko. Mamę ocucono i napojono.

Potem ocaliła siebie i mnie z masowej egzekucji na ulicy Kopernika we Lwowie. Jako jedynych. Niebawem wyjechaliśmy do Buczacza pod opieką towarzysza partyjnego ze Lwowa Adolfa Capfa. Piszę o nim dalej, jako o „przyszywanym” wuju. W Buczaczu znieśliśmy kilka głodowych tygodni, zanim Adolf znalazł pracę. Ale i jego musieliśmy porzucić, zagrożeni przez denuncjatorów, którzy znali moich rodziców ze Lwowa i najęli się do pracy przy niemieckiej administracji Buczacza.

Drogę powrotną odbyliśmy trasą Lwów–Kraków–Warszawa. Kto pomagał matce w przemieszczaniu się przez okupowany kraj? Pamiętam, że we Lwowie Karol Kuryluk. W Warszawie jacyś znajomi z przedwojennego inteligenckiego Żoliborza. Przypuszczam, że Wanda Koszutska ze znanej komunistycznej rodziny szlacheckiego pochodzenia, z kaliskiego.

Dwa lata, do czerwca 1944 roku, matka pracowała w Warszawie jako gosposia przy aktorce Geni Witkowskiej. To „przy” należy rozszyfrować. Gnieździliśmy się nieraz aż w siedem osób w jednym dużym pokoju z łazienką na ulicy Smolnej 22. Siostry Drabikówny, Eugenia Witkowska i Kazimiera, córki słynnego scenografa Wincentego Drabika (1881–1933) oraz moja mama i czworo dzieci. Mąż Geni był na Zachodzie. Mężem Kazi był Mieczysław Birnbaum (1889–1940), który zginął w Katyniu. Socjalista, legionista i człowiek zaufania Piłsudskiego podczas wojny 1920 roku, potem oficer wywiadu, zasłużony tłumacz Izaaka Babla i Jewgienija Zamiatina nie uszedłby w żadnym układzie żywy z rąk NKWD. Z rąk niemieckich też nie. Był znany. Był Żydem. Czy Kazia wiedziała przed końcem wojny, jak zginął jej mąż? Raczej nie.

Genia zarabiała na życie jako kelnerka w kawiarni „U aktorek” i w jakiejś restauracji. Kazia chyba podobnie. Mama prowadziła gospodarstwo i doglądała dzieci. Genia wiedziała o naszym żydowskim pochodzeniu. Przyjęła świadomie to ryzyko. Tak jak ryzykowała, mieszkając z rodziną – z siostrą i jej dzieckiem, synem powszechnie znanego w Warszawie dziennikarza i oficera polskiego wywiadu, pochodzenia żydowskiego. Częstym gościem na Smolnej 22 bywał znajomy obu sióstr Marek Ferdynand Arczyński (1900–1979), skarbnik Rady Pomocy Żydom przy Delegaturze Rządu na Kraj „Żegota”. Chyba pomagał mamie. Jeszcze ćwierć wieku po wojnie uczył mnie, młodego profesora, jak się fachowo rozlewa wódkę.

Po przyjeździe z Buczacza do Warszawy mama umieściła mnie „na odkarmienie” w pensjonacie w Miedzeszynie. Zakazała mi reagować niechęcią na dzieci folksdojczów, które też trafiały do tego ośrodka. Byliśmy, rzecz jasna, biedni. Zawsze od małego pamiętałem o dniu urodzin mamy – 22 czerwca. Tego roku, kiedy przyjechała w swoje urodziny do Miedzeszyna, zrobiłem tutkę z papieru i nazbierałem do niej owoców jałowca. To był cały prezent. Dzięki temu szczegółowi utrwalonemu w pamięci dziecka mogę datować mój pobyt w pensjonacie państwa Kiełbików na czerwiec 1942 roku. Dziwny to był pensjonat. Dzieci folksdojczów stanowiły chyba zasłonę dla ukrywanych w nim przez stolarza Żydów.

Skąd mama miała pieniądze? Była u rodziny ojca w getcie i tam dał jej jakąś sumę czy kosztowności do spieniężenia brat macochy ojca, znany stary lekarz, mądry doktor Bronisław Glass. I nakazał jej nie pokazywać się więcej w getcie.

Opisać, co mama przeżyła w czasie okupacji, byłoby niełatwo. We Lwowie w 1941 roku wyrzuciła za drzwi naszego mieszkania na ulicy Długosza Polaka – kolaboranta gestapo. Były to pierwsze dni po wkroczeniu Niemców i gestapowski „gość” nie był jeszcze pewien, co mu wolno. W Warszawie na ulicy Smolnej w pogoni za ukrywającymi się Żydami gestapowiec z granatowym policjantem przeszukiwali cały ogromny budynek. Kto nie mieszkał tam przed wrześniem 1939 roku był automatycznie podejrzany. Każdy sublokator. Ja, nieświadomy mojego pochodzenia, śmiałem się trochę, gdy kazali mi ściągnąć majtki. Modlić się umiałem. Uznali mnie za Aryjczyka. Kiedy gestapowiec kazał się z kolei modlić matce, odmówiła:

– Jestem niewierząca.

– To jest pani Żydówką.

– A pan jest wierzący? – zapytała go matka.

Panowie uznali, że i matka, która tak sobie pozwala, jest poza podejrzeniem. Dokumenty mieliśmy dobrze sfałszowane przez Ignasia Romanowicza, inżyniera chemika, komunistę, który zginął w Warszawie wśród pięćdziesięciu zakładników powieszonych w 1942 roku.

Życiorys matki zawarty jest w telegraficznym skrócie w jej nekrologu z „Gazety Wyborczej” z 9 stycznia 2004 roku: Urodzona 22 czerwca 1912 roku na Wołyniu, zmarła 3 stycznia 2004 roku w Warszawie. Od wieku lat szesnastu zmuszona do pracy zarobkowej, była pielęgniarką. Jako siostra oddziałowa w szpitalu na Czystem poznała nędzę warszawskiej Woli i Pragi. Przystąpiła do Komunistycznej Partii Polski. Podczas wojny związana z Armią Ludową. Trzykrotnie uszła we Lwowie i w Warszawie z rąk gestapo i granatowej policji. Wojna nie pozwoliła Jej na ukończenie studiów medycznych. Pracowała od lat 1950 jako redaktor naczelny i zastępca redaktora naczelnego wydawnictwa dla dzieci i młodzieży „Nasza Księgarnia”.

Udział mamy w konspiracji był ograniczony. Rozprowadzała jakieś druki, ulotki. Nie tylko Armii Ludowej. Zaproponowano jej, aby pilnowała laboratorium chemicznego AL. Odmówiła, tłumacząc to codzienną odpowiedzialnością za syna. Gomułka nie zapomniał mamie tej odmowy. Ale nie znam szczegółów, byłem za mały. A po wojnie prawie nigdy nie rozmawialiśmy o latach okupacji. Bez zepchnięcia pewnych wydarzeń głęboko w podświadomość trudno byłoby żyć. O lwowskiej egzekucji, z której ocaleliśmy tylko my dwoje, przez pięćdziesiąt lat rozmawialiśmy tylko raz. Matka była zadziwiona, że pamiętam szczegóły.


5. Jeden z niewielu zachowanych znaczków Szkoły Pielęgniarstwa w Warszawie (przed 1939). Odnaleziony w pamiątkach po matce (stan obecny).

Była samotną córką spalonego, rozstrzelanego i żywcem pogrzebanego narodu – sześciu milionów ofiar Holokaustu. Taki los spotkał wszystkich członków jej rodziny na ziemiach polskich. Wszystkich bez wyjątku. Pół wieku po wojnie odnalazł się jedyny ocalały pod Uralem kuzyn matki, który przez Szwecję wyjechał do Izraela. Aby żyć, należało unikać wspomnień. Dopiero po śmierci matki odkryłem w jej biurku znaczek służbowy i oryginalne dokumenty z żydowskiego szpitala na Czystem. Jak je przechowała podczas wojny – nie wiem. Nie mówiła mi nigdy, że je ma.

Matka czuła się Polką. Mówiła ładnym, literackim językiem. Ale nigdy nie zapominała o swoich żydowskich korzeniach ani o żywotności polskiego antysemityzmu. Kiedy siedemdziesiąt lat po wojnie patrzę na ludzi podających w wątpliwość polskość swoich współobywateli, którzy, aby przeżyć wojnę i powojenny ostracyzm oraz pogromy, zmieniali nazwiska, ogarnia mnie ironiczny smutek.

Pozostanie w Polsce po 1945 roku przez osoby pochodzenia żydowskiego oznaczało nie lada odwagę, było dowodem przywiązania do ziemi ojczystej. Czynili tak prawdziwi patrioci polscy, często wrośnięci w polskość jeszcze w XIX wieku. Czynili tak niektórzy wierzący w utopię przyszłego braterstwa narodów komuniści. Takim utopistą był mój ojciec, zgrywający się, jak pisał Czesław Miłosz, na rubasznego szlachciurę. Jak twierdził Jerzy Putrament, na Karola Radziwiłła „Panie Kochanku”.

Matka miała wszelkie dane na dobrego lekarza. Brakowało jej tylko roku do dyplomu na Uniwersytecie Łódzkim. Niestety, ojciec ściągnął ją do Warszawy i usiłował sterować jej karierą. Matka wierzyła może jeszcze do roku 1960, może 1963 w utopie komunistyczne, ale uchylała się od pracy, która jej nie odpowiadała. Od postaw, których nie akceptowała.

Kiedy już po śmierci ojca (1952) zaczęły się aresztowania byłych uczestników wojny domowej w Hiszpanii, wpadł do niej dąbrowszczak, zastraszony młody pułkownik, polski attaché wojskowy w Belgii z pytaniem, co robić. Matka powiedziała mu: – U mnie, w mieszkaniu wdowy po Borejszy, nie będą cię szukali. Schowaj się tu na kilka dni.

Jeśli trzeba było zrobić choremu zastrzyk, sąsiedzi wielokrotnie budzili ją – niemłodą już byłą dyplomowaną pielęgniarkę – w środku nocy. Była zawsze gotowa spieszyć z pomocą. Ale ludzi trzymała na dystans. W zachowanych dokumentach osobowych PZPR podkreślają tę cechę. Nie spoufalała się. Przyczyny były dla mnie oczywiste: niejasna sytuacja, rozbite małżeństwo dyktowały jej odgrodzenie się od otoczenia.

Ojcu, który upajał się stworzoną przez siebie władzą, potrafiła wytknąć, że otaczają go pochlebcy, że powinien pisać, a nie zajmować się polityką i dowodzić „Czytelnikiem”. Nie słuchał jej, gdy prosiła, aby się leczył, póki czas. Na kilka miesięcy przed śmiercią zaczął rozumieć jej racje. Ale było już za późno.

Była monogamistką. Po śmierci ojca nie pokochała już żadnego mężczyzny. W jej pokoju stały moje podobizny, fotografie wnuków. Fotografię ojca powiesiła tylko w moim pokoju. Nie potrafiła, nie mogła mu wybaczyć jego pogmatwanego życia osobistego po roku 1945. Ale parę tygodni przed śmiercią, w grudniu 2003, roku matce wyrwało się: – Was trzech bardzo kochałam, ale twojego ojca kochałam nieprzytomnie.

Dziewczyna z ubogiej rodziny obawiała się do końca życia nędzy materialnej. Znała niemiecki i rosyjski. Tłumaczyła czasem – tylko dla zarobku – jakieś radzieckie gnioty dla dzieci. Musiałem ją bardzo często zapewniać, że wnuki: archeolog Aleksander i fizyk Karol, wyjątkowo dobrze radzą sobie w życiu i mają przed sobą świetlaną przyszłość.

Pod koniec życia znosiła z niezwykłym hartem ból fizyczny. Raz, czasem dwa razy w miesiącu, operowano jej nogę. Nie można było już aplikować znieczulenia. Rzadko krzyczała. Operujący ją chirurg, mężczyzna atletycznej budowy, mówił mi, że on sam by tego nie wytrzymał.

Cierpienie fizyczne, z którym walczyła przez wiele lat, nie chcąc zezwolić na amputację nogi, przekładało się na to, że w ostatnich dziesięciu latach życia bywała trudna w kontaktach z otoczeniem.

Zawsze samodzielna, wywróciła się w przeddzień Bożego Narodzenia 2003 roku, łamiąc miednicę. Przewieziona do szpitala, z dawną sprawnością umysłu fachowo obserwowała swój stan. W nocy wezwała lekarza dyżurnego, prosząc o ratunek ze słowami:

– Zator płucny. To już koniec!

Ostaniec, czyli ostatni świadek

Подняться наверх