Читать книгу Wszystkie nasze tajemnice - Jess Ryder - Страница 6

1

Оглавление

Teraz

Anna

Czas na mnie – nie to, żebym się jakoś stęskniła do miejsca, które niechętnie nazywam domem, ale naprawdę pora wracać.

Nie przejdę przez Polankę, muszę więc cofnąć się za most i pójść ulicą. Okazuje się jednak, że z powodu festiwalu ona również jest zamknięta. Porządkowy w kamizelce odblaskowej każe mi iść „od tyłu”. Czyli którędy?

W przeciwieństwie do większości tutejszych mieszkańców nie urodziłam się w tym mieście. Przyjechałam tu przed kilkoma miesiącami i jak na razie ograniczam obszar, po którym się poruszam, do drogi do pracy i z powrotem oraz do wypadów autobusem do wielkiego supermarketu niedaleko klubu rugby. Margaret z działu finansów obiecała, że kiedy zacznie się sezon, zabierze mnie na mecz. Pech, że nie cierpię rugby, tak jak zresztą każdego sportu, ale Margaret wzięła mnie pod swoje skrzydła i trudno mi będzie jej odmówić. Powinnam zacząć poznawać nowych ludzi, najchętniej w moim wieku, ale nie jestem jeszcze gotowa.

„Od tyłu” oznacza chyba przejście przez przemysłową część miasta, plątaninę segmentów o płaskich dachach, zakratowanych oknach i wyasfaltowanych, poprzerastanych postrzępioną trawą chodnikach – większość budynków jest opatrzona banerami: „Do wynajęcia”. Wzdłuż ponurych ulic rosną metalowe ogrodzenia, a łańcuchy na bramach i furtach uginają się od ciężaru zardzewiałych kłódek. Mijam kamery monitoringu, ostrzeżenia o pilnujących posesji złych czworonogach i laminowane tabliczki informujące o całodobowej ochronie. Same bzdury. Segmenty stoją puste i nie ma co z nich ukraść.

Jak na zawołanie, zza szczytu budynku wyłania się mężczyzna z groźnym psem i zmierza w moją stronę. Kiedy się mijamy, człowiek nie zwraca na mnie uwagi, za to zwierzę wyciąga łeb na smyczy, żeby mnie obwąchać. Skręcam za róg i wpadam na grupę nastolatków siedzących z wyprostowanymi nogami na niskim murku. Dwóch, ubranych w koszulki piłkarskie, jeździ po ulicy bez trzymanki na rowerach z małymi kołami. Pedałują za mną przez kilka metrów, po czym wracają do kumpli.

Popełniłam błąd, że tędy poszłam. Wszyscy wybrali inną drogę. Miejscowi znają złą sławę dzielnicy przemysłowej i trzymają się od tego miejsca z daleka.

Przesycone wonią drożdży powietrze zaczyna drżeć od dudniącej linii basu – zdaje się, że na festiwalową scenę wszedł pierwszy wykonawca. Stawiam kroki do rytmu muzyki – raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery – pozwalam, by mnie niosła. Nie są to dźwięki, do których chętnie bym zatańczyła – zbyt mięsiste i natarczywe – ale dzięki nim czuję się mniej samotna. Dodają mi otuchy.

Jak daleko stąd do mojego mieszkania? Wyjmuję telefon i ustalam swoją lokalizację na mapie. Jestem tą niepozorną pinezką pośród szarych kwadratów i bezimiennych ulic. Jedynym punktem orientacyjnym okazuje się niebieska wstęga rzeki. Hm. Pierwsza w lewo, potem prosto…

Zapach z browarów nabiera intensywności, mimo że większość zakładów znajduje się na północ od centrum miasta, a ja zmierzam na południe. To, dokąd woń zawędruje, zależy podobno od kierunku, z którego powieje wiatr. Bywa, że czuję drożdże we włosach i w ubraniu, czasem osadzają się głęboko w nozdrzach. „Niech się pani nie przejmuje, szybko się pani przyzwyczai”, skwitował mój szef, kiedy wspomniałam o tym podczas rozmowy o pracę. Dzięki temu domyśliłam się, że zostałam przyjęta.

Miasto nie jest złe, mogłam trafić znacznie gorzej. Mają tu niewielkie centrum handlowe z najpopularniejszymi sieciówkami, kino, muzeum browarnictwa, a także ośrodek kultury w dawnej rozlewni. Któregoś dnia wpadła mi w ręce ulotka i okazało się, że ośrodek organizuje różne zajęcia (ceramika, biżuteria, rysunek, tai-chi, zumba, standardowy zestaw), w dodatku znacznie tańsze od tych, na które kiedyś chodziłam. Powinnam spróbować tego czy tamtego, bo siedząc każdego wieczoru sama w mieszkaniu, w końcu zwariuję.

Poprawka: już jestem stuknięta. Szaleństwo to moja nowa norma. Mam za zadanie ponownie „nauczyć się miłości do samej siebie”, ale wydaje mi się to niemożliwe.

Skręcam w najbliższą przecznicę i moim oczom ukazuje się czerwono-biało-niebieski parterowy budynek, nad którego zasłoniętym metalową roletą wejściem widnieje wysłużony szyld: „Morton Mechanics – naprawy na poczekaniu”. Przed warsztatem stoi czarne bmw z przyciemnianymi szybami. Silnik auta pracuje na jałowym biegu. Okno po stronie pasażera jest otwarte i widać przez nie parę gołych nóg. Białe, gładkie, wyraźnie dziewczęce. Z jednej z brudnych stóp zwisa żółty klapek. Dziewczyna leży na brzuchu i wygląda to tak, jakby trzymała głowę na kolanach kierowcy.

Z głośników auta wylewa się agresywny hip-hop, zagłusza podnoszący na duchu puls koncertu, zagarnia całą dostępną przestrzeń. Jest też druga dziewczyna, ubrana w workowate bojówki i parkę, jakby była zima, choć jest koniec czerwca – siedzi na ziemi oparta plecami o drzwi warsztatu. Popija special brew z puszki i ćmi dżointa. Obok stoi dwóch mężczyzn. Są odwróceni do ściany, pochylają nad czymś głowy. Jeden z nich, wysoki i wychudzony jak narkoman, ma na sobie luźne spodnie dresowe i wyciągniętą bluzę. Dżinsy drugiego, niższego i na pierwszy rzut oka lepiej odżywionego, wiszą mu na tyłku, a kurtka jest pobrudzona błotem i schlapana farbą; splecione w warkoczyki włosy spływają mu na kark. Dociera do mnie wymowa tej sceny. Oto miejsce, do którego należy się udać, jeśli chce się skołować towar w sympatycznym miasteczku targowym Morton on Trent.

Nie zatrzymuj się. Nie gap się. Patrz przed siebie. Idź spokojnie miarowym krokiem, nie biegnij.

Kiedy zbliżam się do warsztatu, siedząca na ziemi dziewczyna rzuca coś do mężczyzn i obaj się odwracają. Mój telefon przyciąga ich spojrzenia jak światło ćmy. Zupełnie bez sensu nadal trzymam go w ręku, starając się podążać za wskazaniami mapy. Teraz już za późno, żeby go schować. Niższy mężczyzna skrywa się w cieniu i odwraca twarzą do ściany, a wyższy wypala w moją stronę:

– E! – wykrzykuje. – Ty! A ty tu czego? – Zastępuje mi drogę. Bierze się pod wychudłe boki i kiwa ogoloną głową.

– Zgubiłaś się, co? – rechocze dziewczyna w parce, wstaje i podchodzi chwiejnym krokiem.

Zasycha mi w ustach. Nogi zaczynają mi się trząść. Chcę wyminąć mężczyznę z prawej, ale blokuje mi chodnik. Próbuję z lewej – robi to samo. Nie mogę przejść na drugą stronę, bo przeszkadza mi stojące przy krawężniku bmw. Tego, że mogłabym się odwrócić i puścić biegiem, nawet nie biorę pod uwagę – mam na nogach buty na wysokich obcasach, więc mimo że facet jest ćpunem, a nie sprinterem, dopadłby mnie w kilku susach. Jest jeszcze ta wnerwiona laska w parce i przyczajony gość, nie wspominając o leżącej plackiem właścicielce żółtego klapka i osobie, która siedzi w wozie, kimkolwiek jest. Nie mam szans.

Gość wyciąga rękę.

– No, nie rób scen.

Wiem, że powinnam po prostu wręczyć mu wszystko, co mam przy sobie: telefon, torebkę, a także portfel z kartami kredytowymi, pięćdziesięcioma funtami w gotówce i bezcennym zdjęciem, jedyną odbitką, jaką mam. Nie opieraj się, nie walcz, oddaj mu łup – słyszę w głowie własny błagalny głos. Nie, nie mogę tego zrobić.

– Weź, kurwa, odpuść – odzywa się mężczyzna w cieniu. – Widziała twoją gębę, pojebie.

Biorę gwałtowny wdech i cofam się odruchowo, jakby coś przywaliło mi w pierś.

Ten głos.

Wszędzie bym go rozpoznała.

Ale to na pewno nie on. Niemożliwe. Mózg płata mi figla. Napięcie sprawia, że wszystko do mnie powraca, przeszłość miesza się z teraźniejszością. Zbieg okoliczności, nic więcej. To w żaden sposób nie może być on.

– Przez ten festiwal, kurwa, roi się od psów – dodaje.

Powinnam być przerażona, ale mój rozsądek diabli biorą. Identyczna lekka chrypa. Identyczna intonacja. Identyczna ospałość w wypowiadaniu słów. Mrużę oczy, żeby lepiej mu się przyjrzeć, ale stoi odwrócony plecami. Nie… Ma długie, brudne włosy, to nie w jego stylu. Do tego ubranie… całe uświnione. Nie, to nie on. Nie upadłby tak nisko.

Zasysam policzki, żeby pobudzić ślinianki do pracy.

– Nie chcę kłopotów. Jeśli pozwolicie mi przejść, przyrzekam, że nie pójdę na policję.

– Weź ją puść – ponownie odzywa się znajomy głos.

Łysol niechętnie schodzi mi z drogi.

– No idź. Spierdalaj.

Wymijam go z podniesioną głową. Trzęsę się jak osika, ale utrzymuję równowagę i nie przyspieszam, chociaż korci mnie, żeby zrzucić buty i wystrzelić jak z procy.

Nie idą za mną. W miarę jak oddalam się od warsztatu, muzyka z auta cichnie, wypierana dźwiękami koncertu. Bum, bum, raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery… Pokonuję jeszcze jakieś dwieście metrów i skręcam za róg.

Prawdziwy świat znów nabiera ostrości, powraca normalność. Opuszczam strefę przemysłową, zatrzymuję się na światłach, a potem przechodzę przez ulicę. Po lewej mam znajome rondo, przystrojone jarmarczną kompozycją kwiatową w ramach akcji „Kwitnące Morton”. Dzięki Bogu, stąd już tylko jakieś czterysta metrów do domu.

Skręcam w Ashby Lane, wspinam się łagodnym zboczem na niewielkie wzniesienie, mijam krótki rząd sklepików i wreszcie skręcam w trzecią ulicę po prawej.

Mieszkam na parterze w środkowym segmencie o ciemnym i kiepsko rozplanowanym wnętrzu, mam dwa wąskie pokoje i maleńką łazienkę. Na piętrze chyba nie ma lokatorów, a przynajmniej nigdy nie widziałam, żeby ktoś wchodził albo wychodził, i nigdy nie słyszałam żadnego ruchu. Codziennie przychodzą listy zaadresowane do tuzina różnych osób; układam z nich stosik na najniższym schodku.

Kiedy wprowadzałam się tu przed prawie dwoma miesiącami, w drzwiach był zaledwie jeden prosty zamek. Zamontowałam drugi, antywłamaniowy, a także dodałam dwie zasuwy po wewnętrznej stronie skrzydła. Zamykam się na cztery spusty i zaciągam zasłony od frontu i od tyłu. Żołądek mam tak ściśnięty, że nie przełknęłabym nawet kęsa, więc zaparzam sobie miętową herbatę i zanoszę ją do łóżka.

Niewiele brakowało. Kto wie, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie zainterweniował ten niski, który skrył się w cieniu. Wyjmuję zdjęcie z portfela i całuję je, a potem wsuwam pod poduszkę. Już nie będę go zabierała do pracy, żeby chować się w kabinie toalety podczas przerwy na lunch i choć przez chwilę na nie popatrzeć. Od dziś zostanie tutaj, w domu, gdzie jest bezpiecznie.

Wciąż słyszę w głowie głos mojego wybawcy. Porównuję go z tym, który nadal żyje w mojej pamięci. Naprawdę brzmiały identycznie – czy tylko mi się wydawało? Ten mężczyzna był szczuplejszy, poza tym wyglądał na ćpuna i bezdomnego. Gdybym tylko mogła przyjrzeć się jego twarzy, rozwiałabym swoje obawy.

Okazał mi zwykłą życzliwość czy mnie rozpoznał? Może wiedział, że zamieszkałam w tym mieście, i przyjechał, żeby mnie odnaleźć? Potrząsam głową, by pozbyć się tej myśli. Bądź realistką. To przecież nie ma sensu. Nikt nie wie, gdzie jesteś. Znajduję się ponad trzysta kilometrów od miejsca, w którym wszystko się wydarzyło. Poza tym, gdyby to rzeczywiście był on i gdyby naprawdę mnie rozpoznał, to zamiast próbować ocalić mi skórę, zacząłby zachęcać swojego kumpla.

No więc to nie był on, jasne? Głośno odstawiam kubek na szafkę nocną i sięgam po lekturę do poduszki. Moja dłoń zastyga nad zagiętym rogiem strony.

A jeśli jednak był?

Wszystkie nasze tajemnice

Подняться наверх