Читать книгу Wilczy totem - Jiang Rong - Страница 7
ОглавлениеRozdział 1
Quanrongowie, czyli Psi Rongowie, twierdzą, że ich przodkami były dwa białe psy – inaczej mówiąc, pies był ich totemem.
Fan Wenlan (1893–1969), „Zarys historii Chin”
Król Mu (X w. p.n.e.) z dynastii Zhou podbił plemię Quanrongów i wrócił z czterema białymi wilkami i czterema białymi jeleniami.
„Historia dynastii Han”
(spisana w r. 111 n.e., obejmująca okres 206 p.n.e.–25 n.e.),
rozdz. „O Xiongnu”
Gdy w swojej śnieżnej kryjówce Chen Zhen spojrzał przez lunetę, napotkał twardy jak żelazo wzrok mongolskiego stepowego wilka. Włosy na całym ciele chłopaka zjeżyły się jak u jeżozwierza, niemal unosząc na nim ubranie. Stary Bilig był przy nim i choć tym razem Chen Zhen nie miał już wrażenia, że dusza z niego ucieka, i tak pot zaczął mu spływać po ścierpniętej skórze. Dwa lata temu przyjechał na step, a wilki wciąż napawały go przerażeniem. Był teraz daleko od ludzkiej osady, głęboko w górach, twarzą w twarz z wielką wilczą watahą i zamarzający oddech wydobywający się z jego ust zaczął drżeć. On i stary Bilig nie mieli ze sobą broni, nie mieli noży ani arkanów, nie mieli nawet żelaznych strzemion. Mieli ze sobą tylko pasterskie kije i gdyby wilki teraz ich zwietrzyły, ich niebiański pogrzeb byłby naprawdę blisko.
Chen Zhen odetchnął ze świstem i odwrócił głowę do Biliga, który przez drugą lunetę przyglądał się wilczemu oblężeniu.
– Przestań się tak bać – szepnął stary. – Zupełnie jak owca. Wy, Chińczycy, we krwi macie strach przed wilkami, dlatego zawsze przegrywaliście na stepie.
Ponieważ Chen Zhen nie odpowiedział, Bilig nachylił się ku niemu i szepnął:
– Nie trać mi teraz głowy ze strachu, bo jak zobaczą ruch, będzie z nami źle.
Chen Zhen skinął głową i zacisnął rękę na śniegu, który w jego dłoni zmienił się w kulkę lodu. Na pobliskim zboczu czujnie pasło się stado mongolskich gazeli, wyraźnie nieświadomych zagrożenia. Wilczy krąg był coraz bliżej ich śnieżnej kryjówki i Chen Zhen bał się nawet drgnąć. Zdawało mu się, że z zimna sam zmienił się już w lodową rzeźbę.
Było to jego drugie od przyjazdu na step spotkanie z watahą, a groza tamtego pierwszego wciąż pulsowała w jego ciele. Był pewien, że każdy Chińczyk przy takim spotkaniu straciłby odwagę. Gdy dwa lata temu przyjechał z Pekinu, by tutaj uczyć się pracy fizycznej, był koniec listopada i step Olonbulag cały pokryty był śniegiem. Jurty dla „wykształconej młodzieży” nie były jeszcze gotowe, kazano mu więc zamieszkać z rodziną starego Biliga i przydzielono go do pasania owiec. Mniej więcej miesiąc po swoim przyjeździe, pojechał z Biligiem do oddalonej jakieś czterdzieści kilometrów bazy po materiały do szkolenia i domowe zakupy. Już mieli wracać, ale Bilig, który był członkiem Rewolucyjnego Komitetu Pasterzy, został zatrzymany na zebranie, a ponieważ władze uznały, że materiały szkoleniowe mają być dostarczone bez zwłoki, Chen Zhen musiał wracać sam. Starzec oddał mu swojego karego konia, bo był szybszy i znał drogę do domu, zabronił mu jechać skrótem i kazał trzymać się drogi. Jurty znajdowały się tam co dziesięć kilometrów, więc nic nie powinno mu się przytrafić.
Gdy Chen Zhen wsiadł na karego, od razu poczuł, że ma pod siodłem świetnego, silnego mongolskiego konia i miał ochotę popędzić galopem. Gdy wjechał na górski grzbiet, z którego widać już było daleki szczyt Changanuul, miejsce stacjonowania brygady, natychmiast wyrzucił z pamięci ostrzeżenia Biliga. Zuchwale porzucił główną drogę, bo trzeba nią było nadłożyć z dziesięć kilometrów, i skierował się ku skrótowi.
Robiło się coraz zimniej. Był mniej więcej w połowie drogi, gdy drżące z chłodu słońce skurczyło się nad horyzontem. Znad śniegu unosił się mroźny opar, który sprawił, że jego kożuch zesztywniał i chrzęścił przy każdym ruchu ramion. Pot na skórze karego zmienił się w szron, a jego nogi grzęzły w coraz głębszym śniegu, więc szedł wolniej. Wokół nich wznosił się łańcuch pagórków, bez śladu ludzkiej bytności. Kary szedł lekkim truchtem, bez oznak zmęczenia, pewnym, dogodnym dla jeźdźca krokiem. Chen Zhen popuścił mu cugli, zdając się na konia w wyborze tempa i kierunku. Nagle poczuł lęk, jakąś niesprecyzowaną obawę – zaczął się bać, że kary zgubi drogę, że zmieni się pogoda, zerwie się burza śnieżna i że zamarznie na tym pustkowiu. Zapomniał tylko bać się wilków.
Kiedy zbliżali się do wąwozu, bieg karego nagle stał się niespokojny, a jego nasłuchujące uszy znieruchomiały, nakierowane ku dolinie. Poderwał łeb i parsknął, myląc krok. Chen Zhen, dla którego była to pierwsza samotna wyprawa na stepie, nie wyczuł przed sobą niebezpieczeństwa. Kary niespokojnie rozdął chrapy i wpatrzony w wejście do wąwozu, zaczął zmieniać kierunek, chcąc przejść naokoło. Chen Zhen wciąż nie rozumiał, ściągnął więc cugle i skierował trucht konia wprost przed siebie. Kary biegł coraz mniej równo, a w jego ruchach znać było napięcie, jak gdyby w każdej chwili gotów był rzucić się do galopu. Widząc, że jego ostrzeżenia nie przynoszą skutku, koń odwrócił łeb i ugryzł filcowy but jeźdźca, a przerażenie w jego oczach nagle uświadomiło Chen Zhenowi czyhające niebezpieczeństwo. Ale było za późno – drżący krok karego wniósł go już w tulejowate wejście do wąwozu.
Gdy Chen Zhen spojrzał przed siebie, ze strachu niemal spadł z konia. W blasku wieczornej zorzy, na śnieżnym zboczu, w odległości czterdziestu metrów, jego oczom ukazało się stado złocistych i zabójczych mongolskich wilków. Wpatrywały się w niego wszystkie, jedne na wprost, inne odwróciwszy łby, a ich spojrzenia przeszywały go, przewiercały na wylot. Najbliżej znajdowało się kilka wielkich wilków, nie mniejszych od lamparta, dwa razy potężniejszych od tych, które widział w pekińskim zoo, połowę od nich wyższych, połowę dłuższych. Kilkanaście siedziało dotąd na śnieżnym zboczu, a teraz powstały wszystkie, z ogonami wyprężonymi jak miecze, które za chwilę wysuną się z pochwy, jak cięciwy napiętych łuków, gotowych do wypuszczenia strzały. W eskorcie tych największych stał siwy przywódca, którego szyja, pierś i brzuch pokryte szaro-białą sierścią, jaśniały niczym srebro i przyciągały wzrok ku jego pysznej i groźnej postaci. Stado liczyło ponad trzydzieści osobników. Kiedy później Chen Zhen opowiadał Biligowi o tym spotkaniu, starzec stwierdził, że musiała to być wilcza narada. W górach pasło się stado koni i basior przedstawiał poddanym plany ataku. Na szczęście nie były głodne. Wilki o błyszczącej sierści nie bywają głodne.
Chen Zhen właściwie stracił wtedy świadomość. Jedyne, co potem pamiętał, to jakiś cichutki, ale pełen grozy dźwięk, który jakby wydobywał się z czubka jego głowy – cichuteńki, drżący, świszczący, jakby ktoś dmuchnął w krawędź srebrnej monety. To musiała być jego dusza, z przerażenia wychodząca przez czaszkę. Wydawało mu się, że jego życie zostało na kilkanaście sekund przerwane, i że stał się pozbawioną duszy skorupą, pustym workiem kości i mięśni. Kiedy później wspominał tę chwilę, wiedział, że wszystko zawdzięcza staremu Biligowi i jego karemu koniowi. Nie spadł wtedy tylko dlatego, że to nie był zwykły koń, ale zaprawiony w bojach, od małego obeznany z wilkami koń myśliwych.
Wtedy, gdy byli o włos od śmierci, kary nagle się uspokoił. Udając, że nie widzi stada, albo jakby nie chciał przeszkadzać mu w naradzie, szedł dalej przed siebie równym, spokojnym krokiem, niczym zwykły przechodzień. Zebrawszy się w sobie, kontrolował kopyta i nie wyrywał do przodu, starając się, jak wytrawny żongler balansujący na głowie piramidę ze szklanek, utrzymać w równowadze swego tymczasowego pana. Ostrożnie odmierzając krok, aby ledwo zachowujący pion Chen Zhen nie stracił właściwego środka ciężkości i nie zsunął się z jego grzbietu, powiózł go w stronę wilków.
Może to wielka odwaga i mądrość karego przywołały z powrotem duszę Chen Zhena. A może to łaska Tengera (Nieba), który napełnił jego przedwcześnie uniesioną do nieba duszę wiarą i siłą. Gdy po kilkudziesięciu sekundach fruwania w powietrzu dusza Chena Zhena wróciła do jego ciała, poczuł, że znowu żyje i że ogarnia go niewyjaśniony spokój.
Zapanował nad ciałem i wyprostował się w siodle. Bezwiednie naśladując karego, zebrał w sobie całą odwagę i także udawał, że nie widzi wilków, choć obserwował je kątem oka, napięty i świadom ich obecności. Znał szybkość mongolskich wilków; wiedział, że pokonanie tych kilkudziesięciu metrów zajmie im kilka sekund. Gdy coraz bardziej zbliżali się do watahy, Chen Zhen wiedział, że nie może okazać strachu, że musi blefować; jak Zhuge Liang, który głośno śpiewał w niestrzeżonym mieście, musi udać, że za nim idzie cała armia.
Zobaczył, że siwy wilk wpatruje się w zbocze za jego plecami, a spiczaste uszy pozostałych niczym radary nastawione są na ten sam kierunek. Zabójcy czekali nieruchomo na rozkaz przywódcy. Ale beztroska tego samotnego, bezbronnego jeźdźca wzbudziła wątpliwości basiora i jego wielkich towarzyszy.
Wieczorna zorza przygasała. Jeździec i koń zbliżali się coraz bardziej i te kilkadziesiąt kroków stało się dla Chen Zhena najgorszą i najdłuższą drogą w życiu. Po kilku metrach uświadomił sobie, że jeden z wilków przebiegł po zboczu za jego plecami i zrozumiał, że to wysłany przez przywódcę zwiadowca, który ma sprawdzić, czy nie idzie za nim wojsko. Chen Zhenowi wydawało się, że trochę już ogrzana w jego ciele dusza znowu chce wyrwać się na zewnątrz.
Chód karego też jakby stracił rytm. Nogi Chen Zhena trzęsły się, po końskich bokach przebiegały dreszcze – obydwu ogarniało coraz większe przerażenie. Uszy karego skierowane były do tyłu, śledząc wszelki ruch zwiadowcy. Kiedy wilk zorientuje się w sytuacji, znajdą się akurat najbliżej stada. Chen Zhen miał wrażenie, że wjeżdża prosto w wielką wilczą paszczę, między ostre jak noże kły, i że za chwilę ta wielka paszcza zamknie się na nim z jednym kłapnięciem. Kary zaczął lekko przysiadać do tyłu, zbierając siły, przygotowując się do walki, ale ciężar na grzbiecie działał na jego niekorzyść.
Wówczas, jak wszyscy stepowi pasterze w chwilach zagrożenia, Chen Zhen począł przyzywać Tengera: „O wieczne niebiosa, o Tengerze, wyciągnij ręce i pomóż mi!”. Zaczął też cichutko przywoływać ojca Biliga. Bilig to po mongolsku „mądrość” i Chen Zhen pragnął, by w jednej chwili cała stepowa mądrość Mongołów znalazła się w jego głowie. Ale na wielkim Olonbulag nie odezwał się żaden głos. Straciwszy nadzieję, Chen Zhen podniósł wzrok. Chciał w tej ostatniej chwili zobaczyć pięknego, lodowato niebieskiego Tengera.
I nagle z nieba spłynęły do niego słowa Biliga i niczym piorun zagrzmiały mu w uszach: „Wilki najbardziej boją się strzelb, arkanów i żelaznych narzędzi”. Nie miał strzelby ani arkanu. Czy miał coś z żelaza? Poczuł gorąco pod stopami. Tak! Pod jego stopami były przecież twarde, stalowe strzemiona. Nogi zaczęły mu drżeć z radości.
Bilig oddał mu swojego konia, ale nie zamienił się z nim na siodła. Wybrał dla niego siodło z wielkimi, stalowymi strzemionami, może przewidując, że będą przydatne. Powiedział wtedy: „Kiedy uczysz się jazdy konnej, na małych strzemionach trudno się pewnie oprzeć. Gdyby cię koń zrzucił, może w nich utknąć noga i możesz się połamać albo zabić. Te mają szerokie pałąki i okrągłą podstawę, są dwa razy większe i cięższe od wąskich i kwadratowych”.
Wataha wciąż czekała na zwiadowcę, gdy koń i jeździec znaleźli się na wprost niej. Chen Zhen wysunął stopy ze strzemion i pochyliwszy się, przyciągnął je do siebie. Ścisnął po jednym w każdej ręce – od nich zależało teraz jego życie. Zebrał całą swoją energię, gwałtownie obrócił się w stronę wilków, krzyknął, a potem, podnosząc strzemiona na wysokość piersi, zaczął ze wszystkich sił uderzać jednym o drugie.
W przejmującej ciszy stepu rozległ się czysty, wysoki, ogłuszający dźwięk przypominający wykuwanie metalowych szyn na kowadle, i jak miecz spadł na głowy i serca wilków. Ten metaliczny, nienaturalny dźwięk był dla nich straszniejszy od piorunu, straszniejszy nawet niż brzęk myśliwskich wnyków, których bały się najbardziej w świecie. Już pierwsze uderzenie przeraziło je tak, że zaczęły się trząść, a po następnych całe stado w ślad za przywódcą obróciło się i położywszy po sobie uszy, rzuciło się do ucieczki jak podmuch żółtego wiatru. Nawet zwiadowca zawrócił i porzuciwszy zadanie, pobiegł za innymi.
Chen Zhen nie wierzył własnym oczom. Stado groźnych, wielkich, mongolskich wilków przeraziło się strzemion! Poczuł spóźniony przypływ odwagi i przez chwilę jeszcze uderzał strzemionami, po czym zaczął krzyczeć i wymachiwać ramionami, jak zwykle robią pasterze: „Szybko! Szybko! Wilki! Dużo wilków!”.
Być może stepowe wilki rozumieją po mongolsku, może znają znaki i nawoływania myśliwych i przestraszyły się, że szykuje się obława. Ale nawet w ucieczce zachowały nienaruszony szyk i uciekająca wataha wciąż pozostała oddziałem odwiecznej wilczej armii: najsilniejsze szły w pierwszym szeregu, z przywódcą na czele i jego eskortą tuż za nim. Nie było w tym nic z chaosu ucieczki ptaków czy innych zwierząt. Chen Zhen nie mógł oderwać od nich wzroku.
Zniknęły w oka mgnieniu i w dolinie pozostały po nich tylko wirujące płatki śniegu.
Zrobiło się ciemno. Nim Chen Zhen ponownie poprawił się w strzemionach, kary jak wystrzelona z łuku strzała popędził w kierunku najbliższego znajomego obozu. Zimny wiatr, wciskający się pod kołnierz i do rękawów, niemal zamroził pot na ciele chłopaka.
Cudem wyrwany z paszczy wilków Chen Zhen stał się, jak cały stepowy lud, wyznawcą wiecznego nieba, Tengera. I od tamtej też chwili wilki napawały go strachem, szacunkiem i zachwytem. Te stworzenia nie tylko dotknęły jego duszy, one ją z niego wypłoszyły. Czym była ta ich przyczajona, ukryta siła, która tak go do nich przyciągała? Może było to coś niewidzialnego, nieuchwytnego, co ludzkie dusze darzą uwielbieniem, może to właśnie jest pierwotny totem? Chen Zhen miał wrażenie, że wkroczył w duchowy świat stepowego ludu. Choć wrota do tego świata uchyliły się tylko odrobinę, udało mu się już za nie zajrzeć.
W ciągu dwóch lat od tamtego spotkania Chen Zhen nigdy już nie widział tak wielkiej watahy. Kiedy za dnia pasał owce, czasami z daleka dostrzegł jednego albo dwa wilki. Nawet jeśli wyprawiał się gdzieś na pięćdziesiąt kilometrów, co najwyżej zobaczył ich trzy albo pięć. Ale zdarzało mu się widywać zabite przez nie owce, krowy albo konie, po dwa, trzy, pięć, albo i więcej trucheł rozwłóczonych na dużej przestrzeni. A gdy bywał z wizytą, widywał skóry wilków upolowanych przez tych pasterzy-myśliwych, zawieszone na wysokich tykach, powiewające na wietrze niczym wilcze chorągwie.
Bilig wciąż leżał nieruchomo w śnieżnej kryjówce, zmrużonymi oczyma przyglądając się gazelom i coraz bliższej watasze. Szepnął do Chen Zhena:
– Wytrzymaj jeszcze trochę. Chcesz się nauczyć polować, naucz się cierpliwości.
Przy boku Biliga Chen Zhen czuł się spokojniej. Starł z rzęs płatki śniegu i mrugnął do niego, a potem znów nakierował lunetę na gazele i otaczający je pierścień wilków. Nadal nie podjęły żadnego działania.
Odkąd on i kary koń zetknęli się z nimi w swej krótkiej potyczce, wiedział już, że na stepie ludzie wciąż są otoczeni przez wilki. Gdy rano wychodzi się z jurty, niedaleko na śniegu widać ślady wielkich wilczych łap, a w górach i na mokradłach jest ich jeszcze więcej – wszędzie można się natknąć na ich świeże, szare odchody. Niemal co noc zdarzało mu się widzieć podobne do duchów sylwetki, szczególnie zimą, gdy kilkadziesiąt metrów od owczego stada połyskiwały w mroku zielone wilcze ślepia, czasem trzy pary, czasem pięć, a czasem kilkanaście. Któregoś razu, on i najstarsza synowa Biliga, Galsmaa, z latarkami w rękach, naliczyli dwadzieścia pięć.
W pasterstwie, jak w partyzantce, sprzęt musi być jak najprostszy. Zimą owce przebywały w utworzonym z wozów, rozstawnych ogrodzeń i grubych derek półokręgu, który był dla nich ochroną przed wiatrem, ale nie przed wilkami. Jego szeroko otwarta część południowa strzeżona była przez psy, a nocami także przez trzymające straż kobiety. Czasami wilki atakowały zagrodę, a wtedy dochodziło do śmiertelnej walki z psami i zdarzało się, że wilcze albo psie ciało uderzało mocno w ścianę jurty, wybudzając śpiącego w niej człowieka. Chen Zhenowi zdarzyło się to dwukrotnie i gdyby nie wojłokowa ściana, wilk wpadłby prosto w jego objęcia. Ludzi, którzy żyją z pierwotnego pasterstwa, od wilków dzieli czasami tylko pojedyncza derka, ale Chen Zhen długo nie miał okazji z nimi walczyć. Wilki z mongolskich stepów, nawykłe do nocnych walk, są szybsze i sprawniejsze nawet niż partyzanci z równin Huabei. Nocami, gdy wilcze ataki powtarzały się kilkakrotnie, Chen Zhen starał się spać lekko i prosił nawet Galsmę, żeby go zawołała, jeżeli wilki wedrą się do zagrody, to pomoże je przegnać albo pozabijać. Bilig, słuchając, gładził swą kozią bródkę i uśmiechał się, mówiąc, że jeszcze nigdy nie widział Chińczyka, którego tak by ciągnęło do wilków. Chyba podobało mu się to niezwykłe u chińskiego studenta zainteresowanie wilkami.
W czasie swej pierwszej zimy po przyjeździe, pewnej wietrznej i śnieżnej nocy, Chen Zhen miał wreszcie okazję z najbliższej odległości zobaczyć walkę ludzi i psów z wilkami.
– Chen Zhen! Chen Zhen!
Obudziły go krzyki Galsmy i wściekłe ujadanie psów. Pospiesznie naciągnął filcowe buty i kożuch, chwycił latarkę i pasterską pałkę, po czym wypadł z jurty. Nogi się pod nim ugięły. W przecinającym wirujący śnieg świetle latarki zobaczył Galsmę trzymającą za ogon potężnego wilka. Długość ciała zwierzęcia była mniej więcej równa ciału dorosłego człowieka, a ona trzymała go z całych sił, odciągając od stłoczonych w jedną masę owiec. Wilk odwracał głowę, próbując ją ugryźć, a głupie, tłuste, przerażone do nieprzytomności owce, nie wiedząc czy bardziej boją się wilka, czy wiatru, pchały się stłoczone na ogrodzenie, tworząc kłębowisko tak gęste, że padający na nie śnieg natychmiast zmieniał się w parę, a uwięziona między nimi przednia część ciała wilka nie miała możliwości ruchu. Wilk mógł tylko ryć pazurami ziemię i na oślep kłapać zębami, próbując wyrwać się Galsmie i wydostać spomiędzy owiec, by ruszyć do kontrataku. Chen Zhen podbiegł niepewnie, ale nie wiedział co robić. Dwa wielkie psy, też odgrodzone przez owce, mogły tylko wściekle szczekać, próbując odciągnąć uwagę wilka. Pięć albo sześć pozostałych psów Biliga, a także psy sąsiadów walczyły z wilkami po wschodniej stronie stada. Ich szczekanie, wycie i skomlenie było przerażające. Chen Zhen chciał pomóc Galsmie, ale nogi trzęsły mu się tak, że nie mógł zrobić kroku. Przedtem tak gorąco pragnął dotknąć żywego wilka, a teraz strach już zdążył zmienić to pragnienie w lód. Galsmaa, która sądziła, że naprawdę chce przyjść z pomocą, krzyknęła ze strachem:
– Nie podchodź tu! Nie podchodź! Pogryzie cię! Odegnaj owce i wpuść psy!
Mocno odchylona do tyłu, nadal ciągnęła wilka za ogon, aż pot pojawił się na jej czole. Tak silnie wbijała w niego palce, że wilk aż się zachłysnął, wciągając mroźne powietrze zakrwawionym pyskiem. Chciał jak najszybciej odwrócić się i rozerwać ją na strzępy. Wreszcie, widząc, że nie ma sensu ciągnąć do przodu, gwałtownie się cofnął, obrócił, rzucił z zębami na Galsmę i jednym szarpnięciem oderwał z trzaskiem kawał poły od jej kożucha. Wąskie, mongolskie oczy Galsmy stały się dzikie jak oczy tygrysicy. Nie puściła wilka, skoczyła za niego, szarpnięciem wyprostowała jego zwinięte ciało i zaczęła go ciągnąć w stronę psów.
Chen Zhen, kompletnie otumaniony, podniósł latarkę, żeby oświetlić Galsmę i wilka, bo bał się, że jeśli kobieta nie widzi wyraźnie co się dzieje, wilk ją dopadnie. Podniósł swoją pałkę i zaczął uderzać mocno po głowach owiec. Zakotłowały się, a bojąc się ukrytego w ciemnościach napastnika, zaczęły napierać w stronę światła i Chen Zhenowi nie udało się ich przegnać. Zobaczył, że Galsmaa nie daje już rady utrzymać wilka i teraz to on zaczyna ją ciągnąć.
– Mamo! Mamo! – rozległ się przerażony dziecinny głos.
Dziewięcioletni syn Galsmy, Bajar, wybiegł z jurty. Gdy zobaczył, co się dzieje, głos mu się zmienił, ale podbiegł do matki i przeskoczywszy przez grzbiety owiec jakby przeskakiwał przez kozioł, razem z nią chwycił zwierzę za ogon. Galsmaa krzyknęła:
– Nie tak! Złap go za nogę!
Bajar natychmiast zacisnął ręce na tylnej łapie wilka i zaczął ciągnąć do tyłu. We dwójkę udało im się go unieruchomić. Ze wschodniej strony obozu wciąż dochodziły odgłosy walki, wycie i ujadanie. Widocznie wilki zamarkowały atak od wschodu, żeby uderzyć z zachodu i ściągnęły w jedno miejsce większość psów, by osłonić atak lub ucieczkę tych, które napadły na owce. Zachodnia linia obrony utrzymywana była tylko przez matkę i syna, którzy nie chcieli pozwolić, by wilk wyciągnął owce za zagrodę z derek.
Stary Bilig też dopadł już stada. Rozpędzając owce, krzyczał w kierunku walczących na wschodzie psów:
– Bar! Bar!
„Bar” to po mongolsku tygrys. Tak nazywał się najpotężniejszy, najostrzejszy brytan, krzyżówka z tybetańskim mastifem. Choć długością ciała nie dorównywał wilkom, przewyższał je wzrostem i szerokością piersi. Słysząc głos pana, porzucił bitwę, przybiegł i stanął przy nim, zionąc z pyska odorem wilczej krwi. Bilig odebrał Chen Zhenowi latarkę i skierował ją na wilka uwięzionego między owcami, a Bar pochylił łeb, przygnębiony jak wartownik, który zszedł z posterunku, po czym, dysząc wściekłością, skacząc po grzbietach owiec i depcząc im po głowach, rzucił się w stronę drapieżcy. Bilig krzyknął do Chen Zhena:
– Popędź na niego owce, niech go otoczą! Nie pozwól mu uciec!
Chwycił Chen Zhena za rękę i obaj zaczęli na siłę przeganiać owce, przepychając się jednocześnie w stronę wilka i Galsmy.
Rozwścieczony Bar, dysząc i zionąc krwią, dopadł wreszcie do Galsmy, ale wilk wciąż uwięziony był między duszącymi się w ścisku owcami. Myśliwskie psy ze stepu wiedzą, że nie należy szarpać wilczego grzbietu ani tułowia, żeby nie zniszczyć skóry, więc Bar nie miał jak się do niego dobrać. Galsmaa, ujrzawszy psa przy sobie, obróciła się nagle, uniosła zgiętą nogę i mocno trzymając obiema rękami wilczy ogon, przełożyła go sobie przez kolano. Krzyknęła i wkładając w to wszystkie siły, złamała go z trzaskiem podobnym łamanej gałęzi. Zwierzę zawyło z bólu i łapy mu zwiotczały, a wówczas Galsmaa i Bajar wywlekli go spomiędzy owiec. Wilk, miotając się jak w konwulsjach, odwrócił łeb, by spojrzeć na ranę, a wtedy Bar, który tylko na to czekał, rzucił mu się do gardła. Nie zważając na drapiące wilcze pazury, stanął mu łapami na głowie i piersi, zacisnął zęby i dwa strumienie krwi wytrysnęły z rozerwanych tętnic. Wilk rzucał się jeszcze dziko przez kilka minut, a wreszcie znieruchomiał i zakrwawiony język wysunął mu się zza kłów. Galsmaa otarła z twarzy jego krew i odetchnęła głęboko. Chen Zhen pomyślał, że jej czerwone od zimna policzki wyglądają jak ubarwione różem z wilczej krwi, a ona jest jak kobieta z prehistorycznych czasów – bohaterska, dzika i piękna.
Woń wilczej krwi unosiła się w powietrzu, ale szczekanie psów po wschodniej stronie nagle ucichło. Wilki wycofały się i błyskawicznie zniknęły w ciemnościach. Po chwili nad zachodnimi mokradłami rozległo się żałosne wycie, długi lament nad poległym w boju wojownikiem.
– Do niczego się nie nadaję, jestem tchórzem, jak owce – westchnął ze wstydem Chen Zhen. – Jestem mniej wart niż stepowy pies, mniej wart niż kobieta, nawet mniej wart niż dziewięcioletnie dziecko.
Galsmaa z uśmiechem potrząsnęła głową.
– Nieprawda. Gdybyś mi nie pomógł, wilk zagryzłby owce.
Bilig też się uśmiechnął.
– Nie widziałem jeszcze chińskiego studenta, który by w takiej chwili umiał przegonić owce i świecić latarką.
Chen Zhen wreszcie dotknął nieostygłego jeszcze wilczego ciała. Naprawdę żałował, że nie miał odwagi razem z Galsmą złapać go za ogon i stracił tę może jedyną w życiu Chińczyka okazję, by gołymi rękami walczyć z wilkiem. Zwierzę było dość wielkie, by przerazić każdego i choć już martwe, wciąż wydawało się groźne, jak gdyby tylko spało, w każdej chwili gotowe poderwać się i zawyć. Chen Zhen pogłaskał wielki łeb Bara i zebrawszy się na odwagę, kucnął, rozłożył kciuk i palec wskazujący i zmierzył długość trupa. Od nosa do czubka ogona wynosiła metr osiemdziesiąt, kilka centymetrów więcej niż jego wzrost. Zrobiło mu się zimno.
Bilig przy świetle latarki przyjrzał się owcom i stwierdził, że cztery z nich straciły swoje tłuste ogony, równo obcięte wilczymi zębami.
– Owcze ogony za wielkiego wilka. Opłaciło się – stwierdził.
Razem z Chen Zhenem przenieśli ciężkie cielsko do jurty, żeby psy sąsiadów nie poszarpały na nim ze złości skóry. Chen Zhenowi wydawało się, że wilcze stopy są większe niż psie. Gdy przyłożył do jednej swoją dłoń dla porównania, okazało się, że – nie wliczając w to palców u ludzkiej dłoni – rozmiarem są mniej więcej równe. Nic dziwnego, że wilki tak pewnie biegają po śniegu albo górskich kamieniach.
– Jutro nauczę cię, jak zdjąć z niego skórę – obiecał stary Bilig.
Galsmaa wyniosła z jurty miednicę napełnioną do połowy mięsem – w nagrodę dla Bara i innych psów. Chen Zhen wyszedł za nią i zaczął głaskać wielki łeb Bara oraz jego grzbiet, szeroki jak mały stół. Pies z głośnym chrzęstem rozgryzał kości i merdał z wdzięcznością ogonem.
– Bałaś się? – zapytał Chen Zhen.
Galsmaa roześmiała się.
– Bałam. Bałam się, że wilk porwie owce i zabiorą mi punkty za pracę. Jestem kierownikiem komórki produkcyjnej i jakbym straciła owce, to byłby straszny wstyd.
Pochyliła się i poklepała Bara po głowie, mówiąc:
– Dobry Bar.
Bar natychmiast wypuścił z pyska kość i podsunął głowę pod rękę pani, a potem wepchnął nos w jej rękaw. Machał z radości swym wielkim ogonem, aż wiatr się podnosił. Chen Zhen pomyślał, że zahartowany na zimnie i głodzie Bar najbardziej sobie ceni uczucie swojej pani.
– Chen Zhen – powiedziała Galsmaa. – Po święcie wiosny dam ci dobrego szczeniaka. Psa można doskonale wytresować i jak go dobrze przyuczysz, będzie taki jak Bar.
Chen Zhen podziękował jej gorąco.
Gdy weszli do jurty, wyznał:
– Naprawdę strasznie się balem.
– Wiem – odrzekł Bilig. – Wiedziałem, jak wziąłem cię za rękę. Co on się tak trzęsie, pomyślałem. A jakby przyszło do walki, utrzymałbyś nóż? Kto chce zostać na stepie, musi stać się groźniejszy niż wilk. Zabiorę cię kiedyś na polowanie. Jak Czyngis-chan zbierał swoje wojsko, specjalnie szukał dobrych łowców wilków.
– Wierzę. Gdyby Galsmaa wsiadła na konia i ruszyła w bój, byłaby lepsza niż Hua Mulan. Hua Mulan to nasza najsławniejsza kobieta-generał.
– U was Chińczyków jest tylko ta jedna Huamula – rzekł Bilig. – A u nas, Mongołów, takich Galsm jest dużo. W każdej rodzinie jest taka.
I stary Bilig, podobny w tej chwili do starego basiora, wybuchnął głośnym śmiechem.
Od tamtej pory Chen Zhen coraz bardziej pragnął zbliżyć się do wilków, przyjrzeć się im, poznać je. Czuł, że między ludźmi i wilkami na stepie jest jakaś mistyczna więź i być może dopiero wówczas, gdy zrozumie się wilki, to najbardziej nieuchwytne, najbardziej tajemnicze ogniwo, można będzie zrozumieć tajemnicę stepu i jego ludzi. Chen Zhen bardzo pragnął samemu ich dotknąć i poczuć, chciałby własną ręką wyjąć szczenięta z nory i wyhodować małego wilczka, którego mógłby widzieć i dotykać. Gdy o tym pomyślał, aż sam się przeraził, ale z nadejściem wiosny to pragnienie stawało się coraz silniejsze.
Bilig był najlepszym myśliwym na Olonbulag, ale rzadko chodził na polowania, a jeśli już polował, to na lisy. Rzadko wychodził na wilki. Przez dwa lata wielkiej rewolucji kulturalnej w tradycyjnym stepowym życiu, opartym na myślistwie i pasterstwie, zapanował chaos, jak w stadzie spłoszonych owiec. Ale tej zimy, gdy wielkie stado gazeli przeszło granicę i weszło na step Olonbulag, Bilig uznał, że czas dotrzymać obietnicy. Zabrał ze sobą Chen Zhena, żeby popatrzył z bliska na wilczą watahę i w ten najlepszy sposób uczył się odwagi i zdobywał wiedzę. Chen Zhen miał więc okazję zetknąć się bliżej z wilkami i chociaż nie było to jeszcze prawdziwe polowanie, był Biligowi bardzo wdzięczny, że o nim myślał i pamiętał.
Bilig szturchnął Chen Zhena łokciem i pokazał mu zbocze. Gdy Chen Zhen natychmiast zwrócił tam swoją lunetę, zobaczył czujnie pasące się gazele. Zauważył też, jak jeden z wilków odłącza się od stada i biegnie w góry na zachód. Rozczarowany, cicho zapytał:
– Nie będą polować? To znaczy, że marzliśmy tu na próżno?
– Wilki nie przepuszczą takiej okazji. Basior zobaczył, że gazeli jest za dużo i wysłał jednego po posiłki. Taka okazja zdarza im się raz na pięć lat, a widzę, że mają apetyt. Szykuje się wielka bitwa. Nie wziąłem cię tu na próżno. Bądź cierpliwy, a doczekasz się polowania.