Читать книгу Wilczy totem - Jiang Rong - Страница 8

Оглавление

Rozdział 2

Wódz Xiongnu[4] miał dwie córki, tak piękne, że ludzie w kraju uważali je za boginie. Wódz powiedział: „Moje córki nie mogą wyjść za człowieka, oddam je niebu”. W bezludnym miejscu na północy kraju wybudował wysoką wieżę, umieścił tam córki i rzekł: „O niebo, weź je sobie”. Po roku pojawił się wilk, który dniem i nocą czuwał przy wieży, u jej stóp wykopał sobie jamę i choć czas upływał, nigdzie nie odchodził. Młodsza z córek rzekła: „Ojciec umieścił nas tutaj, chcąc oddać nas niebu. Ten wilk musi być boskim stworzeniem, wysłańcem nieba. Zejdźmy do niego”. Starsza córka przelękła się i rzekła: „To jest tylko zwierzę, hańba dla naszych rodziców”. Młodsza nie posłuchała i zeszła. Została żoną wilka i urodziła syna. Później powstało tu kwitnące państwo. Jego lud potrafi przeciągłym głosem wyśpiewywać pieśni, podobne do wycia wilków”.

„Historia dynastii Wei”

(spisana w latach 551–554, obejmująca okres 386–550 r.)

Sześć albo siedem wilków cicho dołączyło do uformowanego już z trzech stron pierścienia. Chen Zhen, zasłaniając usta rękawem baraniego kożucha, zapytał zniżonym głosem:

– Ojcze, teraz już zamkną krąg?

– Jeszcze nie – odszepnął Bilig. – Dowódca czeka na właściwy moment. Wilki robią to uważniej niż my w czasie obławy. Sam dojdź do tego, na co czekają.

Kiedy poruszył swymi siwymi, krzaczastymi brwiami, spadła z nich odrobina szronu. Na jego lisiej czapie, zakrywającej czoło i policzki, opadającej aż na ramiona, też osiadł szron, który nie przykrył tylko jego jasnobrązowych oczu, połyskujących głębokim, bursztynowym blaskiem.

Już jakiś czas leżeli w zaspie i teraz skierowali uwagę na pasące się na zboczu gazele. Było ich koło tysiąca. Kilka dużych kozłów o długich, czarnych rogach, podnosiło głowy rozglądając się i węsząc, inne szybko rozgarniały śnieg, by dostać się do trawy.

Było to pastwisko drugiej brygady produkcyjnej, przeznaczone specjalnie na czas zimowych klęsk. Zajmowało obszar piętnastu kilometrów kwadratowych; położone w górach i osłonięte od gwałtownych wiatrów i śniegu, porastało piękną, bujną trawą.

Bilig rzekł cicho:

– Przyjrzyj się uważnie, a zrozumiesz. To pastwisko ma świetne położenie, otwarte na wiatry z północnego zachodu, więc nawet największe śniegi się tu nie utrzymają. Jak miałem osiem lat, na Olonbulag przyszły straszne śnieżyce. Od stu lat takich nie było. Na równinie pokrywa śnieżna była tak gruba, że przykrywała jurty. Na szczęście kilku starców wyprowadziło większość ludzi i zwierząt, i kiedy śnieg był jeszcze po kolana, zebrali stada koni i popędzili je przodem, żeby wydeptały trakt. Potem przeszły tamtędy stada krów i tak zrobiła się droga, którą mogły przebyć owce i wozy. Szliśmy przez trzy doby, aż doszliśmy tutaj. Tu warstwa śniegu miała tylko ze dwadzieścia centymetrów grubości, więc wystawały z niego czubki traw. Zwierzęta były pół żywe z zimna i głodu, i jak zobaczyły trawę, zaczęły ryczeć, rżeć, beczeć jak szalone, a ludzie padli z płaczem na ziemię i bili czołem Tengerowi, aż całe twarze mieli zakryte śniegiem. Konie i owce umieją rozgarniać śnieg, żeby dostać się do trawy, krowy tak nie potrafią, ale też szły za nimi, żeby jeść. Ponad połowa przeżyła do czasu roztopów. Ci, co nie zdążyli na czas przegnać stad, chociaż sami uciekli, wszystkie stracili w śnieżycy. Gdyby nie to pastwisko, wyginęliby i ludzie, i zwierzęta. Od tamtej pory, tu na Olonbulag, już się tak nie boimy klęski śniegu, bo możemy przenieść się tutaj i przeżyć.

Starzec westchnął lekko i mówił dalej:

– Tenger zesłał nam to pastwisko, żeby ocalić nam życie. Kiedyś pasterze co roku przychodzili na tamten szczyt składać ofiary Tengerowi i bogu góry. Od dwóch lat, kiedy zaczęła się ta „rewolucja”, wszyscy się boją, ale większość i tak modli się w sercach. To jest święta góra. Wiosną, latem i jesienią, choćby była największa susza, choćby najbardziej brakowało paszy, żaden pasterz na Olonbulag nie odważy się tknąć tego pastwiska. Pasterze koni ciężko pracują, żeby je chronić. I wilki też je chronią. Mniej więcej co pięć lat przychodzą tu i zabijają gazele, i tak samo jak ludzie, składają je w ofierze Tengerowi. Ta święta góra chroni nie tylko ludzi i ich stada, ale także wilki. A one są bystrzejsze niż my – zanim zdążymy przyprowadzić tu nasze zwierzęta, one już tu są. Za dnia kryją się w skalnych jaskiniach na górze, albo w zmarzniętym śniegu za jej plecami. Nocami schodzą i spod śniegu wygrzebują zamarzłe krowy i owce. Jeśli wilk ma co jeść, nie nęka ani ludzi, ani ich zwierząt.

Kilka pierzastych białych obłoków przemknęło po niebie. Starzec wzniósł pełne uniesienia oczy do lodowobłękitnego Tengera i Chen Zhen pomyślał, że takie spojrzenie widywał tylko na religijnym malarstwie europejskim.

W tym roku śnieg spadł wcześnie i wciąż się utrzymywał. Przykrył niższe trawy zanim zdążyły zżółknąć i zachowały się pod nim jak przechowywana w lodzie mrożona zielenina, a z pustych łodyg i spomiędzy śnieżnych rozstępów wydobywał się ich słodki i świeży zapach. Dla gazeli, wygnanych przez wielkie śniegi i głód z sąsiedniego kraju na północy, była tu prawdziwa zimowa oaza. Zwabione słodką wonią nie chciały nigdzie odchodzić, tylko jadły i jadły, aż brzuchy zaokrągliły im się i wydęły jak wielkie bębny, uniemożliwiając szybki bieg.

Tylko wilczy król stepu i stary Bilig wiedzieli, że to może być straszny błąd.

To stado nie było wielkie. W pierwszym roku po przyjeździe Chen Zhen widywał chmary liczące do dziesięciu tysięcy sztuk. Ktoś we władzach brygady opowiadał, że w latach sześćdziesiątych, gdy trzy razy pod rząd nadeszła klęska głodu, żołnierze z wielkich baz na północy przyjeżdżali tu samochodami i z karabinów maszynowych zabijali straszne ilości gazeli, żeby wyżywić się ich mięsem. Wypłoszyli je wtedy za granicę. W ostatnich latach, ze względu na napiętą sytuację na granicy, te wielkie polowania ustały i na rozległym stepie Olonbulag znów pojawiły się ogromne stada. Chen Zhen widywał je pasąc owce. Były jak olbrzymi, skłębiony, nisko przypadły do ziemi żółty obłok, niesiony lekkim wiatrem obok jego owiec, które, spłoszone, tłoczyły się razem, z przerażeniem i zazdrością wpatrując się w swoje dzikie kuzynki, swobodne i szybkie jak ptaki.

Gazele nie przejmują się ludźmi bez broni. Któregoś razu Chen Zhen wjechał konno w stado, chcąc złapać którąś na arkan i posmakować gazelego mięsa. Ale były za szybkie. Są najszybsze na stepie, nie dogoni ich najlepszy pies myśliwski, ani nawet wilk. Chen Zhen, zaciąwszy konia batem, próbował kilka razy, ale nawet ich nie musnął. Pędziły przed siebie długimi skokami, zagarnęły go w środek, a potem rozdzieliły się i z odległości kilkudziesięciu metrów minęły go z obu stron, a potem powtórnie zebrawszy się razem, biegły dalej. Zdumiony i zachwycony, mógł tylko stać, patrzeć i podziwiać.

Stado, które mieli przed sobą, było średnie, ale zdaniem Chen Zhena i tak za wielkie jak na watahę liczącą około czterdziestu osobników. Wiele razy słyszał, że wilki to najbardziej zawzięte stworzenia na świecie, chciał więc przekonać się, jak wielki jest ich apetyt i zawziętość. I jak radzą sobie ze sztuką obławy.

Dla wilków była to rzadka okazja. Poruszały się lekko i bardzo powoli; wystarczyło, że kilka kozłów podniosło głowy i zaczęło się rozglądać, a wilki rozciągały się bez ruchu w zaroślach i nawet biała para ich oddechów stawała się jakby lżejsza.

Gazele wciąż z zapałem skubały trawę, a oni spokojnie czekali.

– Gazele to straszne szkodniki – szepnął znów Bilig. – Są szybkie i łakome, patrz ile dobrej trawy wyjadły. Wszyscy w brygadzie robią co mogą, żeby utrzymać to pastwisko, a za kilka dni zostanie z niego połowa. Jak dojdą inne stada, trawa zniknie do końca. W tym roku bardzo pada i może być klęska śniegu. Jeśli zabraknie tego pastwiska, będzie nieszczęście. Dobrze, że są wilki, za parę dni wybiją je i przepędzą.

Chen Zhen spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Więc dlatego nie polujesz na wilki.

– Poluję – odpowiedział stary. – Ale rzadko. Gdyby wytępić wszystkie, nie byłoby życia dla stepu. A jeśli umrze step, jak mają przeżyć ludzie i ich zwierzęta? Wy, Chińczycy, nigdy tego nie rozumieliście.

– W tym jest racja – rzekł Chen Zhen. – Ja to już trochę rozumiem.

Poczuł się dziwnie podniecony i wydawało mu się, że zamajaczyło przed nim widmo totemicznego wilka. Dwa lata temu, przed wyjazdem z Pekinu, zaczął zbierać i czytać książki o ludach stepu. To wtedy dowiedział się, że wilk jest ich totemem i obiektem kultu, ale dopiero teraz zaczynał naprawdę rozumieć, dlaczego ten najbardziej znienawidzony przez Chińczyków i inne ludy rolnicze wilk jest w oczach Mongołów ich zwierzęcym przodkiem – totemem.

Bilig zerknął na niego z uśmiechem, od którego zwęziły mu się oczy.

– Wy, studenci z Pekinu, od roku już macie jurtę, ale jej ściany są cienkie, za mało wojłoku. Upolujemy sobie więcej gazeli, zaniesiemy je do spółdzielni zaopatrzenia i zamienimy na wojłok, niech wasza czwórka ma cieplej tej zimy.

– Doskonale – ucieszył się Chen Zhen. – Nasza jurta ma tylko dwie warstwy wojłoku i jest tak zimno, że kałamarz nam zamarzł i pękł.

– Widzisz tę watahę? – roześmiał się stary. – Niedługo dostaniecie od nich prezent.

Mięso i skóra zamarzniętej gazeli kosztowały na Olonbulag dwadzieścia juanów, przybliżoną równowartość dwutygodniowego dochodu pasterza owiec. Ze skór gazeli robi się najwyższej jakości kurtki i ktoś ze stacji zaopatrzenia mówił, że takie właśnie noszą piloci. Ale kurtki ze skór mongolskich gazeli były za dobre dla chińskich pilotów i wszystkie szły na eksport do Związku Radzieckiego i krajów Europy Wschodniej w zamian za stal, samochody i amunicję. Najlepsze mięso przeznaczano na delikatesowe konserwy dla zagranicy. W Chinach można się było delektować kośćmi i całą resztą, a w Mongolii Wewnętrznej ten rzadki smakołyk kupowało się na kartki w sklepach chorągwi. Chorągiew to tutejszy odpowiednik powiatu.

Tej zimy, gdy wielkie stada gazeli przeszły przez granicę, wśród władz przygranicznych komun i chorągwi zapanowało podniecenie. We wszystkich stacjach skupu przygotowywano magazyny w oczekiwaniu na obfite dostawy, a władze, myśliwi i pasterze czuli się jak rybacy, którzy trafili na ławicę. Myśliwi i pasterze koni wskakiwali na siodła, brali psy i strzelby i ruszali na polowanie. A Chen Zhen dzień za dniem wciąż tkwił przy swoich owcach i nie miał ani strzelby, ani nabojów. A zresztą, pasterze owiec mieli tylko po cztery konie, podczas gdy tamtym przysługiwało kilkanaście. „Wykształcona młodzież” mogła tylko zazdrośnie patrzeć na cudze wyprawy. Kilka dni wcześniej Chen Zhen odwiedził jurtę myśliwego Lamdżawa, który już kilka razy był na polowaniu i zabił jedenaście gazeli, a raz jednym strzałem położył dwie. Zarobił już prawie tyle, ile pasterz koni w trzy dobre miesiące i zadowolony mówił do Chen Zhena, że ma już na wódkę i papierosy na cały rok. Jeszcze kilka razy, i kupi sobie tranzystorowe radio Czerwony Lampion – nowe weźmie dla siebie, a stare odda do przenośnej pasterskiej jurty. To u niego Chen Zhen pierwszy raz jadł gazele mięso i dopiero wtedy przekonał się, jak smakuje stepowa dziczyzna. W ciele tego szybkonogiego zwierzęcia nie ma ani grama tłuszczu, a ciągły wyścig z wilkami doprowadził każde włókno w ich mięśniach do stanu doskonałości. Smakowała nie gorzej niż sarna.

Odkąd na Olonbulag pojawiły się gazele, chłopcy z pekińskiej wykształconej młodzieży w jednej chwili spadli do rangi obywateli drugiej kategorii. Po dwóch latach mogli już samodzielnie pasać krowy i owce, ale polowanie to inna rzecz. W środkowej i wschodniej części Mongolii Wewnętrznej, gdzie życie polega na koczowniczym pasterstwie, myślistwo zajmuje miejsce szczególne i jest ważnym, a czasem i najważniejszym źródłem dochodów każdej rodziny. Przodkami Mongołów byli myśliwi z nadamurskich lasów, którzy przenieśli się na step i częściowo zajęli pasterstwem. Najwyższą rangę mieli tu pasterze koni i większość myśliwych wywodziła się spośród nich. Tylko bardzo niewielu z wykształconej młodzieży mogło pasać konie, a nawet i ci mieli status początkujących. Gdy nadszedł okres polowań, chłopcy z Pekinu, którzy już zaczęli uważać się za prawdziwych nomadów, zrozumieli, jak wiele ich jeszcze od nich dzieli.

Chen Zhen, najadłszy się do syta gazelego mięsa, wziął ofiarowaną przez Lamdżawa gazelą nogę i rozgoryczony pobiegł do jurty Bilig.

Chociaż mieli już własną, Chen Zhen nadal lubił przychodzić do jurty Biliga. Była duża, jasna i ciepła, na ścianach wisiały kilimy z obrazami z tybetańsko-mongolskiej religii, a na ziemi leżał dywan z wzorem białego jelenia. Na małym stoliku stała taca ze srebrnymi czarkami, a na półce wypolerowane do połysku brązowe miseczki i aluminiowy dzbanek. Tu niebo było wysoko, a cesarz daleko i hunwejbini[5] ze swoim szaleństwem „niszczenia czterech rodzajów starego zła” (obyczajów, kultury, idei i zwyczajów) nie dopadli jeszcze jego kilimów i dywanu. Chen Zhen mieszkał w czwórkę z kolegami z klasy z pekińskiego liceum. Trzej byli synami „kapitalistycznych bandytów” albo „reakcyjnych władz uczelnianych”, mieli podobne pochodzenie i poglądy, tak samo nie znosili radykalności i ignorancji hunwejbinów, więc na początku roku 1967 porzucili pekiński wrzask i zamęt i przyjechali na step w poszukiwaniu spokoju. Przyjaźnili się, ale jurta Biliga była jak kwatera stepowego wodza, Chen Zhen był tu otoczony opieką i troską. Czuł się lubiany i bezpieczny.

W domu Biliga traktowano go jak członka rodziny. Chen Zhen przywiózł ze sobą z Pekinu dwie walizki książek, głównie chińskich i zagranicznych pozycji o historii Mongolii, i to one przyczyniły się do zacieśnienia więzi chińskiego ucznia i starego Mongoła. Stary lubił gości i często zapraszał przyjaciół pieśniarzy, znał wiele mongolskich legend i dużo wiedział o historii. Kiedy zobaczył książki Chen Zhena, szczególnie te z rycinami i mapami, od razu zaciekawiło go, co o historii Mongolii piszą chińscy, rosyjscy, perscy lub jeszcze inni uczeni. Słabo mówiący po chińsku Bilig wykorzystywał każdą okazję, by uczyć Chen Zhena mongolskiego. Chciał jak najszybciej poznać treść jego książek i opowiedzieć mu jak najwięcej przechowywanych w pamięci historii. Po dwóch latach te chińsko-mongolskie rozmowy starego człowieka z chłopcem szły już całkiem płynnie.

Ale Chen Zhen wciąż nie śmiał opowiedzieć mu niektórych, przepojonych nienawiścią i wrogością do Mongołów fragmentów chińskich i zagranicznych prac. Od przyjazdu na step nie odważyłby się już deklamować wiersza generała Yue Feia (1103–1142) „Czerwona rzeka”, a szczególnie wersu „spragnieni, będziemy pili koczowniczą krew”. Bardzo chciał zrozumieć, skąd wzięły się wzajemne urazy między koczownikami i ludem rolniczym, i jakie jest źródło tej straszliwej siły, która pozwoliła kiedyś temu niewielkiemu narodowi wybuchnąć w historii z mocą atomu.

Chen Zhen wcale nie chciał opuszczać jurty Biliga, ale stada na żyznym stepie Olonbulag rozrastały się tak, że czasem po nowym miocie przekraczały trzy tysiące sztuk i jeden pasterz nie byłby w stanie ich upilnować. Trzeba je było podzielić i Chen Zhen ze swoim stadem musiał się przenieść i wraz z kolegami osiąść na swoim. Na szczęście osady nie były oddalone, w jednej słyszało się beczenie owiec i szczekanie psów z drugiej. Spotykali się rano i wieczorami, a jadąc w odwiedziny nie zdążyli nawet dobrze wygrzać siodła. Chen Zhen wciąż często odwiedzał ojca Biliga i ich rozmowy toczyły się dalej. Tym razem jednak chciał rozmawiać tylko o gazelach i wilkach.

Rozsunął wiszącą u wejścia derkę, wyhaftowaną w dobrowróżbne wzory, usiadł na grubym dywanie i napił się mlecznej herbaty.

– Nie zazdrość komuś, że upolował gazelę – powiedział Bilig. – Jutro wezmę cię ze sobą i będziesz ich miał cały wóz. Pochodziłem trochę po górach i wiem, gdzie są. I akurat będzie okazja, żebyś przypatrzył się dobrze watasze. O tym przecież marzysz, prawda? Wy, Chińczycy, jesteście tchórzliwi jak trawożerne owce, a Mongołowie są drapieżnymi wilkami. Przydałoby ci się trochę wilczej odwagi.

Następnego dnia o świcie Chen Zhen wraz z Biligiem udali się na południowy zachód w góry i tam przyczaili się na zboczu. Bilig nie wziął ani strzelby, ani psów, zabrał ze sobą tylko lunetę. Chen Zhen chodził z nim wcześniej polować na lisy, lecz pierwszy raz wyruszyli z pustymi rękami. Zapytał, czy mają ustrzelić gazelę z lunety, a stary roześmiał się tylko i nie odpowiedział. Lubił zaciekawić i zasiać ziarno niepewności u ucznia, któremu chciał przekazać swą wiedzę i sztukę.

Dopiero gdy przez lunetę wypatrzył bezszelestnie okrążające stado wilki, Chen Zhen zrozumiał, na czym polega ich polowanie. Bilig uśmiechnął się chytrze, a ucieszony Chen Zhen pomyślał, że jest zupełnie jak ten rybak z historii o małżu i brodźcu. Chociaż właściwie, on sam był tylko małym rybaczkiem, a prawdziwym rybakiem był Bilig, najodważniejszy, najmądrzejszy na stepie myśliwy, który zabrał go na wielki połów. Z chwilą, gdy Chen Zhen zauważył wilki, zapomniał o zimnie i krew w jego żyłach zaczęła krążyć szybciej, a groza tamtego pierwszego spotkania z watahą zaczęła powoli znikać.

Na suchym, zimnym, nieruchomym powietrzu, Chen Zhen prawie już nie czuł własnych stóp, a pod jego brzuchem coraz bardziej ciągnęło lodem. Ach, gdyby tak miał pod sobą wilczą skórę! Nagle coś sobie przypomniał i zdziwiony zapytał szeptem Biliga:

– Wszyscy mówią, że wilcza skóra jest najcieplejsza na świecie. Tyle się tu poluje na wilki, czemu nigdy u żadnego pasterza nie widziałem wilczej skóry? Nawet pasterze koni w najzimniejsze noce ich nie mają. Raz tylko, w domu Dordża, widziałem u niego i jego ojca ochraniacze z wilczej skóry, naciągane futrem do wierzchu na spodnie ze skóry barana. Mówił, że są najlepsze na reumatyzm i że nosi je od kilku miesięcy, i jak przedtem nogi nigdy mu się nie pociły, tak teraz się pocą. Ojcze, przecież Eedż (mama) też ma reumatyzm, czemu jej nie zrobisz takich ochraniaczy z wilczej skóry?

– Rodzina Dordża to Mongołowie z Mandżurii – odparł Bilig. – U siebie uprawiali ziemię i mieli kilka owiec czy krów. W Mandżurii jest dużo Chińczyków, więc przejęli chińskie obyczaje. Ci przyjezdni zapomnieli mongolskich bogów, zapomnieli przodków i swych korzeni. Jak ktoś umrze, wkładają go do drewnianej skrzyni i zakopują w ziemi, zamiast oddać go wilkom. Nic dziwnego, że mają czelność nosić ochraniacze z wilczej skóry. Na stepie skóra i futro wilka są najgrubsze, najgęstsze i najcieplejsze, i nawet dwie owcze skóry razem nie chronią tak dobrze przed zimnem. To Tenger nachylił się nad wilkami i dał im to najcieplejsze futro. Ale ludzie na stepie nigdy nie używali wilczych skór, bo Mongołowie szanują wilki. Kto ich nie szanuje, nie jest prawdziwym Mongołem. Mongoł, choćby miał zamarznąć na śmierć, nigdy nie będzie spał na wilczej skórze, a gdyby to zrobił, obraziłby bogów i jego dusza nie uniosłaby się do Tengera. Jak myślisz, czemu Tenger otacza wilki opieką?

– Czy chodzi o to, że wilki to opiekuńcze duchy stepu? – zapytał Chen Zhen.

Stary zmrużył oczy w uśmiechu.

– Słusznie! Tenger jest ojcem, a step matką. Wilki zabijają tylko tych, co szkodzą stepowi. Dlatego Tenger o nie dba.

Wilki się poruszyły, więc obaj skierowali lunety w ich kierunku, ale zwierzęta znów pochyliły głowy i znieruchomiały. Chociaż Chen Zhen uważnie przeczesywał wzrokiem trawy, nie zauważył już żadnego ruchu. Bilig podał mu swoją lunetę, żeby mógł lepiej widzieć przez podwójne szkła lornetki, którą przecież pierwotnie były ich „lunety”. Ta rozdzielona na dwie „lunety” lornetka, stanowiła kiedyś część wyposażenia radzieckiego wojska. Dwadzieścia lat temu Bilig znalazł ją na polu bitwy radziecko-japońskiej.

Step Olonbulag, który graniczy z Mongolią Zewnętrzną, znajduje się na południowy zachód od łańcucha Wielkiego Chinganu, dokładnie na północ od Pekinu. Od niepamiętnych wieków stanowił szlak łączący od południa Mandżurię i mongolskie stepy, i był terenem walk wielu ludów i koczowniczych plemion. Tu też stykały się, kryjąc w sobie potencjalny konflikt, osiadłe rolnictwo i nomadzkie pasterstwo. W czasie drugiej wojny światowej za północną granicą doszło do wielkiej bitwy radziecko-japońskiej, a pod koniec wojny wielka armia radziecko-mongolska szła tędy na Mandżurię. Po dziś dzień są tu głębokie jak koryta wyschłych rzek koleiny po radzieckich i japońskich czołgach, a także porzucone wraki pojazdów pancernych. W niemal każdej pasterskiej rodzinie ktoś miał radziecki albo japoński bagnet, manierkę, szpadel, hełm, lornetkę lub jakąś inną część wojskowego wyposażenia. Żelazny łańcuch, którego Galsmaa używała do przywiązywania wołów, pochodził z radzieckiej ciężarówki. Ale z tego wszystkiego pasterze najbardziej sobie cenili lornetki, które stały się ważnym narzędziem ich pracy i które mieli zwyczaj rozdzielać na dwie pojedyncze „lunety” – po pierwsze dlatego, że były mniejsze, a po drugie, wydawały się im w ten sposób praktyczniejsze.

Pasterze mają szacunek dla rzeczy, których sami nie umieją zrobić. Ich wzrok, choć dobry, nigdy nie dorównywał oczom wilków, a lunety dawały im przewagę. Bilig powiedział, że odkąd je mają, zwierzyny jest jakby więcej i dużo łatwiej znaleźć zagubione konie.

– Ale – dodał – wilkom też wzrok się polepszył. Jeśli patrzysz na nie przez lunetę, czasem przez szkło zobaczysz, że spoglądają ci prosto w oczy.

Chen Zhen dostał lunetę od Biliga, co wzbudziło wielką zazdrość jego syna, Bata, który choć był przecież pasterzem koni, miał tylko krajową lornetkę. Radziecka luneta była tak stara, że w wielu miejscach jej szorstka, jakby pokryta ziarnem, miedziana powłoka wytarła się na gładko, ale miała bardzo silne szkła doskonałej jakości. Chen Zhen był nią zachwycony, trzymał ją owiniętą w czerwoną chustę i rzadko jej używał. Zabierał ją ze sobą tylko na poszukiwanie zaginionych krów albo koni, albo kiedy wybierał się z Biligiem na polowanie.

Teraz przyglądał się przez nią wilkom. Odkąd otrzymał to myśliwskie „oko”, przebudziła się w nim uśpiona natura łowcy. Przodkowie całej ludzkości byli myśliwymi, myślistwo to pierwsza i najdłużej trwająca rola, którą człowiekowi przyszło odegrać na świecie. Chen Zhen pomyślał, że skoro z nowoczesnej stolicy przyjechał tu, na pierwotny step, powinien skorzystać z okazji i spróbować jak smakuje ta najpierwsza rola. Miał wrażenie, że w nim samym myśliwska natura przebudziła się za późno i bardzo żałował, że jest potomkiem rolniczego narodu, który przez dziesiątki, a może setki pokoleń żywił się zbożem i przez to utracił waleczność swych koczowniczych praprzodków, cesarzy Płomiennego i Żółtego, i stał się tchórzliwy jak owce. Nie miał już w sobie natury myśliwych, przeciwnie – z łowcy sam stał się zwierzyną.

Wilki wciąż nie zdradzały chęci ataku i ten ich stoicki spokój zaczynał go niecierpliwić.

– Czy one dzisiaj zamkną pierścień, czy nie? – zapytał. – Czy chcą zaczekać z atakiem, aż się ściemni?

– W walce konieczna jest cierpliwość – odpowiedział Bilig ściszonym głosem. – Wszelka okazja objawia się tylko cierpliwym ludziom i zwierzętom, i tylko cierpliwość pozwala wykorzystać tę właściwą. Jak to się stało, że Czyngis-chan, mając tak niewiele wojska, potrafił pokonać niezliczone armie królestwa Jin i tylu innych państw? Nie wystarczy sama wilcza siła, konieczna jest jeszcze wilcza cierpliwość. Nawet najliczniejszy i najpotężniejszy wróg musi się kiedyś pomylić. Kiedy najlepszy koń się pomyli, dopadnie go nawet mały wilk. Bez cierpliwości nie byłoby ani wilków, ani myśliwych, ani Czyngis-chana. Ciągle mówisz, że chcesz rozgryźć wilki i zrozumieć Czyngis-chana. Więc bądź cierpliwy i leż spokojnie.

W głosie Biliga pobrzmiewał gniew i Chen Zhen nie miał odwagi już o nic pytać. Postanowił ćwiczyć się w cierpliwości. Skierował lunetę na jednego z wilków, któremu przypatrywał się już kilkakrotnie. Zwierzę leżało jak martwe, nie czyniąc najmniejszego ruchu. Po chwili Bilig odezwał się łagodniej:

– Poleżałeś tu trochę i wiesz już, na co czekają?

Chen Zhen potrząsnął głową, a stary wyjaśnił:

– Czekają, aż gazele się najedzą i będą ociężałe.

– Naprawdę są takie mądre? – zdziwił się chłopak. – Wiedzą, że najedzonym gazelom trudno się będzie ruszać?

– Chińczycy nic nie wiedzą o wilkach. Są bystrzejsze od ludzi. Jak ci się wydaje, czy wilk potrafiłby w pojedynkę upolować dużą gazelę?

Chen Zhen pomyślał i odparł:

– Gdyby było ich trzy, dwa ścigałyby gazelę, a jeden przyczaiłby się w zasadzce i wtedy pewnie by ją dopadł. Ale w pojedynkę nie dałby rady.

Bilig pokręcił głową.

– Wierz albo nie, ale jeden dobry wilk z pewnością by sobie poradził.

– No, ale jak? Nie umiem sobie tego wyobrazić.

– To jest prawdziwy majstersztyk – rzekł Bilig. – Za dnia wilk upatruje sobie gazelę, ale jej nie rusza. Kiedy się ściemnia, gazela znajduje sobie miejsce osłonięte przed wiatrem i miękkie od trawy, i kładzie się spać. Wilk nadal się do niej nie zbliża, bo nawet w czasie snu jej nos i uszy pozostają czujne – najmniejszy ruch i gazela zerwie się do ucieczki. Wilk czeka całą noc, leży niedaleko i ani drgnie. Kiedy nadchodzi świt, pęcherz gazeli jest napęczniały od moczu, i to jest właściwy moment do ataku. Gazela nie może sikać w biegu i wkrótce pęcherz zaczyna jej pękać, łapią ją kurcze u nóg i nie może biec. Nawet najszybsza gazela musi się wtedy zatrzymać, a stare wilki wiedzą, że to jest właśnie ten jedyny moment, kiedy można ją schwytać. Tylko najbystrzejsze gazele rozumieją, że trzeba w nocy opuścić wygrzane legowisko i wstać, żeby opróżnić pęcherz. Te nie muszą bać się wilków. Myśliwi na Olonbulag wychodzą raniutko, żeby zabrać zabite przez wilki gazele, a gdy rozetną im brzuch, w środku zawsze jest pełno moczu.

Chen Zhen roześmiał się:

– W życiu bym nie pomyślał, że wilki są zdolne do takich sztuczek. To się nazywa cierpliwość! Ale mongolscy myśliwi są nawet od nich sprytniejsi!

Bilig pojaśniał z zadowolenia:

– Uczymy się od wilków, więc nie może być inaczej.

Większość gazeli podniosła wreszcie głowy. Ich „bębny” wydęły się jeszcze bardziej, napięte mocniej niż przy pełnym po całej nocy pęcherzu. Niektóre musiały szeroko rozstawiać nogi, nie mogąc ich już utrzymać prosto. Bilig przyjrzał się im przez lunetę i rzekł:

– Już nawet paść się nie mogą. Patrz, wilki zaraz się ruszą.

Chen Zhena ogarnęło zdenerwowanie. Wataha otoczyła już gazele półokręgiem zamykającym je od północy, wschodu i zachodu. Po południowej stronie znajdowało się pasmo gór i Chen Zhen przypuszczał, że część wilków ukrywa się z tyłu za nim. Kiedy rozpocznie się atak i gazele popędzą ku górom, wpadną prosto na oczekujące je drapieżniki, a kiedy z trzech stron dołączy do nich pogoń, zacznie się rzeź okrążonych. Ponieważ słyszał od pasterzy, że ścigające gazelę wilki często tak właśnie postępują, spytał:

– Ojcze, ile wilków jest za górą? Jeśli jest ich za mało, to niewiele im się uda upolować.

Bilig odparł z podstępnym uśmiechem:

– Za górą nie ma wilków. Dowódca by ich tam nie posłał.

– No, to jak zamkną okrążenie? – zdumiał się Chen Zhen.

– W tej sytuacji okrążenie z trzech stron jest lepsze niż z czterech – uśmiechnął się stary.

– Nadal nie rozumiem. Co właściwie chcą zrobić?

– Za tymi górami są słynne na Olonbulag wielkie śnieżne zaspy. To zbocze jest od nawietrznej i kiedy zerwie się wiatr, śnieg się na nim nie utrzyma i cały zostaje zwiany za górę. Z tyłu jest więc głęboka niecka wypełniona śniegiem, na obrzeżach głębokim do pasa, ale w środku dałoby się schować drzewce z chorągwią. Poczekaj, a zobaczysz – wilki za chwilę zagonią gazele za górę i tam się za nie wezmą. Co sądzisz o takiej strategii?

Chen Zhenowi nagle pociemniało w oczach, jakby sam wpadł w głęboką śnieżną zaspę. Pomyślał, że gdyby sam był chińskim żołnierzem z przeszłości, nigdy by się nie domyślił, że czeka na niego tak podstępna zasadzka. Zaczynał rozumieć, dlaczego zawsze zwycięski wewnątrz kraju, wielki mingowski generał Xu Da (1332–1375), który potrafił przepędzić Mongołów z powrotem na step, tutaj stracił niemal całą swoją armię. A także dlaczego inny z mingowskich generałów, Qiu Fu (1343–1409), dowodząc wielotysięczną armią, doszedł aż do rzeki Kerulen w dzisiejszej Mongolii Zewnętrznej, wprowadził swój oddział prosto w zasadzkę i sam zginął, a jego armia poszła w rozsypkę i mongolska jazda wybiła ją do nogi.

– W wojnie wilki są mądrzejsze od ludzi – powiedział Bilig. – Mongołowie nauczyli się od nich polowania, sztuki okrążania i wojny. Tam, gdzie wy żyjecie, nie ma wiele wilków, więc i walczyć nie potraficie. W wojnie nie wystarczy ani wielkie terytorium, ani wielkie armie. Zwycięstwo zależy od tego, czy jesteś wilkiem, czy owcą.

I nagle zaczęło się. Dwa potężne wilki, prowadzone przez basiora o siwej szyi i piersi, jak błyskawice ruszyły w kierunku małego wzniesienia na zachodniej krawędzi pierścienia, gdzie pozostało już ostatnie niedomknięte miejsce. Zajmując to wzniesienie, ostatecznie zamknęły okrążenie. Ich nagły ruch był najwyraźniej sygnałem do natarcia i nieruchoma do tej pory wataha poderwała się z zarośli i ruszyła na gazele z trzech stron – od wschodu, zachodu i północy. Chen Zhen nigdy jeszcze nie miał okazji oglądać tak gwałtownego uderzenia.

Gdy ludzkie wojsko rusza do natarcia, krzyczy „Hurra” albo „Do ataku!”; psia sfora także wspomaga się szczekaniem i warczeniem, które ma zwiększyć jej siłę i przerazić przeciwnika, ale wszystko to są oznaki strachu i niewiary we własne siły. Wilki atakują w całkowitym milczeniu, bez żadnego „okrzyku”, żadnego szczekania. A jednak na całym świecie nic nigdy nie napełniało serc ludzkich i zwierzęcych równie pierwotną i straszliwą grozą, jak to jedno słowo: „Wilki!”

Szły przez zarośla jak wicher, albo jak prujące fale torpedy, uzbrojone w najostrzejsze na świecie kły i najstraszniejsze w świecie oczy. Przejedzone gazele rozproszyły się w panice. Szybkość jest ich główną bronią i gdy ją straciły, zmieniły się w zwykłe stado owiec, albo po prostu w mięso. Chen Zhen pomyślał, że widok watahy musiał je przerazić bardziej nawet niż jego, gdy pierwszy raz spotkał się z wilkami. Wielu z nich dusze też pewnie już uciekły i poleciały prosto do Tengera. Niektóre stały nieruchomo, innym zginały się nogi, jakby chciały uklęknąć na ziemi, z wypadłymi ze strachu językami i drżącymi ogonami.

Chen Zhen był pod głębokim wrażeniem wilczej mądrości, cierpliwości i dyscypliny. Tak doskonale umiały zapanować nad głodem i żądzą, i cierpliwie wyczekując swej najlepszej od lat okazji, bez trudu pozbawiły gazele ich broni.

Nagle umysł mu się rozjaśnił i pojął, w jaki sposób ten wielki, niepiśmienny wojownik Czyngis-chan, a razem z nim, przed nim i po nim równie niepiśmienni lub ledwie umiejący czytać dowódcy Quanrongów, Hunów (Xiongnu), Tunguzów (Xianbei), Turków (Tujue), Mongołów, a wreszcie Dżurdżenów, umieli pokonać i złamać to wielkie chińskie imperium, które przecież wydało z siebie świętego patrona wszystkich strategów świata, autora „Sztuki wojennej Sun Zi”. Pojął, jak mogli podbijać ten kraj i zmieniać jego dynastie. Terminowali u najlepszych mistrzów, biorąc w ich szkole naoczną, poglądową lekcję wojny, i od dawna mieli wiele okazji praktykować w starciach z doborową wilczą armią. Miał wrażenie, że lekcja, którą otrzymał przez te kilka godzin, była lepsza i silniej podziałała na jego charakter niż wiele lat lektury Sun Zi czy Clausewitza. Od dzieciństwa zakochany był w historii i od zawsze fascynowała go jedna z jej największych zagadek: skąd wziął się wojenny geniusz maleńkiego narodu, który potrafił zagarnąć Azję i Europę, i stworzyć największe w historii świata imperium mongolskie? Wiele razy pytał o to Biliga, a ten niewykształcony, ale obdarzony głęboką mądrością i wiedzą stary człowiek, nauczał go powoli, stopniowo, posługując się najstarszą i najlepszą jednocześnie metodą. Chen Zhen poczuł wielki szacunek dla wilków i dla otaczających kultem wilczy totem stepowych koczowników.

Poglądowa lekcja wojny trwała nadal.

Gazelom w końcu udało się poderwać. Tylko stare, doświadczone na wielu polach bitwy osobniki umiały się oprzeć nęcącemu zapachowi zielonej, zimowej trawy i napełniały żołądki tak, by nie osłabić swojej zdolności do biegu. Instynktownie obróciły się i pobiegły w to jedyne miejsce, gdzie nie było wroga – na górę, zachęcając resztę, by ratowała się razem z nimi. Ale z przepełnionymi brzuchami, w głębokim śniegu i na stromym zboczu, gazele znajdowały się w tragicznej sytuacji. To była prawdziwa rzeź, ale też i kara mądrych wymierzona głupim i beztroskim, a w oczach Biliga było to też spełnienie woli Nieba i dobry uczynek na rzecz stepu.

Wilki nawet nie spojrzały na te, które nie mogły biec z przejedzenia albo same padły na ziemię, ale pogoniły za zebranym stadem. Dopadły kilku większych i rozerwały im gardła, aż czerwona jak płomień krew trysnęła do góry i rozlała się po trawie, a w zimnym powietrzu natychmiast zaczęła unosić się jej lepka woń. Obdarzone bystrym wzrokiem i wrażliwym węchem gazele od razu zareagowały na tę demonstrację siły i w panice ruszyły na zbocze. Stado pod przywództwem kilku wielkich samców wbiegło na szczyt i tam zatrzymało się gwałtownie; zatoczyło kilka kółek, wahając się, czy zbiec w dół. Najwyraźniej przewodnicy stada zdawali sobie sprawę, czym jest ta wielka, pozbawiona choćby źdźbła trawy, biała przepaść. Stare gazele, nie gorzej niż wilki obeznane ze stepem, przejrzały wilczy plan.

I nagle, zbite na szczycie w kupę stado obróciło się i jak błotna lawina runęło z powrotem w dół. Kilkanaście wielkich kozłów, rozważywszy oba niebezpieczeństwa, postanowiło wybrać to za plecami. Chciały przedrzeć się przez linię wroga i zebrawszy siły, z determinacją rzuciły się do walki na śmierć i życie. Biegły w zwartych grupkach, jeden przy drugim, ocierając się bokami i pochylając nisko swe ostre jak piki rogi, prosto naprzeciw wilkom, a pozostałe trzymały się tuż za nimi. Chen Zhen znał już gazele rogi. Na stepie pasterze wykorzystywali je w obróbce skór i posługiwali się nimi jak szydłami – dość ostrymi i twardymi, by przebić skórę wołu, a co dopiero wilka. Ta rozpaczliwa szarża przyniosła natychmiastowy skutek i gazele, jak żółta fala powodzi wylewająca się przez zerwany wał, przedarły się przez linię ścigających. Chen Zhen zaniepokoił się, że oznacza to klęskę wilków, ale zobaczył, że ich wódz stoi niedaleko wyrwy, a z jego postawy bije niewzruszony spokój. Był niczym śluzowy, który świadomie spuszcza za wysoką wodę, niemożliwą już do utrzymania przez tamę. Gdy zdolne do szybkiego biegu, ostrorogie gazele wydostały się z okrążenia, przywódca wilków wraz z towarzyszami znowu je domknęli, a wewnątrz pozostały tylko zwierzęta pozbawione szybkości, broni i rozumu. Utraciwszy przywódców, niezorganizowane i przerażone stado pod kolejnym naporem wilków ponownie odwróciło się i wbiegło na szczyt, a stamtąd, ciężko dysząc, zaczęło zsuwać się w głąb śnieżnej doliny. Chen Zhen aż za dobrze wiedział, co czeka tam te stworzenia o wielkich brzuchach i wysmukłych nogach.

Wilki i gazele znikły za linią gór, a na zbryzganym posoką placu zapanował spokój. Leżało tu tylko kilka trupów i niedobitki, które próbowały jeszcze wstać. Od początku natarcia do tego momentu, obława trwała niespełna dziesięć minut. Chen Zhen cały czas wstrzymywał oddech i serce tłukło się w nim niespokojnie. Bilig wstał, przeciągnął się i usiadł po turecku na kępie traw za kryjówką. Z wysokiego, filcowego buta wyciągnął fajkę na długim cybuchu, z nefrytowym ustnikiem. Nabił ją tytoniem, zapalił, po czym przysłoniwszy żarzącą się tabakę pokrywką ze srebrnej republikańskiej monety, głęboko się zaciągnął. Chen Zhen wiedział, że gdy Bilig był młody, kupił tę fajkę od chińskiego kupca z Zhangjiakou za dwadzieścia lisich skór. Chłopcy z wykształconej młodzieży uważali, że kupiec go oszukał, ale Bilig bardzo lubił swoją fajkę. Powiedział, że tamten też się napracował, pokonał taką długą i niebezpieczną drogę, a gdyby się natknął na bandytów, mógłby się nawet rozstać z życiem.

Zaciągnąwszy się kilka razy, rzekł:

– Jak dopalę do końca, wracamy do domu.

Chen Zhen był wciąż jeszcze podniecony polowaniem.

– Nie zejdziemy za górę popatrzeć? Chciałbym zobaczyć, ile upolowały.

– Jest nas tylko dwóch, nie boisz się? – odpowiedział stary. – Zresztą i tak wiem, bez chodzenia. Co najmniej kilkaset. Poza młodymi i chudymi, i tymi, którym szczęśliwym trafem udało się wydostać. Wszystkie pozostałe już są u Tengera. Nie obawiaj się, wilki wiele nie zjedzą, cała brygada nie dałaby rady zabrać wszystkich.

– A czemu młode i chude mogły uciec? – zapytał Chen Zhen.

Bilig zmrużył oczy.

– Bo młode i chude są lekkie, nie zapadają się w śnieg, więc potrafią znaleźć jakąś drogę, a wilki nie będą ich ścigać. – Bilig roześmiał się. – No, synku, poznałeś dzisiaj dobrą stronę wilków. Nie tylko wyręczają człowieka w opiece nad stepem, ale dają nam też noworoczne prezenty. To będzie dla nas dobry rok. Kiedyś wszystkie gazele zabite przez wilki szły do właścicieli stad, książąt i bogaczy, ale od wyzwolenia należą już do pasterzy. Według prawa Olonbulag, należą do tego, kto pierwszy je znajdzie, a ponieważ to my dwaj je znaleźliśmy, jutro wasza jurta dostanie najwięcej. W Mongolii za dobry uczynek trzeba się odwdzięczyć, ale wystarczy, że przestaniesz z innymi Chińczykami wyrzekać na wilki.

Chen Zhen tak się cieszył, że chciałby już iść po wóz, by zwieźć gazele do domu.

– Przez te dwa lata na stepie dużo wycierpiałem od wilków – powiedział. – Nigdy bym nie pomyślał, że kiedyś tak na nich skorzystam.

– Mongołowie odnieśli wiele korzyści dzięki nim. – Bilig wstał, podniósł pałkę i wskazując nią odległą górę, dodał: – Za tamtą górą jest jeszcze jedna, która nie należy już do naszych pastwisk, ale jest bardzo sławna. Starzy ludzie opowiadają, że tam walczył wielki generał Czyngis-chana, Mukali. Któregoś razu zapędził w śnieżne zaspy wielotysięczną jazdę państwa Jin. Następnego roku, wiosną, wielki chan przysłał ludzi, żeby zebrali łupy i okazało się, że mieczy, pik, łuków i strzał, żelaznych hełmów i zbroi, siodeł i strzemion było tyle, że usypali z nich wielką górę. Nauczył się tego od wilków. W większości swoich bitew Mongołowie posłużyli się strategią poznaną u wilków.

– Ależ tak! Oczywiście! – krzyknął Chen Zhen. – Najmłodszy syn Czyngis-chana, Tołuj, dowodził bitwą na Górze Trzech Szczytów w Henanie. Miał tylko trzydzieści tysięcy konnicy, a rozbił w puch liczące dwieście tysięcy główne siły państwa Jin, które po tej klęsce ostatecznie padło. Tołuj, widząc, że armia Dżurdżenów jest silna i potężna, nie atakował, ale jak wilk czekał na swoją szansę. Zaczekał, aż spadną wielkie śniegi i kazał swojemu wojsku ukryć się w ciepłym miejscu. Kiedy armia Jin była już półżywa z zimna, otoczyli ich i uderzyli. Tak samo jak wilki dzisiaj, Tołuj nie posłużył się mieczem, ale pozwolił, by wiatry i śniegi wykończyły wroga. Miał wilczą żądzę krwi, wilczą cierpliwość, drapieżność i odwagę. Przecież jazda Dżurdżenów to też nie były ciury, podbili wielkie państwo Kitanów i pokonali Północnych Songów, zajęli połowę Chin i jeszcze uprowadzili dwóch chińskich cesarzy. Tołuj miał tylko kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, a odważył się okrążyć tak wielką armię. W chińskich książkach o wojskowości pisze się, że na okrążenie można się zdecydować tylko pod warunkiem dziesięciokrotnej przewagi liczebnej, ale wojska mongolskie były jak wilki, jeden ich żołnierz liczył się za stu. Przekonałeś mnie całkowicie. A wtedy cały świat też się o tym przekonał.

Bilig postukał fajką i rzekł z uśmiechem:

– A więc wiesz o tej bitwie? A jednak jest coś, czego nie wiesz. Śnieg padał wtedy przez trzy dni i trzy noce, a czemu tak było? Tenger zesłał te śniegi. Szamani w wojsku Tołuja wybłagali je u niego. Tak mówią mongolskie legendy. Państwo Jin było wielkim wrogiem Mongołów i razem ze swoimi sprzymierzeńcami, Tatarami, zabili ojca Czyngis-chana, Jesügeja, i jego wuja Ambakaja, którzy zginęli straszną śmiercią. Dopiero ta bitwa uśmierzyła gniew Mongołów, bo zemsta się dokonała. Sam widzisz, Tenger jest zawsze po stronie wilków – stary zaczął się śmiać, a twarz pofałdowała mu się jak owcza wełna.

Gdy doszli do wąwozu za górą, kary koń na widok swego pana zaczął radośnie podrzucać głową. Chen Zhen, jak zawsze, gdy widział swego wybawcę, zaczął klepać go po czole, by wyrazić mu wdzięczność, a kary potarł łbem o jego ramię. Ale w tym momencie Chen Zhen odczuł dziwny impuls – nagle zapragnął poklepać tak po głowie wilka.

Zdjęli z nóg koni pęta z wolej skóry, wskoczyli na siodła i truchtem ruszyli do domu.

Bilig podniósł głowę i spojrzał w niebo.

– Tenger ma nas w swej opiece. Jutro nie będzie śnieżycy. Gdyby zerwała się dziś wieczorem, nie dostałaby się nam ani jedna gazela.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wilczy totem

Подняться наверх