Читать книгу Wszystkie barwy słońca. Historie prawdziwe własnoręcznie uszyte - Joanna Wieczorek - Страница 11
MAURITIUS. Złote sandały podróżniczej przemiany i życiowej odmiany
ОглавлениеCo to były za szalone czasy całkowitego zagubienia, zaślepienia i niezrozumienia własnej kobiecej natury! Miałam wówczas szalone 26 lat, wielkie ego, przykrótką mini i wysokie szpile na nogach. Do tego długie, farbowane na blond włosy sięgające do połowy pleców. Wszystko to nie dla siebie, lecz dla pewnego szanowanego i poważanego, bystrego i inteligentnego, wygadanego i brylującego na salonach, lecz bezdusznego korporacyjnego hochsztaplera.
Wyjazd na Mauritius sponsorowała międzynarodowa amerykańska firma informatyczna, jeden z potentatów w branży z oddziałami w Polsce. Był to parodniowy pobyt dla wybranych pracowników z osobami towarzyszącymi. Metoda na uspokojenie i zrelaksowanie zaniedbanych żon, konkubin, partnerek czy kochanek przepracowanego i rzadko w domu obecnego, dominującego w firmie, męskiego grona.
Dzień przed wylotem poszłam na czarną hennę brwi i rzęs. Kosmetyczka przesadziła i wyszłam z salonu z kruczoczarną oprawą oka. W zestawie ze zbyt mocno utlenionymi na blond włosami – fuszerka fryzjera dzień wcześniej – wyglądałam komicznie, a może nawet kosmicznie. Byłam jak malowana lala, która z jakiejś odległej przestrzeni międzygalaktycznej wybrała się na Ziemię na imprezę disco lub urwała się z krzaka dziwów natury. Dziś wspominam tamten czas ze śmiechem, wówczas z zakłopotaniem stałam w hali odlotów.
W przyrodzie istnieje zjawisko tzw. cofki, gdy cofająca się fala morska podcina człowieka i ciągnie go po dnie w głąb morza. Tamten roczny czas relacji z pewnym panem był moją „cofką”. Stał się rywalizacją dwóch ego: jego i mojego, ale nie partnerską współpracą. Nie miał szans przetrwać ani wydać dobrej jakości owocu. A zgniłek nikt nie lubi.
Mauritius z kolei był moim pierwszym kontaktem z kulturą Indii, od wielu lat wyglądaną i wyczekiwaną. Wyspa została odkryta przez Portugalczyków w XVI wieku, przechodziła następnie w ręce Holendrów, Francuzów i Brytyjczyków. Ci ostatni znieśli niewolnictwo i zaczęli ściągać robotników z Indii, z czego powstał lokalny wielokulturowy tygiel.
Dzień po przylocie nasza damsko-męska grupa została zawieziona na piaszczysty brzeg Oceanu Indyjskiego, którego wody oblewają wyspę. Wsiedliśmy na podstawione katamarany, a po niedługim rejsie z nich wysiedliśmy prawie na środku morza. Zeskoczyliśmy wprost na bezludną wyspę i przybrzeżną mieliznę. Był odpływ. Żar lał się z nieba, ciepła woda przyjemnie nas kołysała, nie wychładzała. Męska część ekipy od razu przystąpiła do drinkowania, niektóre panie się przyłączyły. Pluskaliśmy się na tej mieliźnie w kołach ratunkowych i specjalnych wodnych oponach. Niby raj, lecz dla mnie zbyt hałaśliwy. Wypatrywałam delfinów. Nie ma i nie będzie – dowiedziałam się. Nikt nie lubi głośnej korporacyjnej grupy. Lokalni panowie rozpoczęli serwowanie, wprost z plastikowego wiadra, świeżych surowych małży. Oboje pozbawieni uśmiechu – panowie i małże. Ci pierwsi wykonują swoją pracę za marne pieniądze, ci drudzy skrapiani sokiem z cytryny umierają, wykręcając się w męczarniach. Grupa się cieszy, bo się alkoholizuje w tak bajecznym otoczeniu przyrody, będącym marzeniem wielu ludzi. Za parę dni wrócą do pracy, by zasiąść przy swoim metrze kwadratowym brązowego lub szarego plastikowego albo drewnianego biurka. Szczęściarze, którzy będą mieli swój fragment. Dla pozostałych, tych mobilnych, jest „hot desk”, czyli system rotacyjny kawałka posiadanej na moment przestrzeni.
Przed powrotem do kraju obkupiłam się w indyjskie przyprawy i… złociste sandały w stylu „na bogato”. Wypatrzyłam je w jednym z lokalnych sklepików i zapiałam z zachwytu. Od lat uwielbiałam indyjskie elementy garderoby i biżuterii. Włożyłam sandały i natychmiast poczułam się jak gwiazda filmowa z Czasem słońce, czasem deszcz w reżyserii Karana Johara, tegorocznej najdroższej bollywoodzkiej produkcji, wypełnionej efekciarskim przepychem i nieprawdopodobną dawką kiczu. Mimo że również gra aktorów jest w nim przerysowana, film tak wciąga, że trudno nawet na moment podnieść się z fotela. Podobnie jak moje życie w tamtym okresie, kiedy byłam przyklejona do wygodnej i efektownej sofy.
Po powrocie z Mauritiusa odkleiłam się od tamtego ego, rozstałam z Panem Zwinnym oraz jego „skórą, furą i komórą”. Zabrałam z mieszkania kwiaty i poręczną walizeczkę. Nie uwierzył, że można go tak zostawić, odejść od bożyszcza, strącić z piedestału. Zaczął się starać i zabiegać. Dałam mu drugą szansę, jak się okazało, na króciutko. Pan Zwinny, na własne tym razem życzenie, zwinął się szybko jak rulonik hodowlanej trawy i od tamtej pory nie widzieliśmy się.
Po rozstaniu z Panem Zwinnym stworzyłam listę szczegółowych cech idealnego dla mnie mężczyzny, zgodnie z trendem „musisz wiedzieć, czego konkretnie chcesz, dopiero wtedy możesz to przyciągnąć do swojego życia”. Siadłam i wzięłam się do pisania Listy konkretów. Wszystkie cechy tego Nowego, czyli mężczyzny mych marzeń, były dokładnym przeciwieństwem tych, które występowały w poprzedniej relacji. W ten sposób tworzyłam związki, gdy miałam szalone dwadzieścia kilka lat. Poznawałam to, co było dla mnie ważne, przez wcześniejszą konfrontację z tym, czego nie chciałam. Nie znałam siebie i swoich preferencji, a życie dawało mi cenną lekcję, pokazując wyraźne przeciwieństwa. Czasem by poznać, co lubimy, musimy najpierw doświadczyć tego, czego nie lubimy.
Gdy skończyłam pisać, Lista konkretów zawierała jedynie kilka punktów. Tam, gdzie Pan Zwinny był weekendowo rozproszony na wszystkich wokół, ale nie na nas, chciałam, byśmy z Panem Nowym mieli czas i uwagę dla siebie. Pan Zwinny nie chciał podróżować w dalekie kraje, więc z Panem Nowym oczami mojej wyobraźni przemierzałam pola ryżowe. Błyskotliwego i wygadanego Pana Zwinnego podmieniłam na spokojnego, inteligentnego i z sensem mówiącego Pana Nowego. Zrobiłam swoje i odłożyłam listę na bok. Zajęłam się codziennym życiem.
Potrzebowałam konkretnej zmiany. Poszłam do fryzjera. Gdy od niego wyszłam, odkryłam, że ścięcie długich włosów, które kumulują w sobie mnóstwo przeżyć i różnych wspomnień z przeszłości, może być cudownym, uwalniającym i oczyszczającym przeżyciem!
Postanowiłam również wrócić do naturalnego koloru, nie mając pojęcia, jakim, po prawie dziesięciu latach farbowania, on się okaże. Pierwszy raz zmieniłam kolor włosów w wieku siedemnastu lat. Zaszyta w domowej łazience nałożyłam na głowę proszek Rubina, naturalną indyjską farbę do włosów. Utraciłam wówczas swój piękny naturalny odcień ciemnego blondu, zyskując na parę lat brązoworudy kolor rodem z Indii. Potem był paroletni epizod przyjemnego blondu, zakończony przetlenionym „mauritiusem”.
Dzisiaj, kilkanaście lat później, mam włosy długie do pośladków. Po prostu przestałam je ścinać i skoncentrowałam swoją uwagę na innych elementach codzienności. Muśnięte pędzlem tropikalnego słońca moich wszystkich podróży przez życie uzyskały odcień ciepłego kasztanowego brązu. Moje dzisiejsze włosy są szczęśliwe i zrelaksowane, bo niefarbowane. Tych srebrnych mam tylko kilka, lecz gdy kiedyś moja głowa całkowicie pokryje się srebrem, zrobię rytuał przejścia do Czasu Srebra. Zaproszę do siebie kobiety, upichcimy pyszne jedzenie i wspólnie obejrzymy film Diabeł ubiera się u Prady z Meryl Streep. Po czym przewietrzę ponownie swoją garderobę, otulę się luksusem barwnych, dobrej jakości tkanin i udekoruję egzotyczną biżuterią.
Parę miesięcy po wyprowadzce od Pana Zwinnego odzyskałam na nowo siebie i z radością przywitałam powrót dobrego samopoczucia. Niedługo potem do złocistych sandałów z Mauritiusa dokupiłam błyszczące spodnie w stylu arabskim, z gumką w kostce. W tym kompletnym stroju, całkowicie ozłocona i oświecona, pewnego wieczora wracałam ze znajomymi z domowej imprezy i pokazu slajdów podróżniczych. Nasyciłam oczy widokami pięknych zakątków ziemi i pogłębiłam tęsknotę za zamorskimi, dalekimi wyprawami. Wciąż jednak nie miałam z kim ich realizować, a sama nie chciałam.
Brama nowoczesnego osiedla była już zamknięta. Pozostał przeskok przez płot. Zrobiłam to bez wahania, nie zdejmując ze stóp żadnego ze złocistych sandałów. Zawsze lubiłam się wspinać na drzewa i pokonywać lub przeskakiwać wszelkie przeszkody życiowe. Mój wyczyn tamtego wieczora, ponoć nieadekwatny do stroju, według oka pewnego pana, wzbudził jednak jego zainteresowanie na tyle, że odmienił moją przyszłość i spełnił dawne życzenie. Od tamtego wieczora w złocistych sandałach zaczęła się w moim życiu nowa era: mężczyzn i egzotycznych wyjazdów.
Marzenia to podstawa urzeczywistnienia – Luksus Wizjonera.
Marzenia o podróżowaniu, które nosiłam w sobie od wielu lat, w końcu zaczęły się materializować. Wytrwałość, determinacja i podejmowane działania powodowały ciągłe ukierunkowywanie strumienia energii życia na jeden cel. Uniwersalna podstawa kreacji własnej rzeczywistości przejawiła się w końcu w moim życiu. Przyciągnęłam odpowiednią osobę – Pana Światowida, mężczyznę z mojej Listy konkretów. Z nim realizacja tego, czego pragnęłam, stała się możliwa. Wówczas były to wyprawy poza Polskę. Kilkanaście lat później okazało się, że stały się one potężnym fundamentem mojego nowego życia, które przyszło wraz z Czasem Przemiany.
Potęga skoku – ponadżyciowe płoty
Trzeba przeskakiwać wszelkie płoty, mury i inne przeszkody, usuwać ze swej drogi wszelkie ograniczenia i marzyć, marzyć, marzyć… A potem marzenia zmieniać w wizje, realizować je jako cele oraz na bieżąco aktualizować pojawiające się informacje, wydarzenia i doświadczenia.
Każdy z nas w swej codzienności robi skoki na miarę własnej śmiałości, ambicji, potrzeb i pragnień duszy.
Skaczmy więc Słowianie, mieszkańcy Serca Europy[4] po nasze marzenia, wizje i przyszłość! Niechaj się w przestrzeni naszego życia urzeczywistniają, bo umiejętności kreacji, my naród słowiański, przepotężne mamy! – Luksus Śmiałości.
Tamtego wieczora w indyjskich złotych sandałach z Mauritiusa wykonałam swój krok milowy w barwną podróżniczą przyszłość. Nadszedł Czas Złotych Sandałów, dalekich wypraw w kraje Azji, Półwyspu Arabskiego, Afryki, Indii i Ameryki Środkowej.
Z Panem Światowidem przez parę lat wspólnie wojażowaliśmy, aż przyszedł Czas Rozejścia Dróg. Pięknie sobie podziękowaliśmy i udaliśmy we własne cztery strony świata.
Złotych sandałów mocno w Polsce używałam i z czasem tak je znosiłam, że wyrzuciłam na śmietnik. Swoją rolę odegrały wybornie. Otworzyły mnie na wielki świat i wprowadziły do niego.