Читать книгу Tajniak. Prawdziwa historia - Joe Carter - Страница 10

Rozdział trzeci

Оглавление

Posterunek w Chiswick mieścił się w bezkształtnym budynku stojącym u zbiegu obramowanej drzewami Linden Gardens i ruchliwej Chiswick High Road. Był to typowy kloc z lat siedemdziesiątych XX wieku, który nie dodawał klasy High Road, a jego architekt raczej nie zebrał żadnych nagród. Spełniał jednak swoje zadanie: w środku roiło się od policjantów w mundurach i detektywów odpowiedzialnych za patrolowanie ulic oraz ściganie lokalnych przestępstw.

To było moje pierwsze miejsce pracy po ukończeniu szkoły policyjnej w Hendon. Powinienem się cieszyć, być najbardziej gorliwym policjantem, jaki kiedykolwiek wszedł do budynku tego posterunku, z ochotą patrolować ulice, witać się z ludźmi, pomagać im… Aresztować wielu przestępców i dbać, by ulice Chiswick stały się bezpiecznym miejscem. Ale to nie było dla mnie. Nie chciałem tam być. I nie chodziło mi o Chiswick – po prostu nie widziałem siebie w roli policjanta. Nigdy tego nie planowałem, a jednak nim zostałem, przed dwudziestką, a na moje barki spadła ogromna odpowiedzialność.

Działał tu system czterech zespołów w cyklu dobowym. Dyżurne zespoły nazywano wachtami, a mnie przydzielono do wachty „C”. Za każdą wachtę odpowiadali inspektor mundurowy i czterech sierżantów. Pozostali to byli posterunkowi, których było mniej więcej dziesięciu. Zorganizowano następujące zmiany: wczesne (w godzinach 6.00–14.00), późne (14.00–22.00) i nocne (22.00–6.00). Hierarchia wachty była stała i utrwalona; musiałeś zrozumieć i zaakceptować swoją pozycję w niej. Na dole znajdowali się probbies, czyli nowi próbni posterunkowi przydzieleni do każdej z załóg. Dalej byli walkers – posterunkowi, którzy mieli przed sobą kurs na prawo jazdy, dlatego też z automatu spędzali osiem godzin dziennie na patrolowaniu przydzielonego rejonu. Jeśli im się poszczęściło, w ciągu ostatnich kilku godzin nocnej zmiany mógł ich zabrać jeden z samochodów.

Następny w szeregu był kierowca furgonetki – należał do „starszyzny”. Często była to osoba z najdłuższym stażem pracy. Kierowca furgonetki, oprócz wyjazdów na nagłe wezwania, odpowiadał za odbiór i przewóz wszystkich więźniów na posterunek, bez względu na to, gdzie zostali aresztowani. Nasz kierowca zawsze nosił policyjny kaszkiet zsunięty na tył głowy. Kluczyki do swojej cennej furgonetki zawieszał na antenie policyjnego radia przypiętego do piersi bluzy munduru. Często palił ręcznie skręcane papierosy i przechwalał się, że mógłby je zwijać, odbierając wezwanie i jadąc na złamanie karku.

Królami wacht nazywano kierowców radiowozów z danego rejonu. Byli to posterunkowi, którzy zaliczyli zaawansowany kurs jazdy, a na każdej zmianie mieli przydzielonego operatora odpowiadającego na wszystkie wezwania przez radio i prowadzącego szczegółowy rejestr wezwań, z jakimi dany radiowóz musiał się uporać. Ci najchętniej jeździli jak szaleni, aby jak najszybciej zareagować na wezwanie ze Scotland Yardu. Najbardziej zadufani w sobie nosili czarne rękawiczki samochodowe, które zwisały z kieszeni na piersi ich bluzy munduru, jeśli w danej chwili nie opinały ich delikatnych dłoni.

Nie miałem aspiracji, aby zostać jednym z nich, a niektórych było mi nawet żal. Doceniałem ich umiejętności – w końcu niełatwo jest bezpiecznie przemieszczać się radiowozem ulicami Londynu z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę. Ale dla mnie byli karykaturami samych siebie, desperacko pragnącymi, aby uznano ich za najlepszych. Prawdę mówiąc, nieraz błyskawicznie docierali na wezwanie, lecz kierowca nie potrafił sobie poradzić z incydentem, a często po prostu nie chciał pobrudzić sobie rąk. Zostawał w samochodzie i pozwalał, aby jego operator załatwił sprawę.

Osobą, która naprawdę motywowała wachtę, był jej szef, człowiek u steru – inspektor, czy też guvnor, jak go nazywano. Przez krótki okres, jaki spędziłem w mundurze, zawsze był nim mężczyzna. Mój inspektor był prawdziwym samcem, miał dłonie jak szufle i wielkie serce. I miał co opowiadać. Walczył z zawodowymi przestępcami jeden na jednego w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a teraz był u schyłku kariery. „Zdegradowano” go z powrotem do munduru po barwnej i dramatycznej karierze detektywa w brygadzie lotnej. Popełnił wykroczenie jako komisarz, za karę stracił stanowisko i znów został „hełmem”. Była to wystarczająca kara dla zawodowego detektywa. Ale nigdy nie osłabiło to jego apetytu ani chęci zamykania bandytów, a jego entuzjazm był zaraźliwy.

Polubiłem go, a on dał mi jedną czy dwie rady, jak skutecznie wykonać robotę. Pokazał mi zestaw nieoficjalnych metod, którymi kierowaliśmy się przy załatwianiu spraw, aresztowaniach czy zagadkach kryminalnych. Ways and Means Act nie był aktem wydanym przez parlament, a rozwiązania nie zawsze były podręcznikowe, za to zwykle przynosiły pożądane rezultaty. Pamiętam pewien wrześniowy poranek. Była mniej więcej godzina jedenasta, a ja zmierzałem do biura posterunku mieszczącego się przy ulicy. Przez poprzednie cztery godziny przechadzałem się po Strand-on-the-Green, wdychając jesienne powietrze i napawając się spokojem rzeki. Przez radio usłyszałem wezwanie w związku z napadem na bank NatWest. Dwaj podejrzani uciekli w niebieskich kombinezonach. Szef podbiegł do wysokiej szarej szafki z bronią. Miał klucz na breloku inspektora dyżurnego. Zobaczyłem, jak otwiera szafkę i wyjmuje z niej dwa niewielkie rewolwery oraz garść nabojów.

Krzyknął do mnie, żebym wskoczył do jego Austina Allegro. Ledwo usiadłem na siedzeniu pasażera, gdy rzucił do mnie oba rewolwery, zawiesił ogromną pięść nad moimi kolanami i wypuścił z niej naboje. Popatrzyłem na niego ze zdumieniem.

– Co ja mam z nimi zrobić?

Spojrzał na mnie i się roześmiał.

– Naładuj te pieprzone gnaty, bo nie będzie: bum! – Pochylił się i zwolnił bębenek. Zobaczyłem pięć komór. Drżącymi rękami umieściłem w nich naboje.

Zabrałem się do ładowania następnego i dotarło do mnie, że jesteśmy w samochodzie tylko we dwóch, a ja właśnie ładuję drugi rewolwer.

– A ten dla kogo, szefie?

Zerknął na mnie z ukosa.

– Po prostu go naładuj – odparł.

Zabrałem się do ładowania broni. Przez radio tymczasem odezwał się trzeszczący głos informujący, że dwaj mężczyźni po raz ostatni byli widziani, gdy wchodzili do przejścia podziemnego pod A4 na Sutton Court Road. Znajdowaliśmy się jakieś piętnaście sekund od tego miejsca. Szef krzyknął do mnie, abym powiedział dyspozytorni, że bierzemy wyjście z przejścia od strony rzeki. Allegro przeleciał przez A4 i zatrzymał się z piskiem przy podejściu pod górę.

Byłem dziewiętnastoletnim chłopakiem, który nigdy w życiu nie trzymał w ręku broni, a teraz siedziałem z dwoma naładowanymi rewolwerami na kolanach, słuchając przez radio operatorki mówiącej, że jeden z włamywaczy miał obrzyn. Czy naprawdę znalazłem się w tej sytuacji? Czy w ogóle powinienem wysiadać?

Szef chwycił jeden z rewolwerów i wyskoczył z samochodu. Wrzasnął, żebym do niego dołączył. Zatknąłem broń za pasek i wyskoczyłem. Krzyknął, żebym wziął drugą broń. Pokazałem mu pasek, a on krzyknął, że tam na niewiele się przyda. Staliśmy teraz ramię w ramię przy wyjściu z przejścia i obaj trzymaliśmy policyjne rewolwery. Słyszałem ciężki oddech szefa. Spojrzałem na niego.

– Co mam zrobić, jeśli się pojawią? – spytałem.

– Strzelaj do nich i krzycz jak najgłośniej: Stać! Policja!

Głośno przełknąłem ślinę i modliłem się, żebym nie zobaczył dwóch mężczyzn w niebieskich kombinezonach wychodzących z bezpiecznego przejścia podziemnego z obrzynem. Modliłem się, żebym nie musiał użyć broni, a jeśli już zostanę zmuszony do strzału, spudłuję, ale oni do mnie nie strzelą. Niesamowite, ile myśli może przemknąć przez głowę w zaledwie kilka sekund.

Spojrzałem na dłonie szefa zaciśnięte na rewolwerze i spróbowałem odtworzyć ten uchwyt. Mijały kolejne sekundy. Zaczął ostrożnie schodzić w dół i polecił, abym poszedł za nim. Dotarliśmy do skrętu w prawo do przejścia podziemnego, gdy wyszli stamtąd dwaj nastoletni chłopcy w schludnych szkolnych marynarkach. Byli wyraźnie wstrząśnięci i natychmiast wysoko podnieśli ręce. Szef warknął do nich, żeby się położyli, i spytał, czy w przejściu był ktoś jeszcze. Chłopcy odparli, że nikogo nie wiedzieli, przepraszając nas co drugie słowo. Szef skręcił za róg – chciał zajrzeć do przejścia, ale zobaczył tam tylko promień słońca oświetlający drugi koniec. Pusto. Żadnych bandytów. Mogłem krzyczeć ze szczęścia.

Szef podszedł do mnie, objął mnie ramieniem i poprowadził z powrotem w górę do samochodu. Odebrał ode mnie broń. Zauważył, że się trzęsę.

– Chyba zasłużyłeś na drinka – powiedział. – A teraz wróćmy do samochodu i poszukajmy tych złodziei.

Na szczęście nigdy ich nie znaleźliśmy.

Tajniak. Prawdziwa historia

Подняться наверх