Читать книгу Tajniak. Prawdziwa historia - Joe Carter - Страница 8

Rozdział pierwszy

Оглавление

Był rok 1984. Pierwsze miesiące w komisariacie w Chiswick nie napełniały mnie radością. Żyłem z dnia na dzień, od zmiany do zmiany, bez poczucia, że moje życie zmierza do jakiegoś celu. W pracy znałem już codzienne procedury. Najpierw wszyscy wmaszerowywaliśmy do pokoju odpraw. Tam proszono nas, abyśmy przedstawili wyposażenie. Wszyscy wyjmowaliśmy więc drewniane pałki ze skórzanym uchwytem, srebrne gwizdki na łańcuszku i notatniki z odkreślonym poprzednim wpisem. Na tym etapie sierżant odczytywał miejsca, do których nas oddelegowywano, a także godziny przerw na posiłek.

Mnie niezmiennie wysyłano na patrol jak najdalej od posterunku. Nie wiedziałem, czym wypełnić osiem godzin, snułem się więc bez celu po ulicach, śniąc na jawie przez większość mojej zmiany. Z tego stanu wyrywał mnie tylko głos wykrzykujący przez radiotelefon mój numer, że mam odebrać wezwanie z dyspozytorni. Zwykle nieprzyjemnie zaskoczony, traktowałem to niemal jak zakłócanie mojego spokoju. Miałem świadomość, że wszystkie treściwe wezwania zwiastujące akcję trafiały do radiowozów. „Krawężnikom” zostawały odpadki. Starsza pani, która chciała zgłosić zaginięcie kota. Rodzina, która nie mogła spać przez sąsiada puszczającego do świtu na cały regulator Boba Marleya.

Gdy wchodziłem do tych domów, mieszkań czy kawalerek, wiedziałem, że wszyscy traktują mnie jak stażystę. Miałem dziewiętnaście lat, pracowałem w policji dopiero trzy miesiące i od razu rzucało się w oczy, że nie jestem właściwą osobą na właściwym miejscu. Od dziecka wpajano mi, abym traktował ludzi z szacunkiem, zawsze więc byłem uprzejmy. Nie miałem żadnych uprzedzeń i wierzyłem w porządek moralny rozróżniający dobro od zła. Załatwiałem sprawy profesjonalnie. Urocze starsze panie zwykle częstowały mnie filiżanką herbaty i kawałkiem domowego biszkoptu królowej Wiktorii. Były wdzięczne za pogawędkę. Gdy wychodziłem od nich, za moimi plecami słyszałem pochwały: „Cóż za uroczy młody człowiek!”.

Moja kariera w policji zmierzała donikąd. Zbliżał się raport po trzymiesięcznym okresie próbnym. Myślałem, że sukces mam murowany, jako że sierżant zajmujący się wystawianiem opinii był menedżerem drużyny piłkarskiej naszego posterunku. To on odpowiadał za podpisanie moich raportów z okresu próbnego. Nie żebym się przechwalał, ale byłem nie najgorszym zawodnikiem. Miałem niezłą kondycję i grałem na przyzwoitym poziomie.

Rywalizacja pomiędzy komisariatami w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku osiągnęła apogeum. W czwartki w każdym z policyjnych klubów sportowych w Londynie boiska zapełniały się zawodnikami grającymi ostro i na poważnie. Po meczu w barze żartowano i dokuczano przeciwnej drużynie, jeśli akurat przegrała z Chiswick i Brentford.

Wtedy dała o sobie znać moja naiwność. Wiedziałem, że trzymiesięczny raport zbliża się nieuchronnie, a sierżant zapowiedział mi już wcześniej, że musimy porozmawiać. Nie spodziewałem się tego tylko po pięciu bitterach w knajpie. Sierżant był eleganckim gościem. Miał jakieś trzydzieści osiem lat, gęste, krótko ostrzyżone, kruczoczarne włosy i pasujące do nich wąskie wąsy. Był szczupły i nosił policyjne okulary zsuwające się na czubek nosa. Lubił się napić i uwielbiał ESB z lokalnego browaru Fuller’s w Chiswick. „Niegrzecznie byłoby go nie lubić”, mawiał. W pewnym momencie objął mnie ramieniem, niczym wujek w święta Bożego Narodzenia po jednym kieliszku porto za dużo.

– Sprawdziłem twoje wyniki z ostatnich trzech miesięcy i zauważyłem, że zgłosiłeś tylko sześć osób za złamanie przepisów drogowych. O co chodzi? – zapytał.

– Drogówka to naprawdę nie moja bajka, poza tym lubię samodzielnie podejmować decyzje – odparowałem. – Zwykle za drobne wykroczenia daję pouczenia ustne.

W budynku komisariatu znajdowała się książka zawierająca spis nazwisk i szczegóły wykroczeń, za które mieszkańcy otrzymali ustne pouczenie. Dowódca poklepał mnie po plecach.

– Byłeś dzisiaj naszym najlepszym zawodnikiem, chłopcze. Dobra robota. Jutro przejrzymy twój raport – oznajmił.

Nie zastanawiając się dłużej nad tym, dopiłem piwo i świętowałem kolejny zwycięski mecz naszego posterunku.

Gdy teraz o tym myślę, gra w piłkę nożną była jedynym elementem tamtej pracy na posterunku, który naprawdę lubiłem. Żyłem od czwartku do czwartku – mogliśmy wtedy wcześniej skończyć służbę przed meczem, a po jego zakończeniu przychodziliśmy na późniejszą zmianę. Jeśli mieliśmy szczęście, zwalniano nas wcześniej z nocnej zmiany, żebyśmy mogli się wyspać.

Podczas następnej zmiany na posterunku wezwano mnie do biura sierżanta. Kazał mi usiąść i zachowywał się nieco dziwnie. Wręczył mi raport z mojego trzymiesięcznego okresu próbnego. Polecił, żebym go przejrzał. Otworzyłem go i przeczytałem. Nie była to przyjemna lektura. Dał mi do zrozumienia, że nie zrobiłem takich postępów, jakich oczekiwał. Dodał, że jeśli nadal tak będę pracował, nie da mi rekomendacji, abym pomyślnie zaliczył okres próbny. Miałem mizerne wyniki aresztowań, a liczba mandatów drogowych była wprost kompromitująca. Na domiar złego przyznałem się, że wolę wydawać ustne pouczenia niż wypisywać mandat za złamanie przepisów drogowych. Po sprawdzeniu rejestru pouczeń ustnych stwierdził, że nie zamieściłem tam ani jednego wpisu. W ostatnim zdaniu raportu napisał: „Zalecam, aby oficer składał comiesięczne raporty, i sugeruję rozmowę z nadinspektorem”.

– Czy jest tu coś, co się nie zgadza? – Spojrzał na mnie.

Zawahałem się i zająknąłem, po czym słabym głosem odparłem:

– Ale ja myślałem, że jesteśmy kumplami…

Zabrzmiało to żałośnie, naiwnie i dziecinnie. Powiedział, że nadinspektor wezwie mnie następnego dnia, i kazał mi przygotować jakieś uzasadnienie dotychczasowych kiepskich wyników. Tego dnia zaliczyłem ważną lekcję, która bardzo mi się przydała podczas trzydziestoletniej kariery w policji: „Nigdy, przenigdy nie ufaj żadnemu koledze z pracy”.

Nie byłem pewny, co powinienem zrobić. Może dać sobie spokój? Nie lubiłem tej pracy, nigdy nie chciałem zostać policjantem. To była decyzja mojej matki. Miałem ochotę ją udusić… Dlaczego uparła się, żebym wypełnił formularze zgłoszeniowe do Met[1]? Do dziś dźwięczą w mojej głowie jej słowa: „Jeśli tego nie zrobisz, wcześniej czy później sam trafisz za kratki”.

Musiałem przemyśleć swoje możliwości, a została mi tylko godzina zmiany. Gdy rozważałem powrót na zewnątrz, wpadłem na Eammona, który właśnie wrócił na posterunek. Ten uroczy, wrażliwy człowiek, który zawsze mówił łagodnym tonem i wszystko robił spokojnie, był pierwszym Eammonem, jakiego poznałem – nie jest to popularne imię, kojarzy się raczej z bibliotekarzem, może z farmerem. Ten jednak był detektywem, i to doświadczonym, chociaż wiedziałem o tym dlatego, że grał w drużynie piłkarskiej. Nie miałem z nim nigdy do czynienia na gruncie zawodowym. Właściwie moja stopa nigdy nie stanęła w CID[2]. Wiedziałem tylko, że biuro wydziału dochodzeniowo-śledczego mieściło się na końcu korytarza na pierwszym piętrze. Drzwi były zawsze zamknięte, a policjanci, którzy tam pracowali, nie należeli do przystępnych ludzi.

Eammon zapytał, co się dzieje. Wyjaśniłem mu, że dowódca kazał mi składać comiesięczne raporty i mało prawdopodobne, abym zaliczył okres próbny. A w dodatku nadinspektor chciał mnie widzieć.

– Nie przejmuj się tym. Spotkajmy się o wpół do trzeciej w Barley Mow. Pomogę ci. – Wbiegł po schodach i zniknął mi z oczu.

Trochę mnie zaskoczył. Tak naprawdę nie znałem go; wymieniliśmy parę uprzejmości w szatni przed meczem, i to by było na tyle. Miałem jednak ochotę na piwo i intrygowało mnie, co Eammon chce mi powiedzieć.

Po skończonej zmianie jak zwykle wszyscy wyszliśmy na drinka do pubu obok. Znalazłem jakąś wymówkę, skręciłem z posterunku w lewo i poszedłem uliczką na tyłach High Road do pubu Barley Mow. Byłem tam tylko raz. Gdy wszedłem teraz, zauważyłem Tommy’ego Coopera – mężczyznę potężnego jak dąb – który przyszedł z żoną na drinka. Spojrzał na mnie z błyskiem w oku. Był duszą towarzystwa i każdego innego dnia z radością posłuchałbym jego opowieści.

Minąłem Tommy’ego i jego świtę i zobaczyłem Eammona siedzącego samotnie z piwem przy stoliku. Spytałem go, na co ma ochotę, ale odparł, że niczego nie potrzebuje i reszta dochodzeniówki za chwilę do niego dołączy.

Zamówiłem piwo i usiadłem. Spojrzał na mnie.

– Nie chcesz być policjantem, co? Myślisz o tym, żeby to rzucić.

Wypiłem pierwszy łyk piwa z lemoniadą i spojrzałem na niego. Miałem wrażenie, jakbym rozmawiał z przybranym starszym bratem.

– Trafiłeś, Eammon. Chyba nie dla mnie ta robota.

– Nie musisz chodzić po ulicach i zgadzać się, żeby dyktowano ci, kiedy masz jeść i korzystać z toalety. W policji jest też inna praca: mózg kontrolujący wszystko, co się dzieje.

– Co to za praca, Eammon? – spytałem. – I dlaczego myślisz, że się do niej nadaję?

Powiedział mi, że CID jest rodziną i trzymają się razem. Rozwiązywali wszystkie sprawy kryminalne i naprawiali to, co „hełmy” spierdoliły.

– Myślimy inaczej, zachowujemy się inaczej i inaczej rozmawiamy z ludźmi. Nie podchodzimy do zwykłych obywateli z założeniem: „my i oni”. Potrzebujemy, aby byli po naszej stronie, jeśli mamy widzieć efekty. Wiem, że to brzmi, jakbym przygadywał mundurowym, ale próbuję ci przekazać, że CID to zupełnie inna robota. Jeśli chcesz, pomogę ci, żebyś do nas dołączył, na tyle, na ile będę w stanie to zrobić. Co ty na to?

– Wszystko jest lepsze od tego, co robię teraz. Wszystko – oświadczyłem zdecydowanie.

Zapytał, na którą zmianę idę następnego dnia, a ja odparłem, że znowu na rano.

– Doskonale – stwierdził. – To daje ci przynajmniej trzy godziny, zanim szef cię wezwie. Jutro rano stań na Chiswick Common Road, a mniej więcej o siódmej trzydzieści niebieski Austin Maestro będzie jechał w kierunku High Road. Zatrzymasz go i sprawdzisz dokumenty kierowcy. Dowiesz się, że ma zakaz prowadzenia pojazdów i podrobione prawo jazdy. Zaufaj mi, a kiedy nadinspektor cię wezwie, będziesz albo w pokoju przesłuchań, albo będziesz przesłuchiwał aresztowanego ze mną.

Eammon zapisał numer rejestracyjny samochodu i nazwisko na podkładce do piwa z reklamą browaru Fuller’s.

– Nie zawiedź mnie. Spotkamy się rano w pokoju przesłuchań. Tylko nikomu ani słowa – powiedział. Uścisnął moją dłoń, poklepał mnie po plecach i poszedł do drugiego baru, zostawiając mnie z moimi myślami.

Z jakiegoś dziwnego powodu pogawędka z Eammonem podniosła mnie na duchu. Ale skąd tak dokładnie znał szczegóły i właściwie dlaczego chciał mi pomóc? Na razie wiedziałem tylko tyle, że najlepszym sposobem, aby szef się ode mnie odczepił, było aresztowanie kogoś, niby z mojej inicjatywy. Jeśli on sam o niczym się nie dowie, ja z pewnością nie zamierzałem mu powiedzieć.

Postanowiłem, że nie przyłączę się do reszty policjantów z mojej zmiany, i wróciłem do hotelu policyjnego[3], który miał być teraz moim domem.

Tajniak. Prawdziwa historia

Подняться наверх