Читать книгу Tajniak. Prawdziwa historia - Joe Carter - Страница 7
Prolog
ОглавлениеMinęło trzydzieści lat, trzy miesiące i osiem dni od chwili, gdy stałem z ponad dwustoma rekrutami i składałem przysięgę, że będę służył królowej i ojczyźnie. Obiecywałem chronić mieszkańców Londynu.
Teraz siedziałem w wygodnym fotelu w hotelu Hilton otoczony ludźmi biznesu, mężczyznami i kobietami, prowadzącymi spotkania i rozmowy przy zielonej herbacie i cappuccino, z macbookami ustawionymi przed nimi na stołach. Nikt nie wiedział, kim jestem ani co tu robię. W dłoni ściskałem śnieżnobiałą kopertę z moją legitymacją policyjną. Zamierzałem ją oddać i odejść z pracy, której poświęciłem najlepszą część mojego życia. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że właśnie tak to się skończy, w takiej rozpaczy, nieszczęściu, gniewie i cierpieniu.
Przyszedłem tu tylko z jednego powodu: mój były komisarz, jedyny człowiek, któremu jeszcze ufałem, poprosił mnie o spotkanie dwudziestego pierwszego grudnia. Wiedział, że to mój ostatni dzień – wtedy miała dobiec końca moja trzydziestoletnia kariera w policji. Ostatnie dwadzieścia lat spędziłem, pracując jako tajniak. Otrzymałem ponad trzydzieści pięć wyróżnień komisarza i sędziego za odwagę i oddanie pracy. Ogarnął mnie smutek i poczucie bezsensu. Rozmyślałem o zaufaniu, wsparciu i przyjaźni, których już nie będę mógł szukać u kolegów z pracy.
Minął tydzień, od kiedy jakiś dwudziestokilkuletni dzieciak z działu kadr oznajmił, że nie przysługuje mi prawo do spotkania z szefem policji przed odejściem z pracy, ponieważ nie spełniam wymaganych kryteriów. Spojrzałem na niego, ubranego w bluzę Hollistera, dżinsowe rurki Primark i tanie buty. Pomyślałem, że nie ma pojęcia, kim jestem ani co robiłem. Chciałem posadzić go razem z jego zwierzchnikiem i innymi „skarbeńkami” z kadr i opowiedzieć im, czego dokonałem podczas służby i ile razy ryzykowałem życie, żeby wsadzić bandziorów za kratki. Opowiedzieć o ludziach, których skrzywdziłem, i o tym, że karmiłem się niebezpieczeństwem – im bardziej ryzykowna sytuacja, im paskudniejszy człowiek, tym bardziej pragnąłem zająć się daną robotą. Chciałem przedstawić im swoją historię.
Zmierzyłem go wzrokiem i wziąłem głęboki oddech.
– Ma pan rację, szef z pewnością ma lepsze rzeczy do roboty – powiedziałem.
W każdej innej dziedzinie życia czy pracy zawodowej z pewnością posadzono by mnie i przepytano, aby wydobyć wszystkie kontakty, które zgromadziłem przez dwie dekady. Słuchano by i dokumentowano moją wiedzę i doświadczenie dotyczące delikatnych operacji oraz technik używanych przez tajniaków. Sporządzono by notatki odnoszące się do stosowanych przeze mnie taktyk: tych, które się sprawdziły, i tych, których wykorzystanie zakończyło się niepowodzeniem. Moja głowa była pełna szczegółowych informacji, które zebrałem w ciągu dwudziestu lat pracy na całym świecie. Ale ani jedna osoba nie skontaktowała się ze mną: nie było żadnego spotkania na odchodne, żadnego sprawozdania przed szefem jednostki, nikt z mojego wydziału nawet nie raczył się ze mną pożegnać.
Byłem przekonany, że wszyscy cieszą się z mojego odejścia. Chociaż nasza tajna jednostka odnosiła ogromne sukcesy i nigdy wcześniej nie posadziliśmy tak wielu grubych ryb za poważne przestępstwa, wiedziałem, że niektórzy starsi oficerowie chcieli, abym opuścił ich teren. Przynosiłem sukcesy, ale za cenę ryzyka, jakie stanowiłem dla nich i ich nieskazitelnych CV. Zawsze byli pełni obaw, gdy wysyłano mnie na jakąś misję. Martwili się, że robota pójdzie nie tak, pieniądze znikną albo moja strategia nie spodoba się dziennikarzom. Nigdy nie czułem, by moi zwierzchnicy szczerze troszczyli się o moje bezpieczeństwo. Najwyższym priorytetem była ich własna reputacja. Moje odejście oznaczało o jedną przeszkodę mniej na ich drodze do awansu.
Wiedziałem, że nie mam co liczyć na pokaźną odprawę, a moi współpracownicy nie zrobią zrzutki na pożegnalny prezent. Moi koledzy, którzy właściwie niczego nie osiągnęli w ciągu trzydziestoletniej kariery, dostawali pióra Mont Blanc czy szkaradne karafki z ciętego szkła. Ja nie miałem zobaczyć nawet kartki ozdobionej odręcznymi wpisami ludzi, których ledwie znałem i na których z pewnością mi nie zależało. Żadnego pijackiego poklepywania po plecach ani przemówień mało znaczących, nudnych, starszych oficerów relacjonujących trzydzieści lat mojej kariery, o której sami nie mieli pojęcia. Jedna rzecz zabolała mnie najbardziej i miała zostać ze mną na zawsze. Nikt nie powiedział: „Dziękuję, Joe”. Teraz wiem, że tylko tego pragnąłem: żeby ktoś – ktokolwiek – po prostu coś powiedział, dał mi znak, że to, co robiłem, miało sens. Że nie zmarnowałem życia.
Poświęciłem swoje małżeństwo i zraniłem po drodze wielu ludzi. Chciałem, aby zapewniono mnie, że mój wysiłek nie poszedł na marne. Chciałem usłyszeć: „Dziękuję”.